30 stycznia 2019

Od Afry cd Karaihe


Brązowy kot stał obok mnie i patrzył na Karaihe stanowczym wzrokiem. Wadera wyglądała na nieprzekonaną.
- No, zbierać zadki, nie mamy czasu. - Reehan ruszył przed siebie. Spojrzałam na Karaihe z zapytaniem, lecz ona prychnęła i wstała. Jęknęła cicho, była podrapana, a z niektórych ran nadal ciekła krew. Podbiegłam do Reehana a Karaihe po chwili do nas dołączyła.
- Czyli jednak idziesz? - Reehan spojrzał się na Karaihe z kpiącym uśmiechem.

Szliśmy dosyć długo, tym razem nie była to niepewna i chaotyczna droga, ponieważ kot prowadził nas tylko sobie znanymi tunelami. Jego zielona poświata oswietlała korytarz, a moje światełko leciało nad nami. Dzięki maści Reehana moje rany szybko się zagoiły i nie ma już po nich śladu. Zaciekawiona spojrzałam na swoją łopatkę. Nie widać ugryzienia, nawet futerko zdążyło odrosnąć!
- Reehanie, skąd masz taką cudowną maść? Już nie widać moich skaleczeń. - odwróciłam się do niego, a on uśmiechnął się lekko.
- Sam ją zrobiłem z roślin, które rosną tylko tu. - odpowiedział i nagle skręcił w bok. Przebił pazurami moją kulkę, a sam "zgasił" swoje zielone światło. Karaihe wzięła głęboki oddech, żeby wrzasnąć na kota, lecz ten zatkał jej pysk łapą. Usłyszałam ogromny huk, jakby duże stado ogromnych zwierząt przebiegało drogę. W nos uderzył mnie ostry zapach potu i mango? Zdziwiłam się trochę, lecz nie pomyślałam i zapytałam.
- Dlaczego tu śmierdzi mango? - Nie usłyszałam odpowiedzi, tylko poczułam uderzenie, które miażdżyło moją klatkę piersiową. Przed straceniem świadomości usłyszałam wojowniczy krzyk Karaihe.

Powoli otworzyłam oczy. Karaihe siedziała obok mnie, a Reehan stał nade mną i mruczał jakieś zaklęcia. Ewidentnie brzmiało to jak mruczenie małego kociaka, więc zaczęłam się śmiać. Niestety nie wyszło mi to na dobre, zaczęłam dusić się czymś płynnym, co było w moich ustach, gardle. Reehan nie przestał mruczeć, lecz Karaihe odezwała się.
- Nie ruszaj się, przez ciebie prawie zginęliśmy. Myślałam, że już jest po tobie.
- Co to było? - zapytałam i zaniosłam się ogromnym kaszlem. Wyplułam jakąś wydzielinę pomieszaną z krwią. Karaihe skrzywiła się zniesmaczona, a ja opadłam z powrotem na posadzkę. Chciałam ponowić pytanie, lecz Karaihe nie chciała znowu słuchać mojego kaszlu, więc odpowiedziała.
- To były tutejsze zwierzęta, coś w stylu połączenia nosorożców i słoni. Są bardzo strachliwe i ciężkie. Gdy się odezwałaś, jeden z nich się wystraszył i rzucił na ciebie. Wtedy reszta się przyłączyła by mu pomóc. Afra, one nas staranowały! I to wszystko twoja wina. - mruknęła i odwróciła się do Reehana. - Kiedy skończysz? Bo długo tu siedzimy, a Sheeza pewnie już dawno się skapła gdzie jesteśmy i co robimy.
- Jeszcze chwila. - mruknął - Afra miała połamane żebra, całe szczęście nie doszło do większych złamań. I większych krwotoków wewnętrznych. - Karaihe na słowa Reehana prychnęła cicho. Ja poczułam że jest coraz lepiej i mogę w końcu bez trudu oddychać. Odezwałam się.
- Przepraszam, nie wiedziałam że coś się stanie. - spojrzałam smutno na kota i waderę. Karaihe zaśmiała się kpiąco, lecz nic nie powiedziała. Reehan pokiwał głową.

