Był mglisty, wczesnozimowy poranek. Lekka mgła wymieszana z mżawką unosiła się wśrów wysokich drzew o szarnych pniach, pokrytysz szorstką korą. Spomiędzy ich koron można było dostrzec nikłe strugi światła. Było cicho. Cisza dzwoniła wręcz w uszach. Nagle wśród niej znalazł się szmer. Cichy odgłos kroków, zapadających się w mech łap. Łap wilka. Ktoś tędy podążał. Musiał być niedaleko. Krok po kroku, łapa za łapą - zbliżał się nieuchronnie do wykrotu. Musiał wiedzieć, gdzie zdąża.Nikt w tą częś lasu nie przychodził. Czy to dlatego, że mieszkam tutaj ja, czy też dlatego, że niewiele jest tutaj rzeczy ciekawych - a raczej nie ma ich wcale - niewiele mnie to obchodziło. Miałam tutaj spokój, upragniony skpokój, ciszę, jakiej szukałam od tego feralnego dnia. Aż do teraz.
Teraz ktoś tutaj zdążał. I nie było innej możliwości, jak ta, że doskonale wiedział gdzie idzie i po co. Z odgłosów, jakie mnie dochodziły, mogłam wywnioskować, że idzie pewnie. Nie błądzi, nie kluczy, nie przystaje, a nieubłaganie zbliża się do mojego schronienia. Skuliłam się i zacisnęłam mocniej powieki. Znałam ten chód. Ten charakterystyczny krok. To tempo. Spotkałam się już z nim w przeszłości. Tak, dawno temu, w odległym lesie, gdy biegłam z... No właśnie: z kim? Wysiliłam umysł. Nie mogłam sobie przypomnieć. To była ucieczka, z tyłu buchały płomienie, a obok mnie... ktoś biegł. Ktoś mi bliski.
Gdybym słyszała te kroki po raz pierwszy, wyskoczyłabym już dawno z tej nory i zaatakowała. Ale ten chód znałam. Wiązałam z nim wiele wspomnień. I właśnie te wspomnienia wygrały.
Kroki zbliżyły się i ustały. Słyszałam świszczący oddech. Łudząc się, że może nikogo tam nie dojrzę, spojrzałam ulegle ku górze. Na tle lasu doskonale odcinał się biały, pochylony nademną łeb z kpiącym wyrazem. Ten cyniczny uśmiech. Te żółte, przenikliwe oczy...
Bębnienie deszczu o liście przegoniło sen. Jednak bałam się wciąż otworzyć oczy, w szaleńczym starchu, że ktoś może tam nadal stać. Odczekałam chwilę. Potem dwie. Gdy jednak poczułam biegającą po mnie mysz leśną nie wytrzymałam i warknęłam. Gryzoń nic sobie z tego nie robił, dalej swobodnie buszując w mojej sierści na grzbiecie. Podniosłam ciężkie jak ołów powieki. Jakże bardzo nie lubiłam wstawać! Gdzie się podziały te rześkie poranki zimy, lata, wiosny, czy jesieni? Te poranki z przeszłości, pełne śmiechu i radości. Pełne przyjaciół.
Od góry zwisały korzenie wywróconego dębu. Przedemną zaś widniało wyślizgane wyjście nory, a za nim - lasy i krople deszczu. Jedynm, szybkim ruchem ogona zmiotłam za swego grzbietu natrętną mysz. Gryzoń tylko zapiszczał i znikł. Nie będzie mnie już dziś niepokoił. Do jutra mam od niego spokój. Wyczołgałam się z nory i gdy tylko się z niej wydostałam - wyprostowałam się, przeciągając rozkosznie. Kości strzelały cicho. Pokręciłam łbem i zwiesiłam go smętnie. Las wciąż był taki sam. Wysokie pnie sosen, mech, jagody i deszcz. Ten przeklęty deszcz! Ziemia rozmiękła, co ułatwiało tropienie zwierzyny. Ale i tak nie lubiłam deszczu, bo nigdy nie zjwaiał się w porę. Gdy palił się las, czy nie mógł by przyjść i łaskawie ugasić ognień? A teraz, czy był mi potrzebny, gdy akurat miałam ochotę mieć suchą sierść? Jedna, zimna kropla, spadła mi pomięzdy łopatki. Wstrząsnęłam się. Naprawdę lodowaty deszcz. Szary i smutny ten poranek. Bardzo monotonny. Ruszyłam truchtem pomiędzy drzewami, cały czas ze zwieszonym, ciężkim łbem. I raz, i dwa, i raz, i dwa - starałam się zachować idealne tempo. Moje łapy zbierały krople rosy i deszczu z liści jagód. Byłam już dostatecznie przemoczona. I raz, i dwa, i raz... Wywróciłam oczy. Zapowiadał się wyjątkowo nudny dzień. Skręciłam w lewo i przebywszy młodnik wpadłam do błotnistego i rwącego strumyka. Woda sięgała mi brzucha, bulgocząc i sycząc, pieniąc się i przybierając na sile, starała się mnie zabrać ze sobą. Chciała porwać moje martwe ciało w swoją otchłań. Nie miała na tyle siły. Choć może i bywały takie momenty, że po prostu był jej to ułatwiła, dzisiejszy poranek nie należał do takich. Był zbytnio... ciekawy. W końcu codziennie rano budzi mnie mysz, codziennie śni mi się wilk z przeszłości, codziennie pada - jakże mogłabym opuścić takie atrakcje? Przyda się w końcu trochę rozrywki w moim życiu. Odrobina napięcia nigdy nie zawadzi. Wyskoczyłam na drugiej stronie i ślizgając się na kamienistym podłożu wyszłam na brzeg. Po ostrych kamieniach, jakie pokrywały ten brzeg strumienia, pełzały powoli ogromne ślimaki. Wyciągały swoje marne ciałka ku górze, ciesząc się z kolejnego dnia deszczu. Zastanowiłam się jak smakuje ślimak. Możnaby nim urozmaicić moją dietę. Nie, zachowam to na inny dzień.
Ruszyłan ponownie do przodu, wspinając się po zboczu. Na polanie bawiła się grupka szczeniąt, dorosłe wilki kręciły się wokół i przygotowywały się do swoich codziennych zajęć. Ominęłam główne zbiorowisko jaskiń i nor, by znaleźć się przy granicy naszego terytorium. Las tutaj był gęstszy, wszędobylskie krzewy ograniczały widoczność. To tutaj. Zatrzymałam się. Szeroka rzeka, płynąca - w przeciwieństwie do strumyka - leniwie i spokojnie, szumiała uspokajająco. Niedługo ona zamarznie, w jej zakola zagoni się jelenie, które na swych marnych racicach nie będą w stanie uciekać po lodzie, więc polowania będą łatwiejsze, jedzenia będzie dużo, a spokój spadnie z niebios wraz z zimnym, puszystym śniegiem. Śniegiem, który spadnie również i do przełęczy i uniemożliwi komukolwiek ze stron, z których przybyłam tutaj, wędrówkę w te okolice... i zapewni mi względne bezpieczeństwo i spokój.
Teraz ktoś tutaj zdążał. I nie było innej możliwości, jak ta, że doskonale wiedział gdzie idzie i po co. Z odgłosów, jakie mnie dochodziły, mogłam wywnioskować, że idzie pewnie. Nie błądzi, nie kluczy, nie przystaje, a nieubłaganie zbliża się do mojego schronienia. Skuliłam się i zacisnęłam mocniej powieki. Znałam ten chód. Ten charakterystyczny krok. To tempo. Spotkałam się już z nim w przeszłości. Tak, dawno temu, w odległym lesie, gdy biegłam z... No właśnie: z kim? Wysiliłam umysł. Nie mogłam sobie przypomnieć. To była ucieczka, z tyłu buchały płomienie, a obok mnie... ktoś biegł. Ktoś mi bliski.
Gdybym słyszała te kroki po raz pierwszy, wyskoczyłabym już dawno z tej nory i zaatakowała. Ale ten chód znałam. Wiązałam z nim wiele wspomnień. I właśnie te wspomnienia wygrały.
Kroki zbliżyły się i ustały. Słyszałam świszczący oddech. Łudząc się, że może nikogo tam nie dojrzę, spojrzałam ulegle ku górze. Na tle lasu doskonale odcinał się biały, pochylony nademną łeb z kpiącym wyrazem. Ten cyniczny uśmiech. Te żółte, przenikliwe oczy...
