Zapuszczam się co raz dalej od obozowiska wilków, nie wchodzę jednak do lasu, tylko podążam po łagodnych pagórkach i dolinach. Co jakiś czas zapadam się w śnieg po samą klatkę piersiową lub ślizgam się i zjeżdżam kawałek w dół. Każdy krok jednak stawiam z radością i spokojem zarazem. Rozkoszuję się błogą ciszą. Jest to czas, gdy nawet ptaki ukryte w dziuplach i przytulone do drewna drzemią. Przede mną roztacza się zimna, lodowa pustynia, w której jednak znajduję ciepło. Światło tańczy na śniegu i swoją magią przekonuje, że jest wyjątkowe. Podmuchy wiatru łagodnie uderzają we mnie i rozwiewają moją sierść. Grzywka, zwykle opadająca mi na pysk, znajduje się teraz na czubku głowy i faluje radośnie wraz z powietrzem. Wszystko zdaje się żyć i pokazuje najlepsze, co ma do zaoferowania.
W dalszej drodze zauważam ślady łapek na śniegu przecinające to pustkowie prostopadle do mnie. Najprawdopodobniej jeden z lisów również postanowił wybrać się na wędrówkę, być może w celu upolowania jakiejś zbłąkanej myszy. Widok pożywienia przed moimi oczami sprawia, że wzdrygam się ze wstrętem i szybko odganiam nieprzyjemny obraz, po czym ruszam w dalszą drogę.
Wychodzę na jedno ze zbocz. Pode mną znajdują się zaspy miękkiego śniegu, które kuszą swoim blaskiem i delikatnością, by dotknąć je łapą, podnieść i przyglądać się im, aż pod wpływem ciepła rozpłyną się i znikną. Przywołuję pamięcią wspomnienie z dzieciństwa, gdy wraz z tatą biegaliśmy wśród białego puchu, a później ten musiał mnie wyciągać z nory, gdyż wpadłem do jakiejś. Ciepło, jakie czuję, spowodowane zostaje przez uczucia, którymi darzę ojca. Pod jego wpływem rzucam się w wyścig z wiatrem po płaskim terenie, biegnąc przed siebie z radością i euforią. Zapadam się co chwila, jednak z uporem wydostaję się i kontynuuję tę gonitwę. Przed samą metą śmieję się głośno i upadam w jedną z zasp. Uspokajam oddech i zaczynam tarzać się w śniegu, aż czuję, jak bardzo zmarzł mi nos. Wtedy wstaję i otrzepawszy się, udaję się w dalszą podróż. Wyładowanie emocji pozwala mi przywrócić ogólny spokój. W zasięgu mojego wzroku znajduje się kilkanaście łysych, nisko rozłożonych drzew. Wraz z co raz mniejszą odległością dzielącą mnie od roślin, zauważam czarną jak smoła sylwetkę wspinającą się po jednej z nich. Przypatruję się jej z zainteresowaniem, oglądając, jak umiejętnie pokonuje kolejne gałęzie. Gdy jednak mnie zauważa, cofa się, a drewno pod nią łamie. Przez chwilę rozpaczliwie macha tylnymi łapami, na co zastygam w konsternacji i mimowolnie wstrzymuję oddech. Nagle upada prosto w wielką, śniegową zaspę, a ja, pełen niepewności, lecz zaaferowany podbiegam do niej, zwalniając, kiedy dopadają mnie wątpliwości. Decyduję się na pomoc postaci, wciąż mając z tyłu głowy myśl, że może być to wrogo nastawione do mnie stworzenie, które zechce zagryźć mnie za zobaczenie jej upadku.
– Wszystko w porządku? – pytam, gdy widzę znieruchomiałą sylwetkę wilka.
Po chwili rozpoznaję w nim waderę z watahy, a widząc zamknięte powieki, niepokój narasta we mnie co raz bardziej. Przełykam ślinę i zbliżam do niej łeb, obwąchując ją niepewnie.
– Czy mogę...? – zaczynam, ale przerywa mi podmuch wydobywający się z ust wilczycy, który spowodował, że śnieżynki zawirowały w swym tańcu w przestrzeni, po czym znów opadły i zniknęły wśród innych drobin puchu.
Otwiera oczy i patrzy na mnie z ciekawością i oczekiwaniem, uważnie mierząc spojrzeniem mój pysk. Ja również się jej przyglądam, zdumiony, i powoli podnoszę łeb, nie spuszczając z niej wzroku. Wadera swobodnie przewraca się na brzuch i wstaje, otrzepując sierść ze śniegu, który tworzył z nią niezwykle silny kontrast.
– Znam cię – mówi, przekrzywiając głowę. – Jesteś z tej samej watahy.
Przez chwilę milczę, wciąż wlepiając w nią spojrzenie, po czym kiwam łbem twierdząco. Również ją kojarzę i staram się przypomnieć jej imię. Skupiam się na tym, by go nie pomylić i nagle pojawia się ono w moim umyśle, jasne i wyraźne.
– Inveth, prawda? – pytam.
– Tak – odpowiada i dodaje. – A ty jak masz na imię?
– Artemis – mówię spokojnie. – Nic ci się nie stało, gdy spadłaś z drzewa?
Po moim pytaniu zapada chwila ciszy, gdyż zabrzmiało ono jak marny tekst na podryw. Zmieszany otwieram pysk, by coś powiedzieć, jednak nie wydobywają się z niego żadne słowa. Dźwięczny, choć krótki śmiech wadery przerywa powietrze, a gdy patrzę na nią, widzę w jej oczach iskierki lekkiego rozbawienia, jak i ekscytacji.
– Nie – mówi uśmiechnięta. – Zagrasz ze mną w berka?
Zanim odpowiadam, Inveth uderza mnie łapą i odskakuje radośnie, zaczynając biec w głąb łysego zagajnika. Po chwili ruszam się i również nabieram pędu, by zmienić kolejność gonitwy. Doganiam ją w niedługim czasie i trącam w bok, odsuwając się szybko. Udaje mi się wybiec z powrotem na otwartą przestrzeń, jednak tam czuję, jak wilczyca ląduje na mnie, oddając berka. Momentalnie jednak wstaje i gna przed siebie, zwiększając swoje szanse przewróceniem mnie. W ten sposób biegamy jeszcze długi czas, aż słońce pojawia się wyżej na niebie. Kiedy zmęczeni upadamy w zaspy, szybko oddychając, chwilę zajmuje nam uspokojenie się. Czuję się szczęśliwy i doceniam owy dzień, który wydaje mi się wyjątkowy. W bezruchu spoglądam w blade niebo, obserwując śnieżynki. Niespodziewanie zaczęły one zasypywać wszystko wokół, pojawiając się w wielkim gronie współtowarzyszek. Patrzę w bok, gdzie leży Inveth. Wpatruje się w niebo i z ciekawością wymalowaną na pysku bada je wzrokiem. Po chwili przymyka powieki, a ja wracam spojrzeniem w wielki błękit nad nami. Kilka chmur zdobi firmament i z czasem pojawia się ich co raz więcej.
– Jestem głodna – mówi cicho Inveth i zwraca swój wzrok na mnie. – Chodźmy złowić ryby.
Czuję wielki niepokój i wciąż leżąc bez ruchu, próbuję przekonać samego siebie, że właśnie tego potrzebuję. Część mnie jednak nie przyjmuje tego do wiadomości i uparcie twierdzi, iż nigdy nie wyrazi na to zgody. Chwilę walczę ze sobą, po czym mówię:
– A więc chodźmy odnaleźć rzekę.
Inveth? Nie wyszło fenomenalnie, jednak zostawiam ci, tak myślę, duże pole manewru :D