Prześlizguję wzrokiem po ciele stwora; ten stoi nieruchomo, jakby dając mi okazję do przyglądnięcia się, a ja, odbierając to jako swego rodzaju przywilej, napawam się widokiem. Smocza sylwetka, wydłużona, ale zwarta; łuski w kolorze brudnego złota, matowe, pokrywające całe ciało; umięśnione przednie łapska i błona rozciągnięta pomiędzy nimi a tułowiem. Długi ogon macha niespokojnie w prawo i lewo, w lewo i prawo, przerzucając z boku na bok coś w rodzaju okrągłej maczugi, którą jest zwieńczony. Od razu po zobaczeniu jej jestem pewien, że zdecydowanie należy jej unikać.
Teraz widzę, że nie jest smokiem. Już kiedyś czytałem o tym stworzeniu, ale teraz nie jestem w stanie przypomnieć sobie jego nazwy. Ból głowy – wciąż narastający – sprawia, że mam ochotę przylgnąć czołem do chłodnej ziemi.
Język stwora, rozcięty na końcach, drga przed moim pyskiem. Muszę delikatnie zadrzeć głowę ku górze, aby spojrzeć stworowi w oczy. Lustrują mnie, przecinają na wskroś, i jestem praktycznie pewny, że również dokonuje oględzin mojego ciała.
Wiem, że powinienem coś zrobić, jednak zaczynam czuć się jak w swego rodzaju transie. Głowa wydaje się zdecydowanie zbyt ciężka, przechyla się na prawo, przez co zataczam się lekko. Biorę głęboki wdech, tak, aby otrzeźwić umysł, jednak daje to odwrotny efekt; powietrze pachnie siarką i teraz czuję tę woń każdą komórką ciała. Marszczę nos i przymykam oczy, a stwór nadal cierpliwie czeka.
– O co chodzi? – pytam cicho, jakby nie swoim głosem. Wypluwam słowa pojedynczo, trochę niegrzecznie, zdecydowanie nie tak, jak powinno się mówić do istoty znacznie silniejszej i, być może, wrogo nastawionej. Oczy stwora (wydaje mi się przez chwilę, że tak powinna brzmieć nazwa; nazywanie istoty stworem staje się oczywiste i nie potrafię przestać myśleć o niej inaczej) rozszerzają się. Czyżby rozumiał?
Trzęsie łbem, niezbyt mocno, a ja mam kolejną okazję, aby trochę się przyjrzeć. Skupiam się na fałdach skóry po bokach szyi, które do złudzenia przypominają skrzela, ale oczywiście nimi nie są. No, tak przynajmniej mi się wydaje. Spomiędzy fałd wydostaje się żółtawy gaz, prawie niewidoczny. Serce w mojej klatce piersiowej zaczyna bić szybciej, kiedy uświadamiam sobie, że może mnie to podtruwać. Wiele by to wyjaśniało.
Świat zaczyna wirować.
Syk stwora, zabarwiony nutą rozbawienia, sprowadza mnie na ziemię. Uświadamiam sobie, że stoję twardo na czterech łapach, wpatrując się natarczywie w jeden punkt. I do tego mrużę oczy.
Coś w stworze mi nie pasuje; coś wydaje się zbyt znajome, jakby należał on tylko do mnie i był po prostu gigantycznym breloczkiem, który nosiłbym przy sobie. Nie oddycham, tylko znowu przyglądam się łuskom, szukając czegoś, co pomogłoby zrozumieć. Kiedy napotykam spojrzenie złotych oczu rozumiem już wszystko.
Widzę w nich znajomą iskierkę, jakąś głębię znaną tylko mnie. Wystawiam nonszalancko język i uśmiecham się krzywo.
– Zniknij.
Rozpływa się w powietrzu, jakby był bańką wypełnioną dymem, którą teraz ktoś przebił. Zapach siarki nie znika.
Przedzieram się przez pustkowie, rozgniatając napataczające się grudki ziemi i gliny. Drapie mnie w nosie, ból pulsuje pod czaszką niespokojnie. Wiem, że oddalam się od epicentrum.
Czuję, jak w żyłach pulsuje mi krew i uświadamiam sobie, że przez ten cały czas miałem zdrętwiałe łapy. Ból powolutku cichnie, nieśmiało wycofuje się, aż w końcu całkowicie ustępuje. Siarki nie czuję już zupełnie, jej zapach wydaje się już odległym wspomnieniem. Porządkuję informacje; stwór, siarka; ból głowy i podchodzące do gardła wymioty. Musiałem natknąć się na jakieś opary i po prostu mieć halucynacje. Teraz znów ożywam, starając się pozbyć otępienia.
– Ayoko! – wołam, mając nadzieję, że nie natknę się na kolejnego stwora, tym razem prawdziwego. Gdzieś w oddali słyszę chaotycznie stawiane kroki, jakby ktoś przed czymś uciekał i zmieniał kierunek, ale nie mogę ich zlokalizować. Rozglądam się na boki i przeczesuję wzrokiem połacie terenu, niekończące się kawałki ziemi przypiekanej przez słońce. Gdyby nie ciągnący od ziemi chłód nie byłbym w stanie uwierzyć, że jest zima.
Wydycham powoli powietrze, pozbywając się resztki siarki. Patrzę na pokaleczone łapy (swoją drogą nie mam pojęcia, skąd skaleczenia), potem na niebo i myślami krążę wokół zmartwionych oczu Antilii. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że musiało się coś stać z Młodym, bo nie narażałby matki na stres z własnego widzimisię.
Antilio?