30 marca 2019

Od Invernessa cd. Niffelheima


Początkowo basior jedynie wpatrywał się w znaną mu już czarną istotkę, której kształt w miarę upływu czasu zmieniał się, wydłużał i skracał, lecz wciąż pozostawał nieokreślony – jakby istniał poza światem, a przynajmniej poza wymiarem, który byłby w stanie ogarnąć wilczy umysł. Wszystko zmieniło się po wypowiedzeniu przez jego towarzysza dosłownie kilku zdań; wtedy wzrok wlepił właśnie w niego, łapczywie pragnąć więcej informacji. Tamten jednak umilkł, co lekko go zirytowało – nie dał jednak tego po sobie poznać. Wręcz przeciwnie: podziękował krótko i znów skupił się na czarnym czymś, które teraz, dla odmiany, stało się żółtawe. Po raz kolejny zapadła pomiędzy nimi cisza, której żaden nie potrafił przerwać. Skończyła się dopiero, kiedy krzaki zaszeleściły, a przerażony demon (właściwie demonik, jak zauważył bezgłośnie i ponuro Inverness) czmychnął wgłąb lasu, nie pozostawiając po sobie ani śladu.
Z krzaków wyskoczyła zwykła jaszczurka, od której młodszy basior momentalnie odwrócił wzrok; był nieco zawiedziony, lecz pomimo tego starał się myśleć choć troszkę pozytywnie. Wciąż odczuwał ten irracjonalny głód wiedzy, którego chyba do tej pory nie zaznał. Ruszył do przodu, a lekko zdezorientowany Niffelheim za nim, zapewne nie wiedząc, co innego ma zrobić.
Inverness nie chciał, by ten pomyślał, że w jakiś sposób go zawiódł. Nawet, jeśli była to gorzka prawda. Zmusił się więc do jeszcze jednego uśmiechu, tym razem mniejszego i – co zrozumiał po zobaczeniu wyrazu pyska Niffa – znacznie mniej udanego, a także dodał kolejne słowa mające wyrazić jego wdzięczność, choć skromne i niezbyt długie, jak to zwykle jego wypowiedzi. Tamten pokiwał łbem i stwierdził, że to nic takiego, a potem znowu cisza, cisza, cisza.
Przechodzili właśnie przez jeden z naturalnych mostków, kiedy myśli Ina odpłynęły w wiadomą stronę. Zmarszczył brwi, krok jakby stał się nagle nierówny, a on sam zwiesił łeb niżej niż zwykle, co nie umknęło uwadze drugiego wilka. Uniósł nieznacznie brew i odchrząknął, wyłapując widocznie jakiś temat, który może poruszyć, aby tę ciągłą ciszę przerwać.
– Coś się stało?
Inverness uniósł wzrok i zatrzymał się. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, co powiedzieć, bo sam odpowiedzi nie znał. Stało się dużo, a zarazem mało; znalazł coś, co go naprawdę zainteresowało, ale w sumie jaką ma gwarancję, że nie znudzi mu się to po paru dniach? Zwykle tak właśnie było i choć teraz czuł pragnienie wiedzy naprawdę mocno, zazwyczaj jego zainteresowanie bywało przelotne. Ot, parę chwil czytania o czymś, a potem stwierdzał, że przecież nie ma to sensu, bo i tak albo to porzuci, albo zepsuje. Tym razem było to coś innego, lecz zarazem podobnego, więc wykrztusił tylko jedno zdanie.
– Znasz się na demonach.
Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie, więc Niff jedynie dla zasady pokiwał łbem.
– Wiem, że zawracam ci głowę – zaczął młody. I naprawdę wiedział. Stwierdził nawet w duchu, że sam byłby cholernie poirytowany, gdyby jakiś młodzieniaszek w kółko czegoś chciał i nie pozwolił mu w spokoju poleżeć. – Tyle, że mam jedno pytanie.
– Tak?
– Chciałbyś trochę mnie podszkolić z tej całej demonologii?
Doskonale widział zdziwienie, które powoli rozlewało się po pysku starszego basiora. Sam był równie zdziwiony, bo myślał, że prośba ta nie przejdzie mu przez gardło. Jeszcze bardziej zadziwił sam siebie po zdaniu, które z przekonaniem wypowiedział chwilę potem.
– Zrobię wszystko, żeby się przydać.
A w duchu dodał prośbę, aby tylko nie musiał zajmować się szczeniakami.

Od Victorii CD Taiyo


Im głębiej szłyśmy, tym lepiej się czułam. Niestety skrzydło nadal mnie bolało, ale teraz mnie to nie obchodziło. Czułam dziwną, przyciągającą aurę biegnącą od niebieskiego światła. Moja towarzyszka szła przodem, zerkając na mnie co jakiś czas. W pewnym momencie korytarz się poszerzył i mogłam iść obok wadery. Rozglądałam się uważnie, nagle poczułam piekący chłód w płucach. Odkaszlnęłam kilka razy i spojrzałam przed siebie. Tai po chwili spojrzała w tym samym kierunku. Naszym oczom ukazał się dostojny, niebieski jeleń. Jego poroże były lodowe, sierść zwierzęcia była błyszcząca i pokryta szronem. Oczy natomiast były czarne i rozżarzone niczym węgle. Patrzył na nas z wyższością, po czym zwrócił swój władczy wzrok na mnie. Nie wiem czemu, ale poczułam impuls, który kazał mi się pokłonić. Próbowałam się temu sprzeciwić. Zmrużyłam oczy i naprężyłam mięśnie, ale byłam za słaba. Zostałam zmuszona do oddania pokłonu zwierzęciu, które równie dobrze mogłoby być naszym obiadem. Poczułam na sobie wzrok Taiyo i usłyszałam jej warczenie. Nagle to wredne uczucie ustąpiło i mogłam zobaczyć dokładnie co się dzieje. Jeleń patrzył na rdzawą waderę z tym samym władczym spojrzeniem co na mnie. Co mnie zdziwiło Tai to nie ruszało. Wadera warczała dalej rozglądając się badawczo, aż w końcu jej wzrok zatrzymał się w jakimś punkcie. Zerknęłam w tamtym kierunku. Za jeleniem znajdował się tunel. Taiyo ruszyła łukiem w tamtym kierunku postanowiłam iść za nią. Wadera przestała warczeć dopiero, gdy znalazłyśmy się w tunelu. Szłyśmy nim już od jakiś pięciu minut. Wtedy zaczęła się nasza rozmowa
- To było dziwne - powiedziałam
- Masz rację. Dlaczego dla czego ten jeleń to zrobił? Skąd ma taką moc?
- Sama nie wiem dlaczego tak się stało. Ale wiem jedno, jego działanie ustąpiło, gdy przeniósł swoją uwagę na Ciebie. Dziękuję Ci Taiyo.
- Nie ma za co. Ciekawe czemu nie miał kontroli nade mną? - Doszłyśmy do miejsca rozwidlenia tunelu. Po chwili kontynuowałyśmy rozmowę idąc w prawo.
- Może to kwesta koloru sierści, albo rasy? Jesteś w ciepłych barwach, a ja mam chłodne umaszczenie. - Stwierdziłam
- Ma to sens. Podejrzewam, że nie jesteśmy tu z… - Więcej nie słyszałam jej głosu. Zatrzymałam się.

*oczami osoby trzeciej*

Oczy szarej wilczycy zmieniły kolor na szarawo niebieski i zaszły mgłą. Jej uszy były postawione wysoko do góry i uważnie nasłuchiwały. Victoria nastroszyła sierść, a niebieskie plamki zaczęły świecić złowrogim blaskiem. Kremowo–rdzawa wadera się zaskoczyła. Podeszła bliżej swojej towarzyszki i pomachała jej łapa przed oczami. Victoria nie reagowała.
- Vi? Victoria, co się stało? - Spytała przestraszona. Lekko traciła ją waderę nosem. Skrzydlata wilczyca warknęła. Taiyo odskoczyła w bok nie spuszczając z niej wzroku. Victoria cofnęła się i ruszyła w kierunku rozwidlenia. Zatrzymała się u boku lodowego jelenia, który patrzył z zadowoleniem na to, co udało mu się zrobić. Zupełnie zignorował towarzyszkę swojej ofiary, na którą i tak nie miał wpływu i ruszył w lewo. Ziemia pod jego kopytami zamarzała…

Taiyo?

Pomożesz Victorii, czy wrócisz do prawego tunelu?
(Wybacz, musiałam zrobić z mojej wadery ofiarę losu.)

28 marca 2019

Od Taiyō cd. Victorii

Krzyk przeciął powietrze, burząc mój chwilowy spokój. Obróciłam się w stronę źródła dźwięku. Wrzask dochodził gdzieś spomiędzy skał.
Victoria potrzebowała pomocy.
Puściłam się biegiem po trawie, błagając w duchu, bym dotarła na czas. Poczułam, że robi się coraz zimniej, ale nie zwolniłam biegu. Grunt wydawał się być coraz bardziej śliski i zamarznięty. Zauważyłam dziurę w ziemi kilka metrów przede mną, a obok niej nieregularne ślady. Zawołałam towarzyszkę po imieniu... a przynajmniej spróbowałam to zrobić.
- Vi.... Aaaaaaaaaaaaaaa…
Nie zdążyłam wyhamować nad przepaścią i wpadłam w ciemność. Z impetem uderzyłam w chropowatą ścianę, po czym zaczęłam spadać w dół.
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
W moich uszach brzmiał huk zderzających się skał, tak donośny, że nie słyszałam świstu powietrza, przez które przebijałam się na dno tej otchłani. Miałam wrażenie, iż cała góra zmieniła się w odłamki skalne i teraz spada na mnie w postaci lawiny. Coś uderzyło mnie w grzbiet w tym samym momencie, gdy grzmotnęłam o ziemię.
Bolało mnie całe ciało. Zakaszlałam, próbując pozbyć się pyłu skalnego, który dostał się do moich dróg oddechowych. Coś zagrzmiało tuż nade mną, potem jeszcze raz i jeszcze. Miałam wrażenie, że zaraz zmiażdży mnie jakiś wielki głaz, a mimo tego nie mogłam zmusić się do ruchu. Jedynym rozsądnym pomysłem wydawało mi się pozostanie tam, gdzie byłam i modlitwa do przewrotnych bogów, żeby nic mnie nie przygniotło. Nie wiedziałam, co może się stać, jeśli przesunę się chociażby o metr dalej.
Nie potrafiłam określić, ile tak leżałam, głuchnąc od łomotu skał, nim wszystko ucichło. Nie zorientowałam się od razu, że to koniec. Po prostu w pewnym momencie odkryłam, że otacza mnie cisza.
Moje oczy zdążyły przywyknąć do mroku i mogłam rozpoznać kształty zalegających dookoła kamieni. Nie byłam jednak w stanie zobaczyć niczego dokładnie. Stworzyłam kulę z promieni słonecznych i podniosłam się. Rozejrzałam się. Przestrzeń nade mną wypełniał sporej wielkości głaz, tworząc niszę. Prawdopodobnie tylko dzięki niemu jeszcze żyłam. Wyszłam, a raczej; wygrzebałam się ze środka, mozolnie wyciągając łapy spomiędzy kamieni, które niczym ruchome piaski wciągały mnie przy każdym kroku.
Przez pewien czas słychać było jedynie odgłosy, które towarzyszyły poruszaniu się w ten sposób. W końcu się odezwałam.
- Vi?
Brak odzewu.
Kazałam kuli wznieść się wyżej i zaczęłam szukać wśród gruzów powierzchni jej futra. Zauważyłam jakiś ciemniejszy kształt na prawo ode mnie. Podeszłam kilka kroków bliżej.
- Victoria?
Tym razem również nikt się nie odezwał, ale dostrzegłam niebieską poświatę, układającą się w charakterystyczne wzorki. Były to plamki na futrze Vi.
Skierowałam światło w tamtą stronę i z trudem przedarłam się przez kolejna warstwę odłamków skalnych. Teraz byłam już pewna, że to ona.
Kiedy zbliżyłam się do pyska wadery, zobaczyłam, że rozchyliła powieki. Powiodła po mnie nieprzytomnym spojrzeniem.
- Tai?
- To ja - szepnęłam, uśmiechając się do niej, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Sytuacja była, oględnie mówiąc, dość nieciekawa. Victoria wyglądała na mocno poturbowaną, a ja nigdzie nie zauważyłam drogi wyjścia. Znalezienie jakiegokolwiek otworu z taką prędkością poruszania się zajęłoby mi wieki.
Zadrżałam. Nagle zrobiło mi się zimno.
Wpatrywałam się w ranną towarzyszkę, dopóki nie zorientowałam się, że temperatura mocno spadła. Obróciłam głowę w lewo i zobaczyłam bladoniebieskie światło sączące się przez szczelinę w skalnej ścianie... szczelinę, której jeszcze niedawno tam nie było, a która powiększała się z każdą chwilą. Kiedy rosła, coraz bardziej wzmagało się płynące z niej światło. W końcu szczelina przestała się formować. Bijąca od niej łuna zmniejszyła się i mogłam wreszcie przyjrzeć się jej dokładniej. Teraz zdobił ją misternie rzeźbiony, lodowy łuk, a w środku wydawała się mieć ściany z lodu. Chyba każdy domyśliłby się, że jest to wejście do jakiejś mroźnej krainy.
Vi wstała i zaczęła brnąć w moja stronę, początkowo z pewnym trudem, ale szybko zaczęło iść jej lepiej. Zimne powietrze magicznie ją uzdrowiło - z resztą nietrudno było mi uwierzyć, że naprawdę ma cudowne właściwości.
Stałyśmy teraz we dwie przed nowopowstałym otworem, obie zastanawiając się nad czym innym. Drzwi w jakiś sposób mnie przyciągały, jednak pragnienie przejścia przez nie walczyło we mnie z niepokojem. Przypomniałam sobie zamrożoną ziemię, tam, na górze, przez którą obie spadłyśmy tutaj. Grunt nie mógł zamarznąć przy plusowej temperaturze, gdy dookoła nie było ani grama śniegu. Więc dlaczego...
...tu wpadłyśmy?
Nie miałyśmy jednak innych opcji.
Spojrzałyśmy na siebie nawzajem i skinęłyśmy głowami.
Przekroczyłyśmy próg.
Nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, w środku było jedynie nieco chłodniej, ale spodziewałam się, że będzie jeszcze zimniej. Moje spojrzenie powędrowało w stronę Victorii, która najwyraźniej doznała takiego samego szoku jak ja. Idąc obok niej tajemniczym korytarzem, zerkałam na wilczycę raz po raz. Wyglądało na to, że czuje się nadzwyczaj dobrze, zwłaszcza jeśli zauważyć, że jeszcze przed chwilą była ledwo żywa. Im głębiej wchodziłyśmy tym wydawała się zdrowsza.
W ten sposób rozpoczął się kolejny etap naszej wędrówki.

27 marca 2019

Od Yummy CD Laufeya


- Nie myślałeś nigdy, żeby go wyjąć? - spytałem po chwili zadumy.
W tym samym momencie zrozumiałem, jaki to był głupi pomysł. Kryształ jest z kosmosu, więc zwykłymi metodami go nie wyciągną. Trudno będzie się go pozbyć. Ale powinniśmy spróbować dowiedzieć się czegoś na ten temat. Możliwe, że coś przede mną ukrywa. Nie będę go przecież zmuszać do mówienia. Jednak to coś musi mieć głębsze podłoże. Nic tak z siebie nie wrasta komuś w łapę. Może on nie do końca chce się tego pozbywać. Możliwe, iż to bardzo przypomina mu rodzinne strony i nie chce tego zostawiać, aby nie zapomnieć. Tylko czego nie zapomnieć... Albo kogo... Życie jest trudne.
- Chcesz się czegoś o tym dowiedzieć, prawda? - zapytałem.
- Yhm - wilk przytaknął.
- Więc spróbujmy coś znaleźć - wstałem.
- Gdzie chcesz zacząć szukać?
- Wszędzie - spojrzałem na Laurena - A najlepiej będzie jak zaczniemy od biblioteki.
- Raczej nie będzie tam rzeczy na ten temat.
Popatrzyłem na wilka. Nie dowierzał moim słowom. Zresztą ja też nie do końca byłem przekonany co do nich. Mimo to chciałem spróbować. Zrobiłem w tył zwrot i odszedłem. Zostawiłem Laurena samego. Może jak pomyśli nad całą sytuacją, sytuacja się poprawi lepiej. Szedłem przed siebie w nieznanym mi kierunku. Mimo tego, iż zostałem oprowadzony po terenach watahy. Nadal nie znałem ich zbyt dobrze. Postanowiłem skręcić w lewo. Nie było tam wydeptanej dróżki. Jednak bez problemu można było tamtędy przejść. Idąc przez las, słyszałem śpiewy ptaków. Wydawały się one nie do końca wyraziste. Jednak nie przejmowałem się tym zbytnio. To nie pierwszy raz. Już wiele razy czułem jak coś, przejmuje nade mną kontrolę lub ,,wyrzuca" mnie z ciała. Pewnym krokiem skręciłem na
dróżkę. Mogłem nią dojść do kroniki. Chciałem znaleźć informacje na temat Laurena oraz jego historii. Nie byłem wścibski. Jednak chciałem poznać szczegóły. Ciekawe czy dopuszczą mnie do notatek o nim. W chwili, gdy stanąłem przed kroniką, usłyszałem kroki za sobą.

Laufey??

Od Whisa Cd Faith


Moje ciało nie reagowało od razu, miałem wrażenie że było z ołowiu, albo innego ciężkiego materiału. Ten cholerny jeleń zaatakował najbliższą mi osobę, strącił ją prosto do przepaści.. Moje serce zapłonęło nienawiścią, chciałem rozszarpać tego roślinożercę na strzępy. Zanim się zorientowałem obnażyłem kły i zaszarżowałem na niego, nie liczyło się nic innego tylko zemsta. W głowie miałem same nieprzyjemne obrazy, chciałem żeby cierpiał, żeby umarł w męczarniach. Jednak nie mogłem zostawić Faith.. Ona.. Ona.. Warknąłem bardzo głośno skacząc na grzbiet samca, wbiłem w jego skórę pazury i kły. Zacząłem mu zadawać głębokie rany, chciałem żeby stracił jak najwięcej krwi. Dopiero po kilkunastu minutach niekontrolowanego szału, kilkunastu ranach.. moich i jelenia.. ten padł. Ku mojej uciesze. Nie wahałem się nad kolejnym krokiem, podbiegłem do przepaści szukając rozpaczliwie jakiegoś zejścia na dół. Zamiast tego ujrzałem samicę.
- Faith! - zawołałem, niestety nie dostałem ani jednej odpowiedzi.
Nie widziałem innego wyjścia, niż skakanie po bokach przepaści i przyczepianiu do nich swych pazurów. Było to bardzo ryzykowane, ale nie obchodziło mnie to. Faith była na pierwszym miejscu. Kiedy po kilkunastu skokach wylądowałem na ziemi, zrobiłem to dość niefortunnie. Padłem bokiem, na dosyć ostry kamień, który zarysował mi bok. Podniosłem się szybko i ruszyłem do siostry, sprawdzając czy oddycha. O mało nie krzyknąłem, kiedy ujrzałem delikatne ruchy jej klatki piersiowej. Bez najmniejszego gadania zarzuciłem ją sobie na grzbiet i ruszyłem wzdłuż przepaści. Musiałem nas wydostać za wszelką cenę, nawet gdyby miało mnie to kosztować życie. Rozglądałem się panicznie za jakąkolwiek szczeliną, czy drogą prowadzącą nas na jakiś otwarty teren. Moje serce biło niemiłosiernie szybko, bałem się, że mogę nie zdążyć, a najważniejsza dla mnie osoba umrze na moich barkach.
Nie wiem czy czuwał nad nami dobry duch, czy coś w tym rodzaju, ale na końcu cholernie długiej drogi znalazłem ciasne przejście. Z trudem się przecisnąłem i ruszyłem biegiem w stronę lasów. Moje ciało powoli odmawiało posłuszeństwa, poddanie się jednak nie było teraz możliwe, tu chodziło o życie mojej Faith.. Swoje kroki kierowałem prosto do medyka, którego odwiedziłem dopiero po dwóch godzinach biegu. Z szybkością błyskawicy streściłem mu co się stało.

Faith? Sorki za długość, coś mi wena siadła.

24 marca 2019

Od Symonidesa

Basior obudził się, kiedy słońce było w połowie drogi na szczyt sklepienia. Spał długo i głęboko, więc obudził się wyjątkowo wypoczęty. Od kilku dni nie musiał zajmować się niczym szczególnym, więc postanowił choć trochę wypocząć - po obudzeniu się jeszcze chwilę poleżał, a kiedy poczuł lekki ból w kręgosłupie, wstał i rozprostował kości. Z westchnieniem stwierdził, że się starzeje, skoro nawet poleżeć nie może bez bólu w grzbiecie. Rozejrzał się po pokoju - nigdzie śladu Antilii, która zapewne już dawno zajmowała się swoimi obowiązkami. W duchu był jej wdzięczny, że go nie obudziła. W pomieszczeniu było już jasno; przeszedł na drugi jego koniec i chwilę stał w przedzierających się przez wejście promieniach słońca, rozkoszując się ciepłem, które rozlewało się po całym jego ciele. Mlasnął z rozkoszą językiem. To zdecydowanie był przyjemny poranek.
Oczywistym było, że nie potrwa długo.
Już po południu błogi spokój został zakłócony przez posłańca, który długimi susami zbliżał się do spacerującego Symonidesa; wilk oddychał spokojnie, a jego pysk nie wyrażał żadnych szczególnych emocji. Simo nie znał jego imienia, wyglądu też szczególnie nie kojarzył - musiał być nowy.
Przyniósł on wiadomość od samego Airova, na co nasz bohater westchnął ciężko. Myślał, że ma wolne i uda mu się pobyć chwilę ze swoją rodzinką. W głębi serca cieszył się jednak, bo choć plany musiał przełożyć na następne dni, lubił swoją pracę. Na niczym innym nie znał się tak dobrze, jak na niej.
- Chce mnie widzieć osobiście? - zapytał, aby się upewnić. Ostatnimi czasy nie musiał rozmawiać z nim w cztery (a właściwie trzy) oczy, ponieważ nie było do zrobienia nic aż tak ważnego. Airov potrafił prowadzić watahę i wiedział, że zanim zajmie się sojuszami, musi uporządkować WSO od środka.
Posłaniec skinął łbem i ulotnił się szybko, zapewne musząc odwiedzić jeszcze kilka wilków. Na odchodne rzucił jeszcze, że to pilne. Symonides w tym czasie wziął kilka głębszych wdechów, a potem ruszył biegiem w stronę jaskini alfy, stwierdzając, że wykorzysta okazję na rozruszanie zastanych stawów. I rzeczywiście tak było, bo poranny ból kręgosłupa minął bezpowrotnie.

- Witam, Alfo - ukłonił się, wchodząc do pomieszczenia. Airov stał tyłem, ale ruch uszu zdradzał, że wie o jego obecności; sylwetka zanurzona była w lekkim półmroku, a kiedy się odwracał, czerwone oko błysnęło złowrogo. Dopiero kiedy skinął uprzejmie łbem i uśmiechnął się ciepło, całe to wrażenie minęło, zastąpione przez wizerunek przykładnego władcy.
- Witaj, Symonidesie. Musimy porozmawiać.
Jakiś niepokój zagościł w sercu basiora. Uniósł brew i po kilku zbędnych do przytaczania kwestiach przeszli w głąb jaskini.
- Jak na razie nie jest to pewne, lecz już teraz mogę powiedzieć, że prawdopodobnie będę miał dla ciebie ciekawą propozycję - odchrząknął, wpatrując się w swojego rozmówcę. - Właściwie to prośbę.
Symonides nie przerywał, dając tym samym znak, aby ten kontynuował. Był ciekawy, ale i obawiał się tego, co zaraz nastąpi.
- Chodzi o misję dyplomatyczną - kontynuował, zapalając lampę, która rozjaśniła pomieszczenie - która zajęłaby, niestety, dość długi okres czasu.
Chwila przerwy, ciszy na przetrawienie słów. Symonides zmarszczył brwi, ale wciąż nie przerywał, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej.
- Wszystkiego dowiesz się z dokumentów, które przekażę ci osobiście. Prosiłbym o dyskrecję, ponieważ wiadomości te są utajnione, aby nie stwarzać zagrożenia dla ciebie i watahy.
- Oczywiście.
Później jeszcze o tym rozmawiali; sojusze, obrona watahy, misje zwiadowcze i inne. Symonides odetchnął dopiero, gdy wyszedł na zewnątrz, uprzednio pożegnawszy się jak na dyplomatę przystało. Chłodne powietrze kłuło w płuca, lecz bardziej martwiło go to, jak to wszystko teraz załatwi.

Antilii wciąż nie było w jaskini. Symonidesowi przemknęło przez myśl, że to nawet i lepiej; mógł teraz to przemyśleć, przetrawić i poukładać. Mógł zaplanować i rozrysować w głowie, aby później wszystko było łatwiejsze. Położył się pod ścianą, której chłód zaraz przeniknął przez futro. Wzrok wbił w górę, na szary sufit, napotykając znajome już pęknięcia i zacieki. Przez moment roztapiał się w ciszy, a potem westchnął cicho i przymknął oczy, wizualizując przed sobą mapę okolicznych terenów.
Uśmiechnął się pod nosem. Chyba nawet cieszył się na to, co go czeka.

Od Mikadzuki

Nie wiedziała, ile dni już była w drodze i jak daleko zawędrowała od ostatniej, bezpiecznej kryjówki. Chciała jedynie znaleźć się jak najdalej od tamtego, pechowego miejsca. Była zmęczona ciągłą tułaczką, brakiem stałości i kącika tylko dla niej na tym okropnym świecie. Jednak kto chciałby mieć kogoś takiego jak ona w swojej watasze? Dziwnego i niebezpiecznego? Raczej nikt, patrząc na jej wcześniejsze przygody.
Zatrzymała się na chwilę, spojrzała na swój ogon i pokaźną kolekcję liści, które wplątały się w futro Mikadzuki. Tak kończy się chodzenie po lesie i ciągnięciem sierści po ziemi. Użyła swojej mocy, a z rzucanego przez nią cienia wyłoniła się niewielka, czarna istota stojąca na dwóch nogach. Głowa stworka miała kształt odwróconego trójkąta z półokrągłym wcięciem u samej góry. Gdy Dākudia ruszyła dalej, mały "towarzysz" wadery szedł obok niej, dziarsko dotrzymując jej kroku i wyjmując z jej ogona pozostałości leśnej ściółki.
-Będę musiała jeszcze dzisiaj znaleźć jakąś kryjówkę na kilka dni, by odpocząć i odzyskać siły.- Mruknęła sama do siebie pod nosem, jak to miała w zwyczaju. Zbyt wiele czasu spędziła samotnie i tylko w ten sposób mogła odezwać się do kogokolwiek. Co z tego, że tym kimś była właśnie ona?
W końcu wyłoniła się spomiędzy drzew i zatrzymała się wśród traw, rozglądając się dookoła i podziwiając krajobraz. Z jednej strony tęskniła za kontaktami z innymi wilkami, jednak była przekonana, że ona sama wniesie jedynie do nich smutek i rozczarowanie.
- Zostają mi jedynie oni.- Zerknęła kątem oka na bezrobotny cień. Kiwnęła lekko głową, wskazując na swój grzbiet. Istotka ochoczo zajęła miejsce tuż za jej szyją, łapkami chwytając poroża wadery. Ta ruszyła spokojnie dalej przed siebie, rozkoszując się nielicznymi, bezproblemowymi chwilami, nie będąc świadomą, iż już od dawna znajduje się na terenach obcej watahy.

Lumen?

Od Rena CD Faith


Gonitwa z Faith zdawała mu się teraz najlepszą rzeczą, jaką mógł kiedykolwiek robić. Jego łapy rytmicznie uderzały w świeży śnieg, rozpryskując go na boki. Czuł, jak w dzikim pędzie niemalże frunie po nieboskłonie osłoniętym chmurami. Tak właśnie smakowała wolność.
W pewnym momencie biała wadera weszła na taflę jeziora, tworząc na nim lodową pokrywę. Gdy była mniej więcej na środku, spojrzała rozbawionym wzrokiem na Rena. Ten niepewnie postawił jedną łapę na śliskim podłożu, za nią następną. Mimo silnych kończyn i pazurów, ślizgał się po powierzchni, nie mogąc utrzymać równowagi. Faith z gracją chodziła po lodzie, z łatwością uciekając ślizgającemu się owczarkowi. W końcu jednak, gdy był całkiem blisko niej, wpadł z tak duży poślizg, że wpadł na nią, po czym oboje wylądowali w śnieżnej zaspie.
- Och, najmocniej przepraszam! - pierwszy wygrzebał się z białego puchu, by pomóc waderze - Nic ci nie jest?
Omiótł ją złotymi oczami, od łap po sam czubek uszu. Wadera pokręciła przecząco głową, po czym posłała mu ciepły uśmiech. Był to widok bardzo przyjemny, który gdzieś w środku przyjemnie ogrzewał serce basiora. Pragnął widzieć częściej jej uśmiech. Gdy ona się śmiała, on też. Wystarczyłoby mu więc, by ona była szczęśliwa.
- W takim razie... - szybko dotknął łopatki Faith - Goń mnie!
Tutaj, na ziemi, miał przewagę. Z łatwością uciekł swojej towarzyszce, znikając jej przy tym z pola widzenia. Kochał ten pęd, kochał to, że nic go nie ograniczało. Lubił to uczucie, gdy grudki ziemi podbijały się do góry, uderzając go lekko w sierść. I wiatr, który świszczał w jego uszach. Czuł wtedy, że naprawdę żyje, że nie jest tylko chodzącą kupką sierści.
Zwolnił po zwykłego kroku, po czym schował się w krzakach. Wpadł bowiem na pewien pomysł. Chciał wystraszyć Faith. Czekał, czekał, aż w końcu dostrzegł jasną postać. Kroczyła przed siebie powoli, rozglądając się dookoła. Nie zdążył jednak wyskoczyć. Ktoś, a raczej coś, zrobiło to za niego. Paskudna, jasna istota o długim języku przyglądała się waderze, szykując się do ataku. Ren nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Czuł jednak, że powinien obronić Faith. Wyskoczył więc między nich, groźnie szczerząc kły w kierunku przeciwnika. Ten jednak zdawał się być niewzruszony. Ruszył w ich stronę, więc owczarek odruchowo osłonił swoją towarzyszkę. Nawet nie zorientowali się, kiedy tuż obok nich wyrosła ściana ze skał mi ziemi, chroniąc ich przed napastnikiem. Tą ścianę - nieświadomie, ale jednak - wyczarował nie kto inny, jak Ren.

Wyrzucenie

Powód: Brak aktywności

Wykonane przez właściciela.
Arina | 3 lata | --- | Ulasinna | KP

Bellona | 10 lat | Wojownik | Thalia ♦ Merliah | KP

Inu Chan - autor postaci
Inu Chan | 6 lat | Atakujący | xinux.pl@gmail.com | KP

.:Fire Soul:. by Aviaku
Aviaku
Kelly | 14 lat | Wojownik | Marigold | KP


Beauty by Taravia
Laurentis | 5 lat | Strateg | Werka1 | KP
Snow-Body
Liria De La Irain | 12 lat | Wojownik | szafirowka3@wp.pl | KP

Akirow
Mazikeen | 6 lat | Strażnik nocny | Misza213 | KP

http://img09.deviantart.net/84ec/i/2012/214/c/e/mellow_sunset_by_electricalflame-d59j1gz.jpg
ElectricalFlame
  Sunset | 9 lat | Deszyfrant | Catton | KP



Wichna | 8 lat | Egzorcysta | Dae | KP

AaronMiller
Axalie | 18 lat | Zabójca | xhogwardx | KP


BarnaTheBarnuch (właścicielka)

Habiel | 7 lat | Wojownik | Barnaba123 | KP

Jake | 8 lat | Goniący | majeczkaapteczka@gmail.com | KP

Intoi
Nester | 8 lat | Zwiadowca | daeadrienne@gmail.com | KP

Regen | 20 lat | Strateg | demonologia | KP

Pearl De La Irian | rok | szczenię | szafirowka3@wp.pl | KP

Powitajmy Mikadzuki!

właściciel

Jestem jak omen, przynoszący nieszczęście i tragedię. Czarne koty to przeżytek. Prawdziwe źródło pecha stoi przed Wami.

Imię: Mikadzuki
Pseudonim: Dākudia
Wiek: 2 lata
Płeć: Wadera
Charakter: Dākudia jest wycofaną waderą, trzymającą się gdzieś z boku, unikającą walki. I wcale nie chodzi o bojaźliwość, introwertyzm czy też cichość. Doświadczenia życiowe nauczyły ją wiele, jednak wyciągnęła z nich głównie jedną lekcję: Unikaj innych, by ci mieli szczęśliwsze życie.
Dāku była pewna prawdziwości powyższej sentencji. Prawie nigdy nie zaczynała rozmów jako pierwsza, gdyż w tyle jej głowy niezmiennie tkwiło pytanie: "Co jeśli tym razem nie zapanujesz nad sobą?" Świat był dla niej okrutnym i niesprawiedliwym miejscem. By przetrwać, pozbyła się umiejętności wylewności i okazywania uczuć. Niejednokrotnie dusi w sobie smutek czy radość, ciągle podświadomie będąc gotową na obronę, atak, nie chcąc okazywać swojej słabości wynikającej z emocjonalności. Uważa też, że na tym świecie nikt nie robi niczego za darmo, wszędzie widzi konformistów i oportunistów. Dākudia wydaje się też być ponurą i nieprzyjazną wilczycą, ale to jedynie pozory, które stwarza i których używa jak zbroi, przez którą nic ani nikt nie przejdzie. Jednak działa to też w drugą stronę- prawdziwa Mikadzuki siedzi głęboko, cicho jak gdyby nigdy nie istniała. W rzeczywistości jest o wiele bardziej uczuciowa i otwarta na innych. Jednak jej serce było zranione zbyt wiele razy, na miejscu każdego skaleczenia tworzyła się zgrubiała blizna, aż twarda osłona pokryła je całe. Jest wiecznie niepewna i pomimo własnej inteligencji, a może właśnie przez nią brakuje jej wiary w siebie i innych. Zasada "umiesz liczyć- licz na siebie" nie działa u niej w stu procentach. Jej bronią na co dzień, pasującą idealnie do zbroi "kamiennego serca" jest ostry języczek pełen ripost. Można pokusić się też o stwierdzenie, że jest zdziczała. Większość czasu spędziła sama, bez większego kontaktu z innymi wilkami. Jednak jeśli do takiego już doszło, zazwyczaj wiązało się to z walką o własne życie. Nikogo nie zdziwi więc, że jej największym problemem są relacje z innymi. Nie radzi sobie z nimi. Jednak jeśli komuś uda się dotrzeć do prawdziwej Mikadzuki, to zyska prawdziwą i niezwykle oddaną przyjaciółkę.
Wygląd: Dākudia to wysoka i bardzo szczupła wadera o miękkim, długim futrze. Jej wąski korpus osadzony jest na długich, patykowatych łapach zaopatrzonych w ostre pazury. Z głowy o białej barwie, odcinającej się od reszty czarnego tułowia, przypominającą wyglądem gołą czaszkę wyrasta ciemne poroże. Na łbie Mikadzuki znajduje się także trójkąt o barwie węgla. Pysk wyposażony ma w długie i ostre, przypominające igiełki kły. Długi ogon zakończony mlecznym pędzelkiem wlecze się za nią krok w krok po ziemi, więc często w pokrywającej go sierści znajdują się liście, trawa i niewielkie gałązki. Błękitne pióra i dwie bransolety na tylnej, lewej łapie są nieodłączną częścią jej aparycji.
Głos: Jej głos jest dość melodyjny i przyjazny dla ucha, wręcz uspokajający.
Stanowisko: Czarny mag
Umiejętności: Intelekt: 8 | Siła: 4 | Zwinność: 4 | Szybkość: 5 | Magia: 16 | Wzrok: 5 | Węch: 4 | Słuch: 4
Rasa: Wilk Śmierci
Żywioły: Śmierć, Mrok
Moce:

°MROK°
¬ Mikadzuki może swobodnie poruszać się w ciemnościach, wtapiać się w cień, stając się z nim jednością
¬ Potrafi nadawać cieniom materialnych kształtów, poruszać nimi siłą umysłu, tworzyć z nich przedmioty, bronie, jak i żywe istoty. Tych jednak zazwyczaj używa jako pomocników.
¬ Przez cienie może podróżować do innych wymiarów, są dla niej swoistymi portalami.
¬ Poprzez mrok może stymulować własną szybkość i siłę fizyczną, tworzyć przedłużenia szponów, łap, a nawet skrzydła.

°ŚMIERĆ°
¤ Dākudia przywołuje z zaświatów dusze poległych wojowników i rozkazuje im, wykorzystując ich do walki, obrony. Ponadto dzięki tej zdolności może rozmawiać ze zmarłymi.
¤ Potrafi mieszać innym w zmysłach, zabijając w nich pozytywne emocje, motywację i chęci do dalszego działania, odbierając sens istnienia.
¤ Jej największą i najmroczniejszą mocą jednak jest zabijanie innych samą myślą, co wynika z jej rasy. Do tego jednak potrzebuje prawdziwych, chaotycznych, negatywnych emocji i dużej ilości energii.
¤ Może wywoływać u innych ból i halucynacje tak, by wydawało im się, iż rzeczywiście umierają.

°NIEZWIĄZANE Z ŻYWIOŁAMI°
៛ Dākudia przynosi pecha, dosłownie. Jest niczym zbite lustro, czarny kot, rozsypana sól i witanie przez próg w jednym. Jeśli coś może pójść nie tak to właśnie dzięki niej i jej niezwykłej zdolności tak się stanie. Nie panuje nad nią całkowicie, czasem używa jej nieświadomie.
៛ Posługuje się magią krwi, dzięki której może sterować płynem w żyłach i tętnicach ofiary, unieruchamiając ją, spowalniając, zmuszając do poruszenia czy nawet doprowadzając do omdlenia.
Rodzina: Aktualnie brak.
~Rodzice~
Ojciec - Kage, nie żyje
Matka - Eza, brak inforlamcji
Partner: Brak, kto by ją tam chciał.
Potomstwo: Brak
Historia: Mikadzuki urodziła się późną jesienią, więc najwcześniejsze miesiące jej życia przypadły na srogą i nieprzyjazną zimę. Jednak ten okres wspomina jako najpiękniejszy. Wataha, rodzina, rodzice. Nie była samotna, a pomimo dość specyficznego wyglądu nikt jej nie odrzucił, nie uważał jej za dziwadło. Jednak wszystko zaczynało się zmieniać, gdy jej moce powoli się uaktywniały. Miała jedynie rok, gdy przez zwykłą złość spowodowaną nieudanym polowaniem z ojcem przypadkowo odebrała mu życie. Patrzyła, jak umiera z jej powodu. Przerażona sama sobą, konsekwencjami i reakcją matki, niewiele myśląc, pobiegła przed siebie, opuszczając tereny watahy. Jednoroczne szczenię błąkające się samotnie po świecie. Sama musiała nauczyć się polować, niejednokrotnie cierpiąc głodem i pragnieniem. Jedynie dzięki grubemu futrze przetrwała zimy, jednak w lecie było ono dla niej prawdziwym przekleństwem. Nie mając do kogo otworzyć pyska, zaczęła używać magii, tworzyć sobie towarzyszy z mroku, którzy nie zginą przez jej nieuwagę.
Gdy wszystko powoli zaczęło się układać a Dākudia przyzwyczaiła się do swojego losu pechowca i tułacza miała już dwa lata. Niestety, świat i jej moce ponownie z niej zakpiły. Nieuważnie wkroczyła na ziemie agresywnych wilków. Te widząc wysokiego, czarno-białego stwora z porożem postanowiły urządzić sobie polowanie na "mrocznego jelenia". Wadera uciekała ile sił w łapach, a żadne jej prośby nie trafiały do wściekłej grupy basiorów. Gdy Ci świetnie bawili się w szale mordu, ona walczyła o życie. Niestety, już zmęczona, ledwo przebierająca łapami Mikadzuki wplątała się swoim długim futrem i ogonem w chruśniak. Wycieńczona nie była w stanie się uwolnić. Wtedy zrozpaczona i wcale tego nie chcąc, użyła swojej makabrycznej mocy, pozbywając się całej trójki z tego świata. Straciła przytomność, sama nie wiedziała na jak długo. Powoli wydostała się z zarośli i lekko kulejąc, poraniona cierniami ponownie wyruszyła w dalszą drogę, nie oglądając się za siebie. Wtedy trafiła na tereny Watahy Smoczego Ostrza.
Jaskinia: Jaskinia Dākudii jest ciemną, nieoświetloną skalną grotą. Tylko kilka promieni słońca wpada do niej przez wejście. Nie jest zbyt obszerna, jednak wygodna. Ziemia wyłożona jest mchem, piórami oraz futrem. Z jednej z bocznych ścian wypływa niewielki strumyczek krystalicznie czystej i lodowatej wody, wpadający do zagłębienia w podłożu, prowadzącego prawdopodobnie do innego, podziemnego źródła. Dzięki niemu temperatura w kryjówce Wadery zawsze jest niska. Gdzieś w najsuchszym rogu jaskini zawsze zalega stos książek.
Ciekawostki: 
₪Jej pseudonim w luźnym tłumaczeniu oznacza "mroczny jeleń".
₪Imię oznacza "Sierp księżyca".
₪Zazwyczaj nigdy nie przedstawia się prawdziwym imieniem.
₪Nie opanowała swoich mocy. Często nie jest w stanie ich użyć lub po prostu robi to nieświadomie. Pełną kontrolę ma jedynie nad cieniami.
₪Gdy jest sama często podśpiewuje pod nosem.
₪Uwielbia pióra i błyskotki.
₪Jest bibliofilem.
₪Nie znosi gorąca.
₪Często mówi sama do siebie.
₪Uważa, że życie nawet najgorszego z wilków jest więcej warte niż jej własne.
Właściciel: bunaaabu@gmail.com

Od Faith cd. Rena


- Oprowadzisz mnie po reszcie ogrodu?
- Jasne, chętnie pokaże Ci resztę. - ucieszyła się jeszcze bardziej i zaczęła oprowadzać jej towarzysza po swojej pracowni.
Przez okna wpadało blade, ale radosne światło słoneczne. Zieleń była głównym bohaterem tego miejsca, wylewała się z okien, popękanych ścian, donic umocowanych pod sufitem. Długie pnącza ziół, kwiatów i zwykłych ozdobnych roślin oplatały niemal wszystko, co się dało. Idąc dalej murowane ściany ustępowały wolnej przestrzeni. Poczuł jakby przeniósł się do innego świata. W sumie to tak było. Uniósł głowę do góry i zamiast betonowego, spadzistego sufitu ujrzał niebo. Zachwycony Ren brnął z Faith dalej wgłąb dzikiego ogrodu. Na samym początku, zaraz przy wyjściu z głównego budynku rosły drzewka owocowe. Pomimo tego, że zbliżała się zima gałęzie drzewa nadal uginały się od ciężaru plonów. Po drodze minęli jeszcze jabłonie, śliwy oraz gruszki. Na samym końcu, w najbardziej
osłonecznionym miejscu rosły cytrusy. Oczywiście w pracowni nie było jedynie zwykłych roślin. Roiło się również od takich okazów jak Dyptan, Skrzeloziela czy nawet Jadowitej Tentakuli. Tak, niebezpieczne rośliny również miały swoje miejsce w tym wspaniałym ogrodzie.
- Co znajduje się za tamtymi drzwiami? - zapytał ciekawski Ren.
- Rośliny, z którymi niedoświadczeni nie powinni mieć styczności. Są zbyt niebezpieczne, nie będziemy tam wchodzić.
Ren kiwnął głową na znak, że rozumie. Skręcili w prawo, a tam zastali gaj herbaciany, Wanilię, kilka Cynamonowców oraz Pigwę. Zachwycali się każdym nowym zapachem. Kolejny raz skręcili w prawo. Wkroczyli w sekcję typowo kwiatową. Tulipany, Arenarie, Peonie, Ginatie i inne które miały coraz to trudniejsze nazwy. Pojawiły się również motyle i pszczoły, co oznaczało, że gdzieś w gąszczu musiał być ukryty ul.
- To już wszystko. Dalej poza ogrodem w mojej pracowni znajduje się gabinet alchemiczny. Jak widzisz nie jestem tylko zielarką.
- Posiadasz bardzo interesujący fach. A ogród... naprawdę jest oszałamiający.
- Tak... to moja pasja. Tutaj wszystko żyje.
Wrócili do głównej części pracowni nadal po drodze zachwycając się nad pięknem ogrodu. Gdy Faith podeszła do jednego z okien dostrzegła pierwsze oznaki zbliżającej się zimy. W końcu przyszedł tak długo wyczekiwany przez nią dzień. Ziemia już dawno zamarzała, a zimne powietrze hulało po terenach watahy, ale dziś pojawiły się pierwsze płatki śniegu.
- Ren! Spójrz!
- Pierwszy dzień zimy. - odpowiedział i uśmiechnął się, gdy podszedł do okna, za którym prószył śnieg.
Faith spojrzała na niego znacząco i zaczęła biec w stronę wyjścia. Wybiegła na zewnątrz by przywitać nową porę roku i rozkoszowała się dotykiem płatków śniegu na jej ciele, które tak do niej pasowały. Ren od razu wybiegł za nią i widać było, że też mu się bardzo podoba, jednak wywodziło się to z innych powodów niż miała Faith. Wilczyca dotknęła go łapą, odskoczyła i pochyliła się przednią częścią ciała do podłoża.
- Gonisz! - krzyknęła i zaczęła uciekać, przy czym wesoło chichocząc. Zaintrygowany basior przystał na zabawę i pobiegł za nią. Brykali i gonili się ze sobą wzajemnie, co chwila zamieniając się rolami goniącego i uciekającego. Przyszła znów pora na ucieczkę Faith przed Renem. Chowała się po drzewach i krzewach, a on musiał ją tropić. W końcu dotarli do miejsca, w którym znajdował się staw o całkiem sporej przestrzeni. Faith zbliżyła się do niego. Kiedy jej łapy zetknęły się z wodą, zaczęła ona pod nią zamarzać, a po chwili cały staw był pokryty grubym lodem. Zrobiła parę kroków w przód, by znaleźć się na środku, po czym obróciła się w stronę jej tropiciela.

Ren?

Od Karaihe


Był to dla wadery dzień wyjątkowy. Nie wesoły, bo to już za dużo powiedziane, ale wyjątkowy. Dla wielu był jak każdy inny, z jednym tylko, nic nie znaczącym szczegółem. Padał śnieg. Nikt by się pewnie nie spodziewał, ale daję słowo, Karaihe uwielbia śnieg. Tak, to dość zaskakujące, żeby ktoś tak zgorzkniały jak ona lubił tak dziecinną rzecz. Wilczyca jedynie odeszła w ustronne, bardzo ustronne miejsce, zupełnie jej nie znane i tam usiłowała cieszyć się każdą chwilą. Tak bardzo chciała być optymistką, lub choćby marnym realistą. Ale nie, ona zawsze automatycznie psuje sobie humor. Czasem usłyszy coś o tym, że przecież jest zdrowa, no to heja, powinna być wniebowzięta. I w takich chwilach chce przypieprzyć rozmówcy. Ciekawa jestem, czemu wciąż tego nie zrobiła. Chyba dlatego, że zawsze musi unosić się tą cholerną dumą, czy tam honorem, jeden ciort. W każdym razie - bicie przypadkowych wrzodów, choć wspaniałe, to nie w jej typie, niestety. Ale tego dnia nie o bicie waderze chodziło. Postanowiła zapomnieć o wszystkim. To głupie, ale spokojnie, ona doskonale o tym wie. Wie też, że jeśli zaraz się nie wyciszy, to ją krew jasna zaleje, dlatego wytrwale dążyła do tego błogiego stanu. Była już blisko, spokój na wyciągnięcie łapy, wreszcie zamknęła oczy, i wtedy usłyszała.
- Hej!
Donośny głos wyrwał ją z idealnego zacisza. Rozwarła oczy i tak bardzo  chciała komuś przywalić. Z morderczym spojrzeniem odwróciła się, a tam - jak gdyby nigdy nic - stał uśmiechnięty, biały basior z śmieszno strzelistym włosiem na łbie.
- Czego? - oburzona nie odrywała wzroku od natręta. On widocznie był zadziwiony gwałtowną reakcją, bo przecież wydawała się być taka spokojna...
- Hola, hola, spokojnie. Cóż ja ci zrobiłem, że wyglądasz jakbyś chciała mi wydrapać oczy?
- Nie tylko wyglądam. - zapewniła - Przyszedłeś w konkretnym celu, czy tak tylko profilaktycznie zawracasz mi dupę?
Chyba go to rozśmieszyło. Karaihe nienawidzi ultra spokojnych osób, które uważają się za lepsze, drwiąc z tych podirytowanych.
- Powtarzam; nerwy są nie potrzebne. Raczysz wskazać mi drogę?
Basior pozwolił sobie na za dużo. Przekroczył pewne granice, których nikt nie powinien przekraczać.
- Zjeżdżaj, hipisie.
Wierzcie lub nie, ale te słowa jak nią były delikatne.
- Nie jestem hipisem. - zaprzeczył - A ty nie jesteś upoważniona do obrażania mnie.
Wadera tylko zakpiła, z zażenowaniem patrząc mu w oczy.
- Bo co?
- Nie jestem zwolennikiem siłowych rozwiązań, więc będę ucieszony, jeśli pozwolisz mi odejść. - uprzejmie się ukłonił i odszedł. Ale nie, Karaihe nie może mu puścić tego płazem. Śledzenie go byłoby iście idiotycznym wyjściem, a więc wykluczyła tą opcję. Wadera stwierdziła, że jeśli napatoczy się jej po raz drugi, to tego spotkania nigdy już nie zapomni. Nie wiedziała tylko, czy jest jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że drogi tych istot ponownie się skrzyżują. Zamaszyście mrugając, pusto patrzyła w oddalającą się sylwetkę basiora. W jej głowie rodził scenariusz kolejnej dyskusji z nim. Obiecała sobie, że za drugim razem tak go zagnie słowami, że nawet słówka nie piśnie ze zdziwienia, wstydu i zażenowania.
Parę godzin później, po czasie długiej refleksji nad życiem, Karaihe udała się znów do swojej jaskini. Mijała parę wilków po drodze, z żadnym jednak nie podjęła się rozmowy. Pilnie wyczekiwała białego basiora, bo naprawdę, nie wiedzieć czemu, w pewnym sensie chciała go spotkać. Zaintrygował ją. Swoją pospolitością, czy czymś tam. To głupie, ale przysięgam, chciała z kimś porozmawiać...

23 marca 2019

Od Chastera

Budzi mnie słońce. Jego promienie padają uparcie, poszatkowane przez liście drzewa rosnącego u wejścia jaskini. Odwracam się, próbując wyłączyć światło i wyspać się w spokoju. Wtedy dostrzegam, że nie ma Ariene. Pewnie wyszła na polowanie czy coś załatwić - mówię sobie w duchu.  Wróci niedługo. Ale potem zauważam kartkę.
Jest nieduża. Nabazgrano na niej pośpiesznie kilka zdań jej pismem - pismem Ariene. Pochylam się nad nią i odczytuję, dalej łudząc się, że to nic. Mogła po prostu poprosić mnie o dostarczenie jej następnych magicznych kamyków czy gryzącego zielska. Ale naprawdę musiała prosić mnie o mandragorę? Dalej dzwoni mi w uszach po jej pisku. Po chwili śmieję się na wspomnienie tej sytuacji. Śmiech urywa się, gdy dociera do mnie to, co napisała.
Chaster, przepraszam. Muszę odejść. Nie czekaj na mnie, proszę.
Odeszła.
Ariene odeszła beze mnie.
Patrzę na kartkę, nie rozumiejąc. Musi wrócić. Musi. Wiedziała, że będę na nią czekać. Nie mogła mi tego zrobić. Po prostu nie mogła. Może... może naprawdę wróci?

*~*~*

- No to dalej czekamy, kochanie. Już pół roku bez Ariene. Wyobrażasz to sobie? - Upijam jeszcze trochę herbaty cynamonowej, po czym kontynuuję monolog. Herbata ma przyjemny, gorzkawy smak i wyjątkowo aromatyczny zapach. Dawno jej nie piłem. - Pół roku. Ciekawe, kiedy wróci. Bo przecież wróci, prawda?

Od Diathesis

Wiem, że śnię, ale ten widok i tak przeraża mnie bardziej, niż chciałabym.
Znowu jestem szczenięciem. Stoję na zboczu i wołam matkę, przyjaciół, wszystkich, których znałam, ale nikt nie odpowiada. Ślizgam się na ośnieżonych skałach, usiłuję wstać, lecz czuję jeszcze większy chłód i odwracam się. Są. Stoją za mną, chłodni, martwi. Oczy wszystkich bez wyjątku są lodowato niebieskie, ciała skuwa lód. Słyszę ich głosy, równie zimne co góry. Nie rozumiem ich, nie muszę rozumieć, bo wiem, co mówią. To moja wina. Pozwoliłam im umrzeć. Nie powiedziałam, co ma się stać, i przez to zginęli. Próbuję coś zrobić, otwieram pysk, ale nie wydobywa się z niego żaden dźwięk. Chcę uciec, usiłuję wstać, jednak po chwili znowu upadam. Zimno mi. Zamarzam. Zasłużyłam na to. Po policzkach kapią mi chłodne, lodowe łzy. Nie. Nie znowu. Proszę. Nie.
Budzę się przerażona. Przez wejście do jaskini widać, że jest noc. Księżyc chyli się ku horyzontowi. Za chwilę będzie świt. Patrzę tępo w niebo.
- Nigdy nie chciałam mieć tego daru. - Głos mi drży. Usiłuję się uspokoić. - Nigdy nie przyniósł niczego dobrego. Nigdy.
Obserwuję słońce, wschodzące powoli. W miarę, jak niebo jaśnieje, ja zaczynam się zastanawiać. Co by było, gdybym nigdy nie miała tego daru? Czy mogłabym żyć normalnie? Założyć rodzinę, mieć szczenięta?
Odganiam od siebie natrętne myśli. Oczywiście, że nie. Wychodzę z jaskini. Gniazdo Żmij wygląda wspaniale w świetle porannego słońca. Idę ostrożnie. Węże powoli się budzą, ale wiem, że nie mogą mi wiele zrobić. Żmije są zmiennocieplne i teraz jest tu dla nich stanowczo za zimno. Będą ruchliwe dopiero w południe. Stąpam ostrożnie, uważając, żeby nie nadepnąć na węża. Zapuszczam się coraz bardziej w las prowadzący do Centrum. Jestem głodna i w żaden sposób nie mogę zamaskować burczenia. Myśliwi powinni akurat wyruszać na poranne polowanie, gdy większość zwierzyny dopiero się budzi. Może, gdy wrócą, i gdy Alfy, Bety oraz reszta mieszkających w Centrum się nasycą, uda mi się dostać swoją porcję. Zastanawiam się nad upolowaniem czegoś małego - zająca? przepiórki? - ale wiem, że polowanie potrwałoby godzinę czy dwie, na co nie mam czasu. Zbaczam lekko z drogi. Mieszkam w Gnieździe Żmij już jakiś czas i wiem, co kryje się w okolicznych lasach. Kilka minut przechadzki wystarcza, bym znalazła się na polanie. Niewielkie krzaczki dzikich malin rosną w pewnej odległości od siebie. Pokrywa je szron, jednak nie mam nic przeciwko temu - owoce będą wolniej się psuły. Na próbę kosztuję jednego. Smakuje doskonale - słodkawo, trochę cierpko. Napycham się malinami z polanki, lepki sok spływa mi po pysku. Zlizuję resztki z apetytem. Jestem nasycona przynajmniej na jakiś czas. Opuszczam polanę i ruszam ponownie w kierunku Centrum. Rozglądam się jeszcze, szukając szakalopów. Zdaje się, że zamieszkują nory niedaleko stąd. Pogoda najwyraźniej nie jest specjalnie łaskawa dla mnie. Nie ma ani śladu zająców, nawet tych rogatych. Zaczyna padać chłodny deszczyk zmieszany ze śniegiem. Nieprzyjemnie mokra i śliska  maź spływa mi po futrze, gdy pośpiesznie szukam wejścia do jednej z jaskiń Centrum. W końcu je odnajduję - niewielkie, porośnięte bluszczem wejście kryjące za sobą długi korytarz, na końcu którego znajduje się jaskinia wyroczni - moja oficjalna jaskinia, w której powinnam być cały czas. Nie lubię jej. Jest za duża za mnie i zbyt blisko innych wilków. Otrząsam się ze śniegu. W tym momencie wyczuwam lekki, prawie niewyczuwalny, lecz dziwnie znajomy obcy zapach. Ktoś jest w jaskini. Wchodzę do niej lekko spięta. Pierwszym, co zauważam, są jego toksycznie zielone oczy. Niemal mnie hipnotyzują.
- Harbingerze. - Staram się brzmieć spokojnie, lecz w środku zaczynam się martwić. - Co tu robisz?

