Trwaliśmy tak w milczeniu, siedząc na przeciwko siebie, patrząc w swoje oczy. Ta chwila...Przyprawiła mnie o nie małe dreszcze. Nigdy w życiu jeszcze się tak nie czułam. Jakby w moim brzuchu znajdowały się tysiące motyli, może nawet miliony. Nie znałam dotąd tego uczucia. Było dla mnie obce. Nie wiedziałam czy mam się cieszyć, czy płakać. To mogło oznaczać wiele, na przykład że za chwilę zemdleję, czy coś. Chociaż słyszałam kiedyś w myślach innych wilków o tym uczuciu. Podobno pojawia się bardzo żadko, i tylko w tedy, kiedy nasze serce odnajdzie swoją drugą, brakującą połowę. Nie wierzyłam w te brednie, do czasu. Do tego momentu, aż sama właściwie się dowiedziałam, czym jest miłość. Patrzyłam na Zefira rumieniąc się lekko. Nie zamierzałam tego ukrywać. Czekałam. Ale na co? Na zbawienie? Przez moją głowę przewinęło się bardzo dużo najróżniejszych myśli. Nie miałam pojęcia, co teraz? Dalej czekać, aż Zefir coś wymyśli? Przez sekundę rozważałam opcję aby uciec, ale nie było by to w moim stylu. Liście zaczęły spadać w dół, dokładnie na nas. Jeden wylądował na głowie Zefira, drugi zaś na moim nosie. Zaśmiałam się cicho. Nie miałam pojęcia co robić.
- Zefir...- szepnęłam, wciąż wpatrzona w jego cudowne oczy. Nie wiedziałam co było w nich takiego nadzwyczajnego. Może ten blask, te szczęście, którego jeszcze kilkanaście minut temu tam nie było?
- White...- przełknął ślinę, a jego uśmiech nieco się zmniejszył. Czułam, jak przestrzeń między nami staje się coraz mniejsza.
Zefirrr?