Lawirowałem między drzewami zapamiętując proste przejścia. Następnie wyszedłem z lasu, aby natrafić na płynącą wartkim strumieniem rzekę. Szedłem spokojnie. Powąchałem ścieżkę. Nie wyczuwszy niczego ciekawego, ruszyłem dalej truchtem. Droga była nudna, praktycznie bez różnicy. Jedynie rzeka delikatnie zwalniała, jako że stawała się coraz szersza.
W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem telepiącą się na wszystkie strony szarą plamę. Musiałem się zawrócić parę kroków, aby lepiej przyjrzeć.
Podejrzewam, że wilk, lecz skrzydlaty, szamotał się nieubłaganie. Podbiegłbym do niego i go wyciągnął, ale nigdy nie ustoję na tak wzburzonej wodzie.
- Uspokuj się! - krzyknąłem, choć dość cicho. Nie wrzeszczałem od dawna. - Jak rozłożysz skrzydła wystarczy ci wyporności, abyś nie utonął.
O dziwo masa się uspokoiła, co mnie zdziwiło. Wilki mają to do siebie, że strach zazwyczaj zmusza ich do odwrotnego działania.
Rzeka zabrała Skrzydlatego dalej, więc musiałem trochę za nim pobiec. Na szczęście w tym miejscu jej nurt się uspokoił do rzecznego minimum, więc byłem w stanie się utrzymać na powierzchni. Wykonałem długi skok i jedynie na przednich łapach, aby się zbytnio nie zmęczyć, pokonywałem rzekę. Choć woda się ruszała udało mi się na niej balansować i jednocześnie utrzymywać skupisko energii w łapie. Pokonałem tak trzy kroki, gdy zauważyłem, że wcześniej zamknięte oczy wilka się otworzyły. Patrzył na mnie szerokimi oczyma i udało mi się wykonać jeszcze dwa szybkie kroki, spodziewając się nagłego wzburzenia tafli wody. Nie myliłem się - rzuciłem się chwytając go zębami za kark, mimo, że skrzydła w znacznym stopniu mi w tym przeszkadzały, kilka sekund przed tym jak zaczął machać wszystkim, czym można machać. Podejrzewam, że nawet jego język próbował wtedy wydostać się z wody. W następnej sekundzie dostałem skrzydłem w głowę, ale nie wytrąciło mnie to z równowagi. Powoli opadałem tylnymi nogami w wodę, więc z następnym uderzeniem skrzydła w łeb, skupiłem w tyle energię i wybiłem się kończynami najdalej jak mogłem z tak ruchliwym balastem. Poczułem pod łapami ląd i postanowiłem powoli zmusić Skrzydlatego do samodzielnego wdrapania się na brzeg. Limit energii do zużycia na ten tydzień został wyczerpany. Należy mi się porządny jeleń, jeśli chcę dzisiaj jeszcze coś zrobić.
Ociężale się podniosłem, i wytrzepałem grzywkę. Odczekałem chwilę i pozbyłem się wody z reszty ciała. Tymczasem Skrzydlate nadal leżało żałośnie na brzegu. Patrzył na mnie błagalnym wzrokiem i po chwili zaczął się podnosić.
Pamiętam jedną podobną sytuację. Tyle, że wtedy była to drobna (i jakże ładna!) wadera, a ja byłem młodszy. Podejrzewałem, że i tym razem zostanę wypytany o chodzenie po wodzie. Nie chce mi się więcej o tym opowiadać. Porzuciłem wspomnienia i zauważyłem, że ociekający z wody Skrzydlaty zaczął desperacko się tarzać, praktycznie wszędzie dookoła. Obserwowałem go spokojnie czekając aż mnie zauważy.
<Chaster? No i widzisz, nikt się dzisiaj nie utopił>