Bębnienie deszczu o liście przegoniło sen. Jednak bałam się wciąż otworzyć oczy, w szaleńczym starchu, że ktoś może tam nadal stać. Odczekałam chwilę. Potem dwie. Gdy jednak poczułam biegającą po mnie mysz leśną nie wytrzymałam i warknęłam. Gryzoń nic sobie z tego nie robił, dalej swobodnie buszując w mojej sierści na grzbiecie. Podniosłam ciężkie jak ołów powieki. Jakże bardzo nie lubiłam wstawać! Gdzie się podziały te rześkie poranki zimy, lata, wiosny, czy jesieni? Te poranki z przeszłości, pełne śmiechu i radości. Pełne przyjaciół.
Od góry zwisały korzenie wywróconego dębu. Przedemną zaś widniało wyślizgane wyjście nory, a za nim - lasy i krople deszczu. Jedynm, szybkim ruchem ogona zmiotłam za swego grzbietu natrętną mysz. Gryzoń tylko zapiszczał i znikł. Nie będzie mnie już dziś niepokoił. Do jutra mam od niego spokój. Wyczołgałam się z nory i gdy tylko się z niej wydostałam - wyprostowałam się, przeciągając rozkosznie. Kości strzelały cicho. Pokręciłam łbem i zwiesiłam go smętnie. Las wciąż był taki sam. Wysokie pnie sosen, mech, jagody i deszcz. Ten przeklęty deszcz! Ziemia rozmiękła, co ułatwiało tropienie zwierzyny. Ale i tak nie lubiłam deszczu, bo nigdy nie zjwaiał się w porę. Gdy palił się las, czy nie mógł by przyjść i łaskawie ugasić ognień? A teraz, czy był mi potrzebny, gdy akurat miałam ochotę mieć suchą sierść? Jedna, zimna kropla, spadła mi pomięzdy łopatki. Wstrząsnęłam się. Naprawdę lodowaty deszcz. Szary i smutny ten poranek. Bardzo monotonny. Ruszyłam truchtem pomiędzy drzewami, cały czas ze zwieszonym, ciężkim łbem. I raz, i dwa, i raz, i dwa - starałam się zachować idealne tempo. Moje łapy zbierały krople rosy i deszczu z liści jagód. Byłam już dostatecznie przemoczona. I raz, i dwa, i raz... Wywróciłam oczy. Zapowiadał się wyjątkowo nudny dzień. Skręciłam w lewo i przebywszy młodnik wpadłam do błotnistego i rwącego strumyka. Woda sięgała mi brzucha, bulgocząc i sycząc, pieniąc się i przybierając na sile, starała się mnie zabrać ze sobą. Chciała porwać moje martwe ciało w swoją otchłań. Nie miała na tyle siły. Choć może i bywały takie momenty, że po prostu był jej to ułatwiła, dzisiejszy poranek nie należał do takich. Był zbytnio... ciekawy. W końcu codziennie rano budzi mnie mysz, codziennie śni mi się wilk z przeszłości, codziennie pada - jakże mogłabym opuścić takie atrakcje? Przyda się w końcu trochę rozrywki w moim życiu. Odrobina napięcia nigdy nie zawadzi. Wyskoczyłam na drugiej stronie i ślizgając się na kamienistym podłożu wyszłam na brzeg. Po ostrych kamieniach, jakie pokrywały ten brzeg strumienia, pełzały powoli ogromne ślimaki. Wyciągały swoje marne ciałka ku górze, ciesząc się z kolejnego dnia deszczu. Zastanowiłam się jak smakuje ślimak. Możnaby nim urozmaicić moją dietę. Nie, zachowam to na inny dzień.
Ruszyłan ponownie do przodu, wspinając się po zboczu. Na polanie bawiła się grupka szczeniąt, dorosłe wilki kręciły się wokół i przygotowywały się do swoich codziennych zajęć. Ominęłam główne zbiorowisko jaskiń i nor, by znaleźć się przy granicy naszego terytorium. Las tutaj był gęstszy, wszędobylskie krzewy ograniczały widoczność. To tutaj. Zatrzymałam się. Szeroka rzeka, płynąca - w przeciwieństwie do strumyka - leniwie i spokojnie, szumiała uspokajająco. Niedługo ona zamarznie, w jej zakola zagoni się jelenie, które na swych marnych racicach nie będą w stanie uciekać po lodzie, więc polowania będą łatwiejsze, jedzenia będzie dużo, a spokój spadnie z niebios wraz z zimnym, puszystym śniegiem. Śniegiem, który spadnie również i do przełęczy i uniemożliwi komukolwiek ze stron, z których przybyłam tutaj, wędrówkę w te okolice... i zapewni mi względne bezpieczeństwo i spokój.