Wpatruję się w tę kulę ognia z taką pasją, jakbym miała spotkać ją po raz ostatni.
Momentalnie widzę przed oczami ścianę ognia, a moje myśli biegną jednotorowo właśnie w tę stronę. Przymykam powieki i biorę głęboki wdech, a moje serce ściska się z żalu. Skupiam w sobie całą energię, gromadzę ją pod skórą i niemal czuję, jak przepływa po mnie deszcz iskier. Drżę. Choć nie spodziewam się zobaczyć płomieni, kiedy otwieram oczy, czuję ogarniające mnie rozczarowanie. Wciąż nie mogę nic zrobić; pozostaję tylko zwykłą istotą, jakich na tym świecie wiele. Bez swoich płomieni jestem niczym, nie różnię się od chrabąszczy, które tak bardzo lubiłam – i lubię nadal, jednak teraz nie mam takiej możliwości – spalać.
Myśl o przeciętności, nawet tymczasowej, ściska mój żołądek.
Frustracja narasta, gniew wzbiera się we mnie, a ja nie umiem go zdławić. Wataha zawiodła, a teraz odczuwamy tego konsekwencje. Z zaciśniętymi szczękami ruszam w dół wzgórza, a potem puszczam się biegiem. Po chwili zmęczone małą dawką snu mięśnie zaczynają palić, ból ogarnia moje ciało, lecz ja biegnę dalej. Złość nie mija, wciąż tli się we mnie, niezmącona wszelkimi próbami stłamszenia jej.
Dlatego kiedy widzę modlącą się przy ognisku waderę, coś we mnie pęka. Podbiegam do niej i z niemym krzykiem, który rozdziera w ciszy powietrze, walę łapą w trawione przez ogień badyle. Wilczyca odskakuje i wpatruje się we mnie wielkimi oczami; przez chwilę kuli się w sobie, ale później, w pośpiechu, znów unosi wysoko łeb. Zgrzytam zębami i wpatruję się we wciąż rozżarzone patyki. Zanim zdąży powiedzieć cokolwiek, odchodzę.
Maszeruję przed siebie, z każdym oddechem wypuszczając z siebie złość. Po paru – a może parunastu – kilometrach czuję się już normalnie, tak, jak zwykle. Otaczające mnie połacie śniegu powoli się zmieniają; teraz gdzieniegdzie pojawiają się drzewa – niewysokie, lecz z konarami rozłożonymi szeroko i nisko nad ziemią, wręcz idealne do wspinaczki i zabaw ze szczeniakami. Przez chwilę staram się ignorować płonącą we mnie pokusę, lecz zaraz ulegam jej i kilkoma susami pokonuję odległość dzielącą mnie od najbliższego z drzew. Ostrożnie kładę łapę na najniższej gałęzi, tak, aby sprawdzić, czy nie załamie się pod moim ciężarem. Potem dołączam drugą, naciskam, aż ostatecznie wskakuję cała i przez chwilę kiwam się w przód i w tył, aby utrzymać równowagę. Spoglądam w górę. Nie wiem, ile czasu mija, zanim odrywam wzrok od nieba rozciągającego się nade mną. Chłodny, zimowy odcień błękitu, który przechodzi już prawie w szarość, hipnotyzuje mnie doszczętnie.
Kiedy na powrót skupiam się na wspinaczce, nie bawię się już w sprawdzanie stanu drzewa. Z rozmachem wskakuję wyżej, wyginam się pomiędzy brunatną korą. Kiedy docieram na szczyt, żałuję, że drzewo nie jest wyższe.
Ogarniam wzrokiem okolicę: śnieg, dużo śniegu, kilka ptaków lecących w oddali i rozciągających skrzydła na tle chmur. Wdycham powietrze (które wydaję się jakby bardziej rześkie na tej wysokości) i dostrzegam przyprószoną śniegiem postać wilka wlokącego się w moją stronę.
Dociera do mnie, że jestem doskonale widoczna. Czarny, futrzasty punkt pomiędzy bezlistnymi gałęziami, który wręcz razi swoją obecnością. Nieznajomy zaraz dostrzega mnie i choć nie widzę dokładnie jego pyska, czuję na sobie spojrzenie ciekawskich oczu. Chcę się cofnąć, ale gdy moja tylna łapa dotyka gałęzi, ta z głuchym chrzęstem łamie się i całe moje ciało osuwa się w dół.
Ostatnie, czego teraz mi potrzeba, to połamane łapy. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że już bez mocy jestem osłabiona – co będzie więc, kiedy zostanie mi zabrana możliwość ruchu? I to teraz, kiedy cała wataha wędruje przez śnieżne pustkowia?
Macham łapami, starając się znaleźć dla nich jakieś oparcie, ale obracam się grzbietem w dół. Zamykam oczy i czekam na uderzenie, które jednak nie następuje; zapadam się w miękki puch, tak, jakbym upadła na gruby materac. Wstrzymuję oddech, kiedy zimno rozchodzi się po całym ciele, aż czuję je w żyłach.
Słyszę kroki. Przez chwilę wyjątkowo rytmiczne, potem jakby szybsze, chaotyczne, należące do kogoś, kto nie jest do końca pewny, czy chce podejść i pomóc, czy może uciec. Leżę w bezruchu na grzbiecie i czekam, bardziej podekscytowana niż przestraszona. W końcu nieznajomy jest już tuż obok i odchrząkuje nerwowo. Choć mam przymknięte powieki i nie widzę jego postaci, jestem pewna, że teraz rozgląda się na boki w całkowitej niepewności.
– Wszystko w porządku? – słyszę i uśmiecham się wewnętrznie; pozornie pozostaję jednak nieruchoma, z przymkniętymi oczami. Postać podchodzi w końcu i przystaje nade mną, od strony łba. Słyszę przełykanie śliny, a kiedy pochyla się, czuję oddech na futrze. – Czy mogę...?
Nie kończy, ponieważ dmucham jej chłodnym powietrzem w nos, podrywając w powietrze niektóre z otaczających mnie płatków śniegu. Potem otwieram oczy, napotykając zdumiony wzrok obcego wilka.
Przez chwilę zastanawiam się, czy jest to wróg czy przyjaciel, ale zaraz na powrót skupiam się na zastygłym, zadziwionym wyrazie pyska.
Ktoś chętny?