Długo zajęło mi dojście do siebie. Byłam bardzo wdzięczna Reehanowi za uratowanie mnie. Po paru godzinach udało mi się stanąć na łapy.
- Głodna jestem. - odezwałam się. Karaihe spojrzała na swój brzuch.
- Ja również. - skrzywiła się. Reehan popatrzył na nas, jakby się nad czymś zastanawiał i usiadł. Zamruczał coś i nagle w jego łapach pojawiła się brązowa, skórzana torba. Wyglądała na znoszoną i starą. Reehan wyciągnął z niej coś zielonego i lepkiego. Wyciągnął do nas łapkę.
- Częstujcie się. - uśmiechnął się i spojrzał na nas.
- Fuj, co to jest? - zapytała skrzywiona Karaihe. - Mam nadzieje że nie chcesz nas otruć. - Kot cicho się zaśmiał i odparł.
- Nie, nie chcę was otruć, jest to coś w stylu waszej sałaty, lecz to rośnie tutaj pod ziemią. Ma słodki smak. - Niepewnie wzięłam trochę od niego tego czegoś i spróbowałam. Sałata przylepiała mi się do podniebienia i miała kontystencje gęstej kaszki. Rzeczywiście była słodka. Przełknęłam ją.
- Nie jest zła. Możesz jeść. - uśmiechnęłam się do Karaihe. Powoli wyciągnęła łapę i wzięła trochę od Reehana. Spróbowała kąsek i przytaknęła głową.
- Rzeczywiście nie jest złe. A ty Reehanie nie jesz? - zapytała z uniesioną brwią.
- Nie jestem głodny. - odparł.
Po skończonym posiłku, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie odzywaliśmy się zbytnio do siebie, jakoś Karaihe i Reehan nie są rozmowni. Po dłuższym czasie w końcu dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy do ogromnej komnaty, na ziemi leżał długi, czarny i futrzasty dywan, który prowadził do ogromnego kamiennego tronu. Nad tronem, na ścianie wisiał łeb jakiegoś zwierza z długimi rogami, na których były powieszone pajęczyny. Nie wiem czy były one specjalnie dla ozdoby, czy to pająk miał duszę artysty i postanowił tam uwić swoje gniazdo. Na kamiennych ścianach były powieszone pochodnie, które rzucały zimne, zielonkawe światło. Wzdrygnęłam się. Sufit był wysoko nad nami, spojrzałam w górę; był tam namalowany fresk, który przedstawiał martwe wilki, leżące pod tronem. Nagle usłyszałam szyderczy śmiech.
- W końcu dotarliście! Jak miło! - Sheeza śmiała się bardzo głośno i opętańczo. Leżała rozwalona na tronie, że przedtem jej nie zauważyłam. Wilczyca miała pysk uwalony krwią, z jej białoszarej głowy wystawały długie i sterczące rogi. Reszta jej ciała była czarna.

Karaihe? Zdecyduj czy Reehan nas zdradzi i się okaże że był sługą Sheezy lub nam pomoże ją pokonać :3

|| następna część ||

29 stycznia 2019

Od Yumma CD Nathing


- Nie... - powiedziałem lekko zaskoczony. - Nie uznaję bogów.
Stała przede mną bardzo niska wilczyca. Jej białe futro delikatnie lśniło srebrnym kolorem. Jasnoszare oczy były bez uczuć. Sama wadera była spokojna i opanowana. Jednak nie poznałem jeszcze jej charakteru. Była betą, to jedno wiedziałem.
- To tak jak ja - odpowiedziała.
- Ciekawie - usiadłem - co sprowadza cię w to miejsce?
- Chciałam odpocząć od zgiełku - odrzekła, także siadając.
- Nie lubisz być w centrum uwagi? - spytałem.
- Nie za bardzo, wolę pobyć sama, a ty? Co tu robisz?
- Jak wiesz, jestem tu nowy, więc chcę poznać lepiej okolice.
Delikatnie skłamałem. Miałem jej powiedzieć, że myślałem nad swoją mocą? Nad trucizną? Nad pewną wilczycą? Przecież jest betą... one nie pomagają...
- Naprawdę? - spytała.
- Tak- odpowiedziałem krótko.
Po wypowiedzi pierwsze krople deszczu uderzyły w nasze futra. Najpierw była to przyjemna mżawka, jednak szybko zmieniła się w prawdziwy deszcz uderzający wielkimi kroplami wody. Równie dobrze mogłem poczekać tutaj co iść do jaskini. Była ona przecież oddalona stad 30 minut drogi spacerem. A idąc ubrudziłbym się w błocie, więc wolałem zostać na miejscu. Jednak wilczyca nie zamierzała moknąć.
- Moja jaskinia jest przy centrum - powiedziała.
- To jakaś godzina drogi stąd - popatrzyłem na nią i ruszyłem.
- Gdzie idziesz? - spytała.
- Do moje jest bliżej - odpowiedziałem. - Możemy w niej przeczekać, aż przestanie padać.
- Okej - przytaknęła.
Ruszyłem biegiem, a wadera dotrzymywała mi tępa. Przemieszczaliśmy się po leśnej ścieżce. Minęliśmy kilka krzewów trujących roślin. Przebiegliśmy obok małego lasku świerkowego. Po chwili las stał się gęstszy a krople mniejsze. Jednak nadal dosyć uciążliwe. Kilka minut później znaleźliśmy się przy mojej jaskini. Wpuściłem betę przodem, po czym sam wszedłem. Zatrzymała się chwile przy figurce węża. Była to pamiątka z mojej dawnej watahy.

Nathing?

Od Karaihe cd. Afra


Jakim trzeba być niedorozwojem, żeby...
- Tak egoistycznie mdleć! - warknęłam rozzłoszczonym wzrokiem obdarzając bezwładnie leżącą waderę. Ta cała sytuacja mnie przerasta, nawet jeśli uda nam się wyjść to prędzej zabiję wszystkich dookoła. W tym ją.
Energicznym ruchem uderzyłam Afrę w nos. Mogłam ją tu zostawić, ale prawdę mówiąc może się jeszcze na coś przydać. Zapewne nie jest to empatyczne myślenie, bo w takich sytuacjach empatycznie myśleć nie potrafię. Ogólnie na co dzień trudno jest mi być miłą. W sensie jest to pewnie banalnie proste, ale jakoś mnie do tego nie ciągnie. Po prostu. A jak ktoś nie słyszy, to po prostu idealnie, pomyje można wylewać. Jestem tchórzem. Takim typowym.
- Afra, nie wymiękaj... - skrzywiłam się - Nie teraz, dobrze?
Wyjścia nie było. Wzięłam waderę na grzbiet i nie powiem - przyszło mi to z wielkim trudem. Gdy szłam, Afra nieustannie ocierała o sufit. W niższych miejscach musiałam się wręcz czołgać, co też do prostych czynności nie należało. Ale wiecie co było najgorsze? Wszechobecna ciemność. Nie widziałam nic, nie jednokrotnie przywaliłam łbem o jakieś stalaktyty i nie raz potknęłam się choćby o własny ogon. Prócz tego było coraz ciężej, a i wydawało mi się, że te wąskie ścieżki nie mają końca. Nieznacznie rozpogodził mi się pysk, gdy, daleko bo daleko, coś emitowało zielonkawe światło. Ślepo i naiwnie jak dziecko brnęłam byle do celu. Miałam nawet ochotę zrzucić waderę z grzbietu, ale umówmy się, że wszystko ma swoje granice. Oprócz głupoty. Ta zawsze mnie zadziwia.
Światło wyglądało coraz to na mocniejsze. Potwierdzało to jedynie moje przeczucie, że jestem coraz bliżej. Po chwili do moich uszu dotarły tajemnicze szepty. Wyglądało to tak, jakby światło mówiło. Wykonałam jeszcze jeden skręt w prawo i oto moim oczom ukazała się mała fontanna o zielonej poświacie. Woda wylewała się z szczelin, radośnie przy tym pluskając. Dookoła idealnie okrągłego zbiornika stały identyczne wobec siebie pomniki medytujących ludzi. Wciąż roznosił się niezrozumiały dla mnie szept. Zbliżyłam się do kamiennej krawędzi nad wodą, gdy nagle straciłam równowagę. Przez ogon, rzecz jasna. Wpadłam do wody, a wraz ze mną oczywiście Afra. Studzienka okazała się być jeszcze głębsza w rzeczywistości. Najgorsze było to, że tonęłyśmy w niej wyjątkowo szybko. Plusem było to, że podczas tej nieoczekiwanej kąpieli wadera ocknęła się. Otworzyła oczy. Wymownie na nią spojrzałam i z całych sił płynęłam w jej stronę, jednak woda stawiała opór. To była dziwna woda. Najdziwniejsze było to, że po mimo moich umiejętności, zemdlałam.

Gdy otworzyłam oczy, obok mnie leżała trzeźwa już wadera.
- Gdzie... gdzie jesteśmy? - zapytałam niemrawo, przymkniętymi oczami rozglądając się dookoła. Mój wzrok zