24 sierpnia 2018

Od Kesame


To ja odnajduję matkę pierwsza.
Kiedy widzę jej ciało, do połowy zatopione w śniegu, wiem już, co się stało. Airov wpatruje się w nią z przestrachem, więc zanim cokolwiek robię, staję przed nim, aby zasłonić mu widok. Może robię to dlatego, aby nie nawiedzało go już więcej koszmarów, a może dlatego, że nie chcę, aby ktokolwiek oglądał ją w takim stanie. Odeszła w samotności i zimnie; coś w klatce piersiowej ściska mnie, kiedy sobie to uświadamiam. Ostrożnie, na paluszkach, jakbym miała ją obudzić, podchodzę i pochylam się nad nią.
Nie minęło dużo czasu, jestem tego pewna, lecz jej ciało jest całe przemarznięte, a biszkoptowe futro przyozdobione jest szronem. Z żalem muskam jej policzek, przez co czuję na nosie chłód. Jej oczy są na wpół otwarte, więc zamykam je delikatnym ruchem łapy – z przymkniętymi powiekami wygląda na śpiącą. Nie mogę pozbyć się tego wrażenia.
Airov wstrzymuje oddech, słyszę jego bijące szybciej serduszko, kątem oka dostrzegam również to, że co jakiś czas odwraca wzrok, jakby chciał dać mi trochę prywatności.
– Airov, mały – przemawiam jak najłagodniej i odwracam się do niego. Wyciągam w jego stronę łapę, a on przylega do niej. W kącikach czerwonych oczu spodziewam się dostrzec łzy, ale nic takiego się nie dzieje. W milczeniu wtula nos w moje szare futro i przymyka powieki. Zmienia się przede mną w szczeniaka, którego tak rzadko daje się w nim odnaleźć. – Wracaj do domu, ja zajmę się wszystkim.
Staram się, aby nie zauważył załamań w moim głosie. Spogląda na mnie ze smutnym uśmiechem i to w jakiś sposób dodaje mi otuchy. Uśmiecham się blado, a kiedy przytakuje i zawraca, aby pozostawić mnie samą, wołam cicho:
– Nie mów na razie nikomu.
Przez chwilę waha się, a łapa, gotowa do następnego kroku, zawisa w powietrzu. Potem jednak kontynuuje wędrówkę i wiem, że mnie posłucha. Zrozumiał.
Zanim podejdę do jej ciała, wdycham zimne powietrze. Oddycham głęboko, każdy wydech zamienia się w parę i rozmywa przede mną. Żeby trochę się uspokoić, spoglądam w górę, na niebo. Słońce wzeszło niedawno, lecz bezkształtne chmury zasłaniają je i tylko co jakiś czas zdoła się przebić promyk ciepła. Podchodzę do mamy i kładę się na zabarwionym od krwi śniegu. Wdycham jej zapach, częściowo zatarty przez wiatr, i łkam, choć żadne łzy nie wydostają się na zewnątrz. Za dużo tu krwi i tej czarnej cieczy, która towarzyszyła Taravii w ostatnich miesiącach.
Taravia. Wymawiam to słowo w myślach jeszcze parę razy, trochę tak, jakbym chciała je wryć sobie do pamięci już na zawsze, do końca świata i jeszcze dłużej. Delektuję się jego brzmieniem, wpatrując się w śpiącą waderę.
Żałuję, że nie pochowam jej tak, jakby chciała – na cmentarzu, na terenach WSO, w skromnym grobie pod jakimś malowniczym drzewem.

Dni mijają wolniej, niż zwykle. Spędzam je na wpatrywaniu się w przestrzeń i wędrówce; czasami przystaję, żeby z bliska obejrzeć kotłujące się w trawie ślimaki, a później oddalam się na rozmowę o potencjalnych terenach. Żyję jak w transie, przestaję liczyć godziny i czas staje mi się obojętny. W końcu tracę rachubę, po prostu oddycham i funkcjonuję tak, jak oczekują tego inni – ciężko jest jednak stwierdzić, że żyję. Zdaję sobie sprawę z ciemnych worów pod oczami, powoli zapadających się boków. Mimo tego uśmiecham się, kiedy tak trzeba.
Airov towarzyszy mi przez cały czas i widzę, że się uczy. Coraz wyraźniej spostrzegam, że nadaje się na alfę bardziej niż ja i moja matka razem wzięte, co napawa mnie lekką, może naiwną, dumą. Coś w jego uważnym spojrzeniu i drganiu uszu przy ważnej rozmowie sprawia, że jest mi lżej. Jestem szarym balonikiem, który bezwładnie leci w stronę błękitnego nieba, lecz ilekroć uniosę się zbyt wysoko, on ściąga mnie w dół, zatrzymując przy sobie. Żyjemy w symbiozie; potrzebujemy się nawzajem.
Mimo tego cieszę się, że mówi mi po imieniu. Nie miał z tym problemów – któregoś razu po prostu zapytał się bezpośrednio, jak ma się do mnie zwracać. Pamiętam twarde spojrzenie czerwonego oka, ale też błądzący po pysku uśmiech, ciepły jak letni poranek, roztapiający lód i wszelki strach. Odpowiedziałam, żeby mówił na mnie Kesame (czy też Ayame), tak, jak wszyscy; dzięki temu unikniemy głupich sytuacji i zbędnych tłumaczeń. Zgodził się i z pewną ulgą, której nie wyraził, lecz którą zauważałam, wołał radośnie moje imię. Tylko czasami, w ramach żartu, mówimy do siebie zdrobniale, jak rodzina. Takie chwile też doceniam.
Teraz siedzę pod drzewem, otoczona zaspami śniegu, i nucę cicho melodię pozbawioną słów. Nie jestem pewna, skąd ją znam, ale skrywała się gdzieś w szczelinach mojego umysłu i w przypływie nagłego smutku wypłynęła na moje usta. Mam wrażenie, że lekko się uspokajam. Jestem sama, dlatego ciągle zagłębiam się w zakamarki wspomnień i myśli; te, które powinny siedzieć schowane gdzieś głęboko, w szczelnym sejfie, aby nie wydostać się i nie zrujnować wszystkiego. Z czasem wracanie do przeszłości sprawia ból większy niż zwykle.
Przez to przyćmienie, przez trans, w jaki popadłam, wyzbywam się gniewu. Żałoba tkwi teraz na etapie, w którym targają mną nieliczne napady szlochu, wtedy, kiedy zbyt długo siedzę w samotności i po prostu myślę. Czasami po czymś takim okazuje się, że z nosa cieknie mi krew, a w głowie obraz wibruje, jakby naelektryzowany. Wiem, że to kiedyś się skończy, lecz teraz te chwile słabości stają się moim światem. I jedyne, czego się boję, to to, że Airov będzie tego świadkiem, lub – co gorsza – zastanie mnie w najgorszym momencie, kiedy nie czuję już nic i jednocześnie odczuwam wszystko, kiedy zatapiam się w sobie i walczę z własnym bólem, takim, którego doświadcza każdy z nas, kiedy osiąga dno. Z zażenowaniem uświadamiam sobie, że jestem cholernie słaba psychicznie.
Sama nie wiem, co czuję, widząc, jak oddala się ode mnie Harbinger. Z jednej strony cieszy mnie to, że powoli układa swoje sprawy, lecz z drugiej moje serce rozdziera się na kawałki, kiedy go przy mnie nie ma. To nie tak, żebym spodziewała się kiedykolwiek czegoś innego; od zawsze wiedziałam, że nie będziemy żyć długo i szczęśliwie. Wciąż myśli o Ingreed i nawet, jeśli chce zacząć od nowa, ona tkwi w nim samym jak choroba, trawiąc go od środka. Może nawet – niezwykle egoistycznie –trochę cieszę się z faktu, że na zawsze pozostanie przywiązany do mojej siostry.
Kiedy napotykam jego hipnotyzujące spojrzenie, odwracam wzrok. Nie mogę patrzeć na niego i jednocześnie wiedzieć, że nie jest mój. Brak jego ciepła sprawia, że chce mi się śmiać i płakać, wariuję, bo wiem, że nie pokocham już nikogo tak, jak jego; wiem, że teraz to on staje się moją chorobą.
Pomimo  tych chwil słabości jestem tą samą Kesame, co wcześniej. Rozdaję uśmiechy, pochwały i zagrzewam do dalszej wędrówki, bo wiem również, że gdy ja się poddam, zrobią to też inni.
Kiedy mam lepszy dzień, chodzę wokół obozu w otoczeniu kilku innych wilków i szukam pożywienia, śmiejąc się z opowiadanych żartów.
Czasami też siedzę z Nicolayem nad jakimś strumyczkiem; zwykle na wpół zamarzniętym, płytkim, ale kojąco przejrzystym i szumiącym. Tkwimy tak razem bez słowa i wpatrujemy się w wodę, a czasem też w siebie, żeby móc zapamiętać swoje cechy. Lubię te momenty, w których jesteśmy we dwójkę i tworzymy namiastkę rodziny: dwuosobowej, poranionej, z problemami.
Koła, wcześniej przyczepione do moich łap, teraz pozostały tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Nadal kuleję, czasami się zataczam, wpadam w śnieg i odpoczywam, zdyszana, kiedy nikt nie widzi. Bywa, że kładę się na śniegu i chłonę jego chłód, żeby nieco ostudzić rozgrzane wysiłkiem mięśnie.
W momentach pełnej świadomości, kiedy lustruję wzrokiem pyski zebranych wilków, dociera do mnie, jak dawno nie rozmawiałam z Loedią. Trzyma się na uboczu, jednak akurat to nie dziwi mnie wcale; chodzi bardziej o to, jak patrzy na innych, z udawaną lekkością, jakby skrywała jakiś sekret, którym nie chce się dzielić. Czuję ból, kiedy nasze spojrzenia krzyżują się, a ona odwraca wzrok i przybiera całkowicie obojętną maskę – myślę wtedy, że wcale nie jesteśmy siostrami. To ona daje sygnały, że jesteśmy sobie obce i choć całe dzieciństwo spędziłam, podziwiając ją, to teraz staje się dla mnie symbolem kogoś, kto zatracił się w swoim świecie, zamknął swoje uczucia w metalowym sejfie i zgubił do niego klucz; wydaje się oderwana od życia, jakby błądziła w swoim własnym labiryncie i choć nikt tego nie dostrzega – bowiem zachowuje się normalnie, jak lekko odosobniony wilk, zawsze z głową wysoko – ja widzę, jak drgają jej powieki, kiedy przez przypadek ktoś otrze się o nią bokiem, lub jak nerwowo rozgląda się po tłumie, szukając wyjścia, jak zwierzyna zagoniona w kąt; wygląda, jakby liczba wilków przytłaczała ją, jakby odbierała jej tlen. Zawsze w takich momentach mam ochotę podejść i pozwolić jej wtulić nos w zagłębienie mojej szyi, tak, żeby wiedziała, że nie jest sama, ale wiem, że nie pozwoliłaby mi na to.
Coraz częściej patrzę w niebo, coraz częściej uciekam myślami gdzieś wgłąb lasu, do zapachu igieł świerków, do soczystych plam pomarańczowego światła na zmarzniętej ziemi. Gubię się w swoich myślach, tracę plan, żyję według urojonych schematów, ale jakoś się trzymam. Wszystko, co robię, jest kwestią przypadku bądź podpowiedzi wilków, którym ufam. Naprawdę żałuję, że tak wiele z nich już nie żyje.

Kolejne sekundy przepływają obok mnie, jakby mnie nie dotyczyły. Idę, otumaniona przez pigułki w pastelowych kolorach, które dostałam od medyka, a które pomóc mają na «zmiany, jakie we mnie zachodzą». Nie jestem pewna, czy tak powinnam to nazywać, jednak teraz odsuwam natrętne niczym mucha myśli i po prostu sunę w przód, czując się przy tym, jakbym pływała w powietrzu.
Jestem może troszkę weselsza, może troszkę lepiej przyswajam sytuację, w jakiej się znajduję. Cieszę się, mogąc się rozluźnić. Nikt mnie nie widzi, nikt nie słyszy moich myśli, a świadomość o wolności napawa mnie jeszcze większą radością. Przez chwilę mogę być zagubionym szczeniakiem, w którego zmienia się każdy po śmierci kochającego rodzica.
Wchodzę do swojego namiotu – czegoś, co przynajmniej powinno go przypominać – i wydaje mi się, że wiruję w powietrzu.
Marszczę nos. Te pigułki są trochę za mocne, za bardzo zakrzywiają obraz. Nie jestem wariatką, nie zwariowałam, po prostu czuję się nieco zagubiona. Wraz z matką runął ostatni podtrzymujący mnie filar, przez co teraz lecę w dół i macham na oślep łapami, starając się złapać ostatki życia.
Głęboki wdech, który nieco otrzeźwia mi umysł. Mrużę oczy i już wolniej podchodzę do kanciastego kamienia imitującego stolik. Leży na nim coś żółtawego, jakby kartka; może jakiś list, może dokumenty, jakich miałam wcześniej pełno, a jakimi teraz, po stracie terenów, się nie przejmuję. W końcu pochodzę na tyle, aby swobodnie przeczytać litery, które przez te cholerne pigułki leciutko się zamazują. Może powinnam poczekać do rana?
Znów wzdycham, bez słów narzekając na wszystko dookoła. Chcę zawrócić, ale litery w dole listu układają się w imię, którego nie mogę przeoczyć. Wstrzymuję oddech i znów przejeżdżam wzrokiem na początek.
Kiedy czytam, serce uwiera mnie i mam ochotę po prostu je wyrwać i porzucić gdzieś w krzakach. Nie mogę powstrzymać płynących łez, ale nie zanoszę się płaczem. Stoję i cierpię, a może się cieszę, może jestem zdziwiona, może się tego spodziewałam. Po prostu czytam. I czekam.

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template