HG?
Kolejny raz - wybaaacz. Przepraszam, że tak niezbyt zręcznie mi wyszło, i za tę dziwnie rozstrojoną Dinah. Kończyłam byle jak, bo po pierwsze nie miałam weny, a po drugie w notatniku ciężko się pisze ;;

Od Bellony cd. Airova

- Dokąd idziemy? - usłyszała za sobą lekko zniecierpliwiony głos Airova.
- Niedługo zobaczysz - odparła lakonicznie.
Szedł za nią, gdy bezgłośnie przeciskała się przez gęsto rosnące krzewy. Czuła do niego mimowolny szacunek. Był Alfą, bo pozwoliła umrzeć Kesame, a mimo to traktował ją tak samo, jak pozostałych członków watahy. Nawet jeśli ją obwiniał, nie okazywał tego. Nie na zewnątrz.
Kesame. Ta drobna myśl sprawiła, że skrzywiła się. Zostawiła ją tam, nie wiedząc, czy naprawdę umarła. Mimo tego nie miała żadnych nadziei. Ona musiała nie żyć. Nie przeżyłaby tyle czasu w Świątyni. Świątynia była czymś, czego nadal nie rozumiała. Jak Enyo mogła tam spędzić tyle czasu i nie oszaleć?
Właśnie. Enyo. Nie widziała jej tak długo, a przecież bez niej obie zostałyby w Świątyni. Zastanowiła się chwilę. Gdzie teraz była Strażniczka? Czy dołączyła do jakiegoś stada, wróciła do swojej rodziny?
-...Bellono, wyszliśmy poza tereny watahy. - Airov zbliżył się do niej i spojrzał jej w oczy pytająco. Zauważyła, że jego jedyne oko jest hipnotyzująco czerwone.
Ma ładny odcień.
- Wiem. To było poza terenami - odpowiedziała spokojnie. Bardziej wyczuła niż zobaczyła, że zaczyna go to interesować, ale o nic nie zapytał. Od tej pory skupiła się na drodze. Miejsce zaczynało być coraz bardziej znajome. Stąpała ostrożnie, przemykając się między niewielkimi brzózkami. W końcu dotarła.
Ledwo pamiętała to miejsce, w końcu wtedy była ślepa, ale wiedziała, że stoi dokładnie tam.
- Airovie - mruknęła cichym, ochrypłym głosem. - Czy wiesz, co to za miejsce i dlaczego cię tu przyprowadziłam?
- Nie wiem. To ty powinnaś mi udzielić odpowiedzi na te pytania. - Czy tylko jej się zdawało, czy zaczynał być lekko niezadowolony?
- W takim razie ci odpowiem. Tutaj razem z Kesame trafiłyśmy do świątyni. - Coś w jego spojrzeniu drgnęło, lecz po chwili wróciło do normalnego stanu. - I tutaj chcę ci powiedzieć, że odchodzę.
- Dlaczego? - zapytał. Miała jednak ciche wrażenie, że podświadomie go to ucieszyło. - Odzyskałaś Smocze Ostrze. Jesteś bohaterką.
- Ja? Bohaterką? - stwierdziła cicho. - Mylisz się. Jestem dla nich tylko członkiem watahy. Tak, odzyskałam Smocze Ostrze. To wszystko. Znają moje imię, nie mnie. Nie znaczę dla nich nic więcej. Dlatego odchodzę.
- Odchodzisz? Teraz?
- Nie. Zostawiłam sobie tydzień. Jeżeli przez tydzień nie stanie się nic, co mnie przekona, żebym została w watasze, odejdę.
Airov przyglądał jej się przez chwilę. Wyczuła, że jest lekko spięty, ale także mu ulżyło. Uczucia były czymś dziwnym. Wyczuwała je doskonale, ale nie potrafiła określić, dlaczego inni je czują - i dlaczego potrafiły być takie sprzeczne, takie niezrozumiałe.
Kim właściwie jesteś, młody Alfo?
- Dobrze - stwierdził w końcu.

~~~~~ 

Śnieg w nocy siekł bezlitośnie. Wejście jaskini było nim wypełnione. Z trudem weszła w warstwę śniegu sięgającą ponad pół metra. Napadało sporo i miało jeszcze napadać.
Cztery dni. Zostały cztery dni.
Spojrzała na słońce, skryte za gęstą warstwą grubych, puszystych chmur. Jego obecność dało się zauważyć jako nieco jaśniejszą plamę na niebie. W kilku miejscach zwały obłoków były poszarpane, odsłaniając strzępki błękitnego nieba. Uwielbiała patrzeć na niebo. Chmury były za każdym razem inne. Wszystko zmieniało się. Mogła obserwować je bez końca.
- Halo?
Zaklęła w myślach i odwróciła się gwałtownie. Koło jaskini siedział wilk. Wyczuła jego zapach. Pachniał watahą i... czymś jeszcze? Jak to się nazywało? To była jakaś roślina. Kwiat? Drzewo?
- Jesteś Belloną, prawda? Belloną. Wojowniczką.
- Tak. O co chodzi? - Zmrużyła oczy. - Racja, głupie pytanie. Misja. Zlecona przez Alfę, jak mniemam. - Zbyt rzadko przychodzili do niej goście, by mogła liczyć na coś innego. - Nie, nie mów, o co chodzi. Ty znasz moje imię, ja chcę poznać twoje. O misji powiesz po tym.


Ktoś, kogo od pierwszego wejrzenia nie zniechęci Bélle?

21 marca 2019

Od Adeliny cd. HG


Wychudzony basior spoglądał na mnie wyczekująco. Uśmiechał się. Przez chwilę szliśmy w ciszy. Otworzyć się przed prawie obcym wilkiem? Nie jestem przecież słaba! Po podziwiam zmarzniętą drogę.
W pewnym momencie zaczęła się prawdziwa ślizgawka. Wysunęłam pazury i ostrożnymi ślizgami zmierzałam dalej. Nagle mnie olśniło. Zatrzymałam się udając, że interesuje mnie jakieś zmarzłe zielsko. HG po prostu człapał dalej (bo chodzeniem tego nazwać nie można), a ja jakby nigdy nic popchnęłam go tak, że wleciał na drzewo. Zaśmiałam się, ale szybko przestałam. Zielone ślepia patrzyły na mnie z złością i czymś jeszcze.
-Tak chcesz się bawić? Wojna rozpoczęta! - HG szybko się ogarnął i zaczął "kontratakować". Co chwilę leżałam na ziemi, ale nie zostawałam mu dłużna. Tak zeszła nam droga do Lasu Phoenix'a. Gdy dotarliśmy na miejsce ogarnęliśmy się i ruszyliśmy na polowanie. Usłyszałam szelest. Ostrożnie ruszyłam w tamtym kierunku. Harbinger Był z mojej prawej strony. Zatrzymałam się za kłodą. Ostrożnie wyjrzałam zza mojego "schronienia" i zobaczyłam zielonego, skrzydlatego jelonka. Był młodziutki, nie miał jeszcze poroża. To idealna ofiara. Razem z HG otoczyliśmy stworzonko. Nasz posiłek nie wiedział co zrobić. Nie wzbił się w powietrze. Stał sparaliżowany strachem. Gdy byłam wystarczająco blisko rzuciłam się do karku zwierzęcia. Porządnie się wgryzłam. Poczułam metaliczny posmak krwi naszej ofiary. Puściłam go. Odsunęłam się i siedziałam obok. Do martwego zwierzęcia zbliżył się HG i zaczął swój posiłek. Gdy skończył, zaczęłam ja. W ten sposób zostały prawie same kości. Kość udową (największą) zabrałam ze sobą. Zrobię z niej figurek tego dziwnego stworzenia.
-Co teraz? - spytałam. Mój patrol zaczyna się równo z zachodem słońca. Miałam jeszcze trochę czasu. Z wyczekiwaniem patrzyłam na basiora.

HG?
Może być? Link do obrazka zwierzaka, abyś wiedziała mniej więcej jak wygląda klik

20 marca 2019

Od Airova CD Fasoli


Tak naprawdę nie wiedziałem, po co tam przyszedłem. Chciałem ją zobaczyć, upewnić się, że wszystko jest w porządku, po tym, jak w mgnieniu oka ulotniła się z biblioteki.
Mój wzrok automatycznie podążył ku leżącej na ziemi księdze - lekko podniszczonej, lecz wyglądającej na całkiem porządną. Tkwiła w kącie pokoju, z grzbietem wygiętym w górę, jakby ktoś rzucił nią w ścianę w przypływie złości. Uniosłem na ten widok brwi, lecz Fasola uparcie milczała; kiedy zaś chciałem podejść, by odczytać wygrawerowany napis (zapewne będący tytułem), ona drgnęła - tak, jakby miała zaraz zerwać się z miejsca i zwędzić mi książkę sprzed nosa. Mimo tego pozostała na swoim miejscu i jedynie odchrząknęła znacząco, co utrwaliło mnie w przekonaniu, że lepiej będzie, kiedy jej sekrety pozostaną jej sekretami. Zachowywała się dziwnie, ale tak naprawdę ostatnio wszystko stało się nieco dziwniejsze niż zwykle.
Czułem, jak omiata mnie spojrzeniem, a kiedy odwróciłem się do niej i skupiłem na szmaragdowych oczach, ona uciekła wzrokiem. Poruszający się mięsień pod skórą na policzku zdradził zaciśnięcie szczęk. Odchrząknąłem, przerywając ciszę splątaną znakami, których wolałbym nie interpretować.
- Możesz mówić mi Airov - uśmiechnąłem się ciepło, aby dodać jej nieco otuchy. Zwykle wystarczało to na stopienie pierwszych lodów, jednak tym razem nie bylem pewny, czy stoi pomiędzy nami lodowa ściana czy już zupełnie nic.
- Dobrze - skwitowała cicho, ale pewnie. Wciąż wyglądała, jakbym był duchem, a nie zwykłym okaleczonym wilkiem.
- Co do tamtych słów - zmarszczyłem brwi - większości nie słyszałem. Nie martw się.
Kłamstwo. Albo i nie. Jeśli tak, to całkiem dobre, sądząc po tym, jak Fasola się rozluźniła. Sam już nie wiedziałem, co było wypowiedziane przez nią, a co dopowiedziane jedynie przeze mnie. Poplątałem się w słowach i myślach, lecz nie dawałem tego po sobie poznać - pozorny spokój jest kluczem do sukcesu.
Zaległa cisza, którą należało przerwać. A, jak wiadomo, najprostsze rozwiązania są najskuteczniejsze.
- Robi się coraz zimniej, więc uważaj, kiedy następnym razem będziesz szła do biblioteki. Może złapać cię śnieżyca.
Po tych słowach najzwyczajniej wycofałem się do wyjścia; już z tego miejsca czułem chłodne powietrze przedostające się do środka przez szczeliny.
- Będę uważać.
Kątem oka widziałem jak otwiera pysk, by coś jeszcze dodać, lecz zaraz zamyka go i jedynie obserwuje mnie z pozornym uśmiechem wymalowanym na pysku.
- Do zobaczenia więc.
Skinąłem w jej stronę łbem, żegnając się uprzejmie, a potem wyszedłem na mroźne powietrze, które owiało mnie z każdej strony.

Każdemu kolejnemu krokowi towarzyszył charakterystyczny dźwięk: ten, który rozbrzmiewa, gdy depcze się po zmarzniętej ziemi. Cały świat osnuty był już zimową aurą, która stawała się jeszcze bardziej wyrazista przez unoszącą się z każdym wydechem parę. Przymknąłem oczy, wsłuchując się w dźwięk zimy. Później przyspieszyłem, wolny krok zamienił się w trucht, a oddech nieco przyspieszył. Obserwowałem okolicę i choć nie była to moja zmiana, z przyzwyczajenia zwracałem uwagę na całe otoczenie: kręcące się wokół wilki, niektóre kłaniające mi się, inne zdające się mnie nie zauważać; nieliczną zwierzynę, głównie małe gryzonie, które czmychały na mój widok pod niskie iglaki. Nasłuchiwałem, doglądałem. Rutyna.
Własnie dlatego od razu wychwyciłem szmer za mną. Zbliżał się powoli, miarowo, ale spokojnie, bez żadnych podchodów. Wyczułem zapach, a po chwili usłyszałem głos, zielony jak wszystko inne w tej waderze.
- Właściwie to mam jeszcze jedną sprawę.
Skinąłem łbem, właściwie ciesząc się na jej widok. Była całkiem sympatyczna, a na pewne kwestie można przecież przymknąć oko.
- Zamieniam się w słuch.

Fasola? 
Ani to długie, ani ambitne, ale bezkręgowce mnie wzywają .-.

Odchodzą

Dziękuję całej watszce, że jesteście, że nie jest nudno i, że tworzycie tą niesamowitą atmosferę. Wiele osób z którymi pisałam odeszło, w tym mój drogi Czarny Kot dlatego też straciłam zapał do pisania... Mam mało, bardzo mało czasu i jestem zbyt zmęczona tym wszystkim, żeby próbować cokolwiek pisać, nie chcę nikogo zawieść swoimi wymuszonymi odpisami.
Przekładałam odejście długo, ale chyba pora. Mam nadzieję, że nie na zawsze, że kiedyś się jeszcze spotkamy albo tutaj, albo na innym blogu.

I mam jeszcze jedną, gorącą prośbę - promujcie, namawiajcie innych, zupełnie spoza świata blogosfery, spoza internetu do tego, aby dołączali czy też zakładali swoje blogi. Mam wrażenie, że to umiera i przepada bezpowrotnie, a tak wiele osób nie ma pojęcia o istnieniu takich miejsc jak to.
Te aż 4 lata w blogosferze to był najwspanialszy okres w moim życiu i naprawdę pozytywnie odbiło się w realnym świecie m. in. wyróżnieniami na konkursach czy fascynacją językiem polskim.

Zdrowia życzę, jeśli mi pozwolą to zostanę na discordzie.
- Paradosia.

Safiru
Coeliecolae | 8 lat | Psycholog | Lusia1000 | KP

Safiru
Pelagus | 2 lata | --- | Lusia1000 | KP

17 marca 2019

Żegnamy kogo? Ano, Toxx

Witam tych, którym chce się przeczytać to, co mam im do powiedzenia. O czym? Ano, o moim odejściu.

Od Lumen CD Whisa

Lumen wyjątkowo nie lubiła zimy. Było szaro, wszystko wyglądało tak podobnie, a mróz sprawiał, że wadera nie miała ochoty wychodzić ze swojej nory. Tego dnia jednak, chmury nie zasłoniły słońca, które zesłało na ziemię odrobinę ciepła. Samica, chcąc utrzymać w sobie resztkę wspomnień z ciepłych, jesiennych dni, zaczęła szukać roślin, które przetrwały ostatni, wyjątkowo zimny tydzień. Na swojej drodze odnalazła jedynie kępkę dawno zwiędniętych astrów. Zdawałoby się, że nadają się tylko do zagrzebania pod śniegiem, by nikt nie widział ich złego stanu. Lumen jednak potrafiła zdobyć się na coś więcej. Wyciągnęła nad nie łapę i w pełnym skupieniu przywróciła im dawne piękno. Ich płatki rozwinęły się, a ich fioletowy kolor stał się bardziej nasycony i wyrazisty.
Wtem usłyszała jakiś głos zza krzaków. Spojrzała w stronę, z której dochodził i zauważyła wilka średniego wzrostu, o męskiej budowie. Z pewnością był to basior.
- Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć - wyjaśnił, podchodząc bliżej niej - To było... wspaniałe. Ożywiłaś te kwiatki, tak? Jak to zrobiłaś?
Wadera przyglądała mu się uważnie, nie odpowiadając na żadne z pytań. Futro nieznajomego miało barwę mlecznej czekolady, a w oczach widoczna była przyjazna iskierka. Ich tęczówki kolorem przypominały jej mandarynki, które hodowała w swoim ogrodzie.
- Ach, tak, gdzie moje maniery? Jestem Whis - przedstawił się.
- Lumen - odparła - Ale możesz mówić Lu.
Po tej jakże krótkiej wymianie zdań, samica odwróciła się od nowo poznanego i zaczęła mówić coś do roślin, które dopiero co przywróciła do życia.
- Z pewnością jest wam zimno. Nie mam jeszcze astrów w swoim ogrodzie. Zabiorę was tam, dobrze?
Po tych słowach kwiatki zakołysały się, jakby odpowiadając na jej pytania.
- Chcę zabrać je do ogrodu - powiedziała w stronę Whisa.
Z pozoru te słowa nie miały większego znaczenia, waderze jednak chodziło o to, by basior pomógł jej je przesadzić. Niewiele wilków potrafiło rozszyfrować prośby Lumen, a co dopiero zrozumieć, że coś jest prośbą. Ten jednak zdawał się rozumieć, o co chodzi waderze, bowiem podszedł do roślin i zaczął uważnie się im przyglądać, jakby zastanawiając się, od czego powinien zacząć.
- Musimy uważać, by nie uszkodzić korzeni - powiedziała jeszcze, po czym zaczęła ostrożnie odgarniać zmarzniętą ziemię.

Od Faith cd. Niffelheima

Do watahy już jakiś czas temu zawitała jesień. Borsuki porządkowały swoje kryjówki w ziemi i wymieniały ściółkę. Wiewiórki i inne gryzonie szukały głębokich dziupli lub nor, które moszczą trawą, liśćmi, mchem i w końcu zatykają wejście. Zniknęła większość ptaków, choć nadal można dostrzec lecące na niebie klucze żurawi i dzikich gęsi. W zimowy sen zapadają niedźwiedzie w zacisznych miejscach, gdzie mróz nie dociera. Podobnie czynią borsuki i jeże. To wszystko to znak, że nadchodziła zima. Zima to ulubiona pora roku Faith, ale jednak przed jej zawitaniem potrzeba by zadbać o zapasy, by uporać się z brakiem żywości. Również wybierała się w poszukiwaniu materiału, którym mogłaby posłać swe legowisko. Zimno jej nie przeszkadzało zbytnio, to naturalne warunki pogodowe dla wilka lodu, ale chciała móc spać na czymś mięciutkim i ciepłym oraz by Whis nie zmarzł, póki u niej mieszkał.
Spacerowała po lesie, węsząc za drobną zwierzyną i przy okazji wypatrywała ziół, które mogła uratować przed zimnem. Akurat przechodziła jedną ze ścieżek lasu Phoenix, gdy znienacka z pobliskiej sterty liści wyłonił się nieznany jej do tej pory osobnik. Aż podskoczyła, gdy się na niego natknęła i odruchowo wycofała się stawiając kilka kroków w tył. Nieznajomy jej wilk po otrzepaniu się z liści w końcu przemówił, nie ukrywając swą postawą ciała, iż czuje się niezręcznie w tej sytuacji.
– Przepraszam, naprawdę nie chciałem – zaczął się tłumaczyć. – Wszystko w porządku?
– Tak – odparła krótko, jak zwykle unikając wzroku nowo poznanego rozmówcy.
– Głupio mi, ale nie sądziłem, że ktoś będzie się zapuszczał aż tutaj. No i nie myślałem, że zanim się obejrzę, zostanę przysypany przez liście.
Faith również nie czuła się w tej sytuacji najlepiej, szczególnie że szczególnie że ją przestraszył. W dodatku jej nieśmiałość brała górę i pewnie wyglądała jak zawsze na zwyczajnie niezainteresowaną drugą osobą, co było mylne. Po prostu wstydziła się odzywać pierwsza.
– Nazywam się Niffelheim – zaczął dość niepewnie. – Dawniej mogłabyś mnie poprosić o egzorcyzm, dziś służę radą odnośnie do szczeniąt. A ty jakie imię nosisz?
– Faith.
– O, a to ci przypadek! – zakrzyknął wesoło. – Właśnie do ciebie zmierzałem, ponieważ potrzebuję pomocy zielarza, a ty nim jesteś, prawda? – Kiwnęła nieśmiało głową. – Zazwyczaj nie jestem taki wylewny i próbuję radzić sobie z własnymi problemami zupełnie sam, ale tym razem to jest ponad moje siły. Z ziołami rzadko kiedy miałem do czynienia, więc potrzebuję rady specjalisty, kogoś, kto w tym siedzi i ma pojęcie, co to właściwie znaczy zajmować się wywarzaniem naparów, tworzeniem eliksirów z roślin.
– Co się stało?
– Potrzebuję czegoś na uspokojenie nerwów i rozluźnienie mięśni. Mam wrażenie, że po krótkiej rekonwalescencji mój umysł wróci do pełni zdrowia i znów będę mógł być sobą. Mogłabyś mi coś na to polecić?
Faith po uświadomieniu sobie, że może komuś służyć pomocą, zagarnęła się bardziej do rozmowy.
- Jasne, chodź ze mną. Myślę, że w mojej pracowni powinno się coś na to znaleźć.

***

Przez okna wpadało blade, ale radosne światło słoneczne. Zieleń była głównym bohaterem tego miejsca, wylewała się z okien, popękanych ścian, donic umocowanych pod sufitem. Długie pnącza ziół, kwiatów i zwykłych ozdobnych roślin oplatały niemal wszystko, co się dało. Później skierowali się do niedużej zapadliny, której schody kierowały się ku dołowi. Schodząc po nich ukazało im się bogate wnętrze w składniki do wszelakich wywarów oraz mnóstwo fiolek, flakoników i innych naczyń o różnorakich kolorach i zapachach. Trochę było tam ciemno, a flakony z zawartością świeciły się własnym światłem. W srebrnym kociołku już dawno znajdowała się wrząca woda, a pod nim trzaskał płomień. Zbierała składniki bez zaglądania do żadnej księgi, znała recepturę na pamięć.
– Wiem, że oczekiwałeś towaru zielarza, ale jestem również alchemiczką i znam recepturę Eliksiru Spokoju, który mógłby Ci pomóc bardziej, niż zaparzona herbatka z Melissy. - mówiąc to, sięgnęła po sproszkowany kamień księżycowy. Składniki dodawała w dokładnych i ściśle określonych ilościach i porządku, mikstura musiała być mieszana dokładną liczbę razy, najpierw zgodnie ze wskazówkami zegara, potem odwrotnie. Temperatura płomieni, na których się podgrzewała, musiała mieć ściśle określony czas, zanim dodało się ostatni składnik. Gdyby zrobiła, choć najmniejszy błąd, osoba wypijająca eliksir mogłaby zapaść w sen, z którego mogłaby się nie wybudzić. Dodawała sproszkowany księżyc go do kociołka, aż eliksir zmienił kolor na zielony. Później mieszała, aż eliksir zmienił kolor na niebieski. Ponownie dodała kamienia księżycowego, aż eliksir zmienił kolor na fioletowy. Zaczęła podgrzewać, aż eliksir zmienił kolor na różowy.
- Nie ma sprawy, bylem poczuł się lepiej. - przycupnął niedaleko, czekając, aż eliksir będzie gotowy.
Sięgnęła z pobliskiej półki po syrop z ciemiernika czarnego i kolce jeżozwierza. Wlała pierw syrop, a eliksir zmienił kolor na turkusowy. Podgrzewała do koloru fioletowego, po czym dodała kolce jeżozwierza, a eliksir zmienił kolor na czerwony. Mieszała tak, a eliksir stał się pomarańczowy. Na sam koniec dodała sproszkowany róg jednorożca, aż eliksir zmienił ponownie kolor na różowy. Mieszała tak i podgrzewała na zmianę eliksir, aż pozmieniał kolejne parę razy kolor. W końcu stał się biały-co oznaczało, że był gotowy. Wlała go do dużego flakonu. Substancja wydzielała kłęb srebrne pary.
- Proszę, to dla Ciebie. - podała mu flakon. - Dzięki temu wywarowi odnajdziesz spokój. Jeśli chcesz mogę uwarzyć również Eliksir Euforii. Leczy on depresje i wywołuje poczucie szczęścia. Skutkami ubocznymi są jedynie niepohamowany śpiew i chęć chwytania innych za nosy - zaśmiała się.

16 marca 2019

Odchodzą

Powód: decyzja właściciela


Rizuuki

BarnaTheBarnuch

HG cd. Faith

Zasnęła albo straciła przytomność. Była niemal przezroczysta, o ile może tak być. Jej sierść momentalnie straciła blask, dziąsła pobladły i jedynie rana w tym wszystkim, wydawała się wciąż żywa. Zrobiłem wszystko, co kazała, dobrze, że zdążyła mnie poinstruować, nim wyzionęła ducha. Roztarłem rośliny, które przemieniły się w śmierdzącą papkę, a następnie nałożyłem to coś na ranę. Kompletnie nie wiedziałem, co robię, krwotok nie ustawał, może jedynie lekko zelżał. Dopiero po jakimś czasie wpatrywania się w białą waderę poczułem pod łapami wodę. Spojrzałem w dół i niestety się myliłem. Pod wielkim kamieniem, który służył za stół, uformowała się duża kałuża brudnej krwi. Nie mogłem jej zostawić, aby iść po Antilię, ale nie mogłem też stać i nic nie robić. Zakląłem i kolejny raz zwróciłem swój wzrok ku waderze, aby znaleźć jakąkolwiek podpowiedź w jej zamkniętych oczach. Nic. Westchnąłem, tym razem popatrzyłem na ranę. Może faktycznie było lepiej. Odszedłem od rannej i zacząłem przeszukiwać ogród. Przez okna wpadało blade, ale radosne światło słoneczne. Zieleń była głównym bohaterem tego miejsca, wylewała się z okien, popękanych ścian, donic umocowanych pod sufitem. Długie pnącza ziół, kwiatów i zwykłych ozdobnych roślin oplatały niemal wszystko, co się dało. Idąc w dalej zauważyłem, że murowane ściany ustępują wolnej przestrzeni. Zamrugałem oczami kilkakrotnie, nie wierząc, że przeniosłem się do innego ukrytego świata. Uniosłem głowę do góry i zamiast betonowego, spadzistego sufitu ujrzałem niebo. Odwróciłem się za siebie, aby zobaczyć, czy na pewno byłem jeszcze w zielarni. Tak. Nadal nie wierząc, brnąłem wgłąb dzikiego ogrodu. Na samym początku, zaraz przy wyjściu z głównego budynku rosły drzewka owocowe. Nie byłem fanem słodkości ani ogólnie roślin, ale skusiłem się na słodką brzoskwinię. W końcu była zima, a gałęzie drzewa nadal uginały się od ciężaru plonów. Zastanawiałem się jak to możliwe. Pokręciłem głową z rozbawienia, połykając resztki słodyczy i ruszyłem dalej. Po drodze minąłem jeszcze jabłonie, śliwy oraz gruszki. Na samym końcu, w najbardziej osłonecznionym miejscu rosły cytrusy. Może z powodu ślepoty albo niedopatrzenia uderzyłem w szklaną ścianę. Dlatego w środku wciąż było ciepło i trwało życie. Odbiłem w prawo, a tam zastałem gaj herbaciany, wanilię, kilka cynamonowców oraz pigwę. Zachwycałem się każdym nowym zapachem, całkowicie zapominając o Faith. Kolejny raz skręciłem w prawo z myślą, że moja podróż już się kończy. Zwolniłem i rozkoszowałem się szmerem kamyczków, które szeleściły za każdym razem, gdy podnosiłem łapę. Wkroczyłem w sekcję typowo kwiatową. Tulipany, storczyki, peonie i inne, których nie potrafiłem nazwać. Pojawiły się również motyle i pszczoły, co oznaczało, że gdzieś w gąszczu musiał być ukryty ul. I w końcu moje oczy natrafiły na róże, moje ulubione. Czerwone, białe, herbaciane, żółte, pomarańczowe, różowe i fioletowe, niemal czarne. Zerwałem kilka, aby zrobić z nich napar i wróciłem do środka. Nagle poczułem się przygnębiony. Ostatni raz posłałem stęsknione spojrzenie oranżerii i zniknąłem w czterech ścianach ogrodu wewnętrznego. Wiedziałem, że w tamtym momencie coś we mnie umarło, a zarazem coś się urodziło. Wróciłem do rzeczywistości, pozostawiając raj i marzenia za sobą.
– Faith?
Wadera uniosła głowę i uśmiechnęła się lekko.
– Miło, że do nas wróciłaś. Jak się czujesz? – szczerze i z ulgą odwzajemniłem jej uśmiech. Nie czekając na odpowiedź, podsunąłem jej pod pysk napar z róży, dodałem do tego kilku listków mięty dla smaku. – Masz. Liczę, że da się to przełknąć.


Faith? Liczę, że jest jakoś. Zakochałam się w tym ogrodzie. 

Od Niffelheima cd. Invernessa


Rozmowa nie należała do żywiołów z żadnego basiora, toteż między nimi przede wszystkim najwyższą władzę obejmowała cisza, która od czasu do czasu przerywana była przez odgłosy ich kroków lub beznadziejne próby podjęcia się dyskusji. Oboje muszą popracować nad swoimi zdolnościami komunikacji międzywilczej. Z pewnością przyda się im, kiedy trafią do towarzystwa wyższej ligi i będą zmuszeni rozmawiać o rzeczach mało interesujących, ale jakże pięknie i mądrze brzmiących.
Przebywanie w towarzystwie młodego basiora było dla Niffelheima odrobinę uciążliwe. Miał wrażenie, że stał się jedynie obiektem przeszkadzającym Invernessowi, który czuł względem starszego wilka obowiązek spędzenia z nim czasu, ponieważ zdecydował się z nim podzielić własnym problemem. Niffowi nie umknęła chwila, w której jego nowy znajomy rozczarował się jego aktualnym zawodem. Domyślił się, że basior może dopiero stawiać pierwsze kroki w dorosłym świecie przepełnionym duchami i postanowił nie niszczyć jego fascynacji niematerialną rzeczywistością, chciał mu polecić, któregoś z egzorcystów w watasze. Zatrzymał się, zastanawiając się nad tym, czy powinien dać basiorowi jeszcze jedną szansę i spróbować się do niego przekonać. Chcąc zyskać czas na przemyślenia, pozwolił młodemu wybrać dalszą drogę, ale wtedy zauważył coś równie pięknego jak waderze duszyczki spragnione towarzystwa.
Inverness obdarzył go przecudnym uśmiechem. Nie był w stanie określić jego autentyczności, ale chciał wierzyć, że był on szczery i niewymuszony. Przez swoją urodę, dla Niffelheima, wyglądał, jakby obmyślił cudowny plan przejęcia władzy nad światem i pozbycia się każdej przeszkody na swojej drodze, ale to mu wcale nie przeszkadzało, by poczuć ciepło w serduszku, które nie mogło wyjść z podziwu dla promienności tego jakże uśmiechu.
Zapomniał o tym, że miał ochotę zrezygnować z towarzystwa basiora i wiernie niczym pies podążał jego śladem. Zainteresował go zwykłym wypowiedzeniem: „W takim razie coś ci pokażę”. Brzmiało to, jakby miał coś ciekawego do pokazania, coś wartego uwagi, więc już nie mógł odpuścić, a o swoich spostrzeżeniach względem jego wilczej osoby i stosunkiem wobec niego... podzieli się później.
Nie zdawał sobie sprawy, że jego wewnętrzne ja było naprawdę niezdecydowane i przypominało rozpieszczonego szczeniaka, który w każdej chwili może pozbyć się niechcianego prezentu od rodziców – Nie był sobą. Nie oswoił się do końca z tą myślą, że wszystko musi zaczynać od początku i momentami nie wiedział, jak powinien postępować.
Jego oczom ukazał się bezbronny, czarny duszek, który z lekka spanikował, widząc dwóch dorosłych basiorów. Jego strach był uzasadniony. W starciu jeden na dwóch nie miał szans, a w dodatku te wilcze mordki... Nie wyglądały dla niego przychylnie. Inverness czekał na jakąkolwiek reakcję Niffelheima, sądząc, że ten jako „samozwańczy” ekspert od spraw demonów jakoś temu zaradzi i udzieli mu parę, niezbędnych informacji.
– Uroczy – rzucił krótko. – Trudno dokładnie mi określić, jego zdolności i zamiary, ale póki co nie należy się go obawiać. Prawdopodobnie ma misję do wykonania w naszym świecie, dlatego nie przekroczył bram strzegących spokoju i równowagi w świecie dusz. Nie wygląda na to, że kiedykolwiek miał okazję poznać smak życia. Myślę, że zrodził się z czyjejś pobożnej prośby, której adresat mógł nie mieć dobrych intencji. Och, przepraszam za bezład mojej wypowiedzi, ale mam nadzieję, że coś z niej zrozumiesz.

Inverness? Przepraszam, ale chyba się wypaliłam :')

|| następna część ||

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template