- Pff, jak najbardziej. Co miałoby pójść źle?- Zaśmiał się pod nosem, poprawiając sprzączki uprzęży, jaką na mnie nałożył. Stałam prosto jak do pozowania, nie odważyłam się nawet ruszyć o kroczek, bo cała ta metalowa konstrukcja, jaką Issue instalował na moich plecach, mogła od tego runąć lada moment. Zaciągnął mnie do swojego laboratorium, mówiąc, że potrzebuje statysty-asystenta (Rozmiar najwyraźniej miał znaczenie, gdyż mały kotek Pip został zdyskwalifikowany z tej roli). Miałam u niego przysługę, nie mogłam odmówić. Jaką? No ten tego...i tak nikt by nie uwierzył.
Owym ,,wynalazkiem" były ptasie, mechaniczne skrzydła. Ogromne, trzeszczące, z milionem stalowych piór na pustych w środku rurkach. Każde ze skrzydeł było tak długie niczym dorosły wilk (liczymy razem z ogonem). W skrócie- onieśmielające bestyjki.
Po dłuższej chwili nudy poczułam nagle bolesne ukłucie na karku oraz chłód metalu pod skórą. Sierść stanęła mi dęba.
- Co jest?!- Chciałam wiedzieć, czym on mnie szprycuje.
- To nic...- Issue igłę sterczącą z mojego karku wsunął w początek czarnego kabla, a jego drugi koniec doczepił do ,,serca'' maszyny (mała, szara skrzynka tuż za łopatkami).- Ten mały, czarny kabelek tworzy więź z maszyną, będziecie pracować jak jeden organizm. Nie potrzebujesz pada, sterownika, kierownicy, nic! Genialny jestem, co? Jest tylko jeden kruczek: Igła wysyła z ciebie energię życiową, żeby jakoś zasilać te mechaniczne skrzydła, ale bez paniki. To nie powinno cię zabić...chyba. Uważaj w razie czego: zbyt długi lot i będziesz skacowana jutro rano.
- Dzięki.- Przyjęłam to niezbyt ochoczo.- Czekaj...po co mi to? Nie miałam być tylko manekinem?
- ...naprawdę? Na ś m i e r ć zapomniałem! - Beznadziejnie udawał, że nie zrobił tego specjalnie.- Ale cóż, skoro już masz to coś pod skórą, może jednak...dasz się namówić? No wiesz, głupio tak marnować jednorazowe igły.
Na koniec pokazał swoje lśniące od pasji oczy. Gapił się tak dobrą chwilę, dopóki nie zgodziłam się wreszcie. Ja chyba nie umiem odmawiać.
***
Ciemność. Nagle kolejna błyskawica przeszyła nocne niebo, uderzając w wodę. Cień rozłożystych, stalowych skrzydeł błysnął na tafli oceanu na ułamek sekundy, jak po włączeniu lampy błyskowej. Tuż potem usłyszałam głośny huk, który ogłuszył mnie już całkowicie.Jakim cudem się tu znalazłam? Wysoki, nadbrzeżny klif był dla Issue idealnym pasem startowym. Jednak nie przewidział, że oceaniczny front może dziś dmuchać silniej niż zazwyczaj. Bryza przewiała mnie daleko poza suchy ląd, a próby latania pod prąd nie przynosiły żadnych rezultatów. Wieczorem rozpętał się sztorm.
Moje oczy zwęziły się w szparki, byle by tylko dostrzec coś pośród ściany deszczu. Wiatr świszczał mi w uszach, wytrącał z równowagi podczas lotu i spychał do oceanu. Kiedy tylko starałam się zejść niżej, wichura zaraz podrzucała mnie wysoko górę. Dziwię się pogodzie, że przy takiej wysokości jeszcze we mnie nic nie trzasnęło. Jak dobrymi przewodnikami mogą być te nagie, metalowe pióra?
Napięłam mięśnie, machnęłam silnymi skrzydłami, wiatr dudnił jak bęben. Lotki były poharatane, mokre i podrdzewiałe. Z czymś takim nie dało się płynnie latać.
Nagle lodowaty deszcz uderzył gradem szpil w wycieńczoną skórę, zacisnęłam zęby, by nie zawyć o pomoc. Pewnie i tak nie by tego nie usłyszał. Sztorm spychał mnie niebezpiecznie blisko morskich fal, które osiągały tej nocy kolosalne wymiary. Były jak tytani, rozbijający się o siebie nawzajem z głośnych hukiem. Gdybym tylko znalazła się pomiędzy nimi, pozostałaby ze mnie mokra plama. Wolałam sobie nie wyobrażać tych cienkich, stalowych rurek, które pod naporem wody przebijają moją skórę, oraz tej setki metalowych piór, ostrych jak sztylety. Jeszcze raz machnęłam desperacko skrzydłami, by przelecieć nad grzbietem jednej z fal. Nie miałam już siły dalej latać, byłam wyczerpana, mięsie bolały jak diabli, a oczy wręcz płonęły od nadmiaru słonej wody. Ta maszyna wysysała ze mnie resztki sił z każdym kolejnym machnięciem. Mimo to podbiłam się w górę, by nie utonąć w lodowatym oceanie. Kolejny błysk. Jednak w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich, ten przyniósł ze sobą również ból. Coś przeszyło mnie na wskroś, metal zatrzeszczał z nadmiaru energii, która bez skrupułów penetrowała moje tkanki, zwęglając futro i porażając nerwy. Stałam się częścią pioruna, którego drugi koniec ulatywał spod lewego skrzydła i znikał w czarnej toni oceanu. Coś w maszynie się przepaliło.
Ostatnie co pamiętam to smak oceanu na języku- oraz bąbelki- ulatujące w górę jak ostatnie chwile mojego nędznego żywota.
***
Z czarnego snu wzbudziła mnie mewa. Jej namolne piski wkomponowały się idealnie w subtelny szum fal i szelest liści nadmorskich drzew. Już nic nie targało moim ciałem, nie musiałam już walczyć o oddech. Jedyne co czułam, to ciepło poranka na skórze oraz wodę obmywającą mi bok.
Leżałam rozciągnięta na białym, drobnoziarnistym piasku, wyrzucona przez kapryśne morze. Był piękny poranek, słońce grzało w najlepsze, a chłodna, lazurowa woda obmywała raz po raz zwęglone futro ospale, bez pośpiechu. Jakby ów rytm miał narzucać tempo życia całemu nabrzeżu.Sprawdziłam, czy byłam w stanie podnieść powieki. Potem łeb. Mozolnie i z jękiem, ale jedyne co byłam w stanie to przesuwać głowę po piasku. Rozejrzałam się wokół- całkiem urocza plaża. Tylko...gdzie ja trafiłam? Nie poznaję tej części terenów. Pachną zupełnie obco.
Jednak nie wszystko jest inne. Czułam czyjąś obecność, znajomy zapach, którego nie zapomniałabym nawet podczas końca świata. Zapach wilka, najsłodszy na świecie.
Gratuluję tym, co dotrwali do końca, bez pomijania części tekstu. To jak, ktoś chętny?