Uwolniłam się od pierzyny i skuliłam się, po czym znów wyciągnęłam się na posłaniu. Miałam ochotę zwyczajnie wybuchnąć, z bezgranicznej wściekłości, bólu i żalu. Otworzyłam oczy i rozprostowałam łapy. W pomieszczeniu panował półmrok, tak, że widać było zarys ścian i podłogę. Przede mną leżał schowany za poduszką, mały, bezkształtny cień.
Westchnęłam ze znużeniem. Było to perfekcyjne określenie mnie.
Cień poruszył się niemrawo, po czym wstał i na sztywnych łapach ruszył za mną w stronę wyjścia. Oparłam się o tak zwaną framugę i wciągnęłam w płuca chłodne nocne powietrze. Nade mną niebo pełne gwiazd, dookoła ponury, dwukolorowy nocny świat. Wszystko irytująco takie samo jak zawsze. Zbyt bezbarwne nawet jak dla mnie.
Stałam tak, przygnieciona otaczającą mnie beznadziejnością, dopóki drętwienie palców nie uświadomiło mi, że pora się ruszyć. Toteż zaczęłam truchtać po terenach watahy, w nadziei, że chociaż to jakoś mnie zajmie. Mijałam drzewa, skały, głazy, jaskinie wilków z watahy. Wszędzie panował mrok i bezruch. Wiatr ucichł, głazy jak zawsze milczały. Żaden wilk się nie obudził, we wszystkich pieczarach było ciemno. Ani jeden listek się nie poruszył. Jakby wszystko zastygło w oczekiwaniu na świt.
Po bokach migało mi coraz więcej drzew. Biegłam coraz głębiej w las. Zrobiło się jeszcze ciemniej, tak, że ledwo rozróżniałam kontury pni. Przyspieszyłam. Czułam, jak moje ciało porusza się szybko i rytmicznie, słyszałam uderzenia własnych łap o podłoże. Zacisnęłam powieki, dalej pędząc przed siebie. Pod opuszkami palców pojawiło mi się coś miękkiego i mokrego - mech. Moje kroki ucichły, w uszach światał mi już tylko pęd powietrza. Zapewne było już tak czarno, że otwierając i zamykając oczy nie zauważyłabym żadnej różnicy. Miałam nadzieję, że gnając tak po omacku wpadnę w końcu na jakieś drzewo - ot, kolejny wymysł istoty, która sama nie potrafi określić własnych uczuć innymi słowami niż: ,,jest beznadziejnie". A jednak, pnie najwyraźniej postanowiły za wszelką cenę mnie omijać. Mogę się założyć, że w innych okolicznościach ta sztuczka by mi się nie udała.
Wypadłam na polanę i otworzyłam oczy. Stałam po staw skokowy w białym puchu, na pozbawionym drzew skrawku ziemi. Był to dość niezwykły widok, zważywszy na to, iż w środku ciemnego lasu jest miejsce, do którego dociera blask księżyca i w dodatku odbija się od śniegu, sprawiając, że łączka wydaje się wręcz świecić - mały, jaśniejący punkcik w mrocznym borze. Niewiele jednak mnie to wszystko interesowało. Ani krajobraz, ani przyjemna cisza i panujący w tym miejscu spokój. Miałam dość - tego całego lasu, rzekomego wyciszania się i mdłych barw. Wszystkiego. Gdybym mogła wyć - gdyby budzenie wszystkich w środku nocy ze względu na swój zły humor nie było nieestetyczne - to darłabym się głośniej niż kiedykolwiek. Ale nie mogłam. Więc jedynie stałam, patrząc w mrok.
W pewnym momencie coś poruszyło się po drugiej stronie polany, chociaż nadal nie było wiatru. Mogło to być jakieś leśne zwierzę, ptak. Coś jednak mówiło mi, że to wcale nie było to.
Spomiędzy drzew wyłonił się wilk; basior. Co chyba oczywiste był ode mnie sporo wyższy i masywniejszy. Łuna bijąca od śniegu sprawiała, że jego ślepia złowrogo lśniły.
Samiec zatrzymał się i spojrzał na mnie. Nie podobał mi się ten wzrok. Patrzył się na mnie niczym drapieżnik, który znalazł wręcz zbyt prostą dla niego ofiarę. Zupełnie jakby nie widział ostrzeżenia w moich szarych oczach.
A jestem pewna, że tej nocy były wyjątkowo lodowate.
<Jakiś basior? (na przykład Kimimaro cx)>
P.S. Do moderacji: wiem gdzie postawiłam przecinki. Tu czy tam specjalnie dodałam któryś lub odjęłam, dla uzyskania innego efektu. (Czy mi wyszło to już inna sprawa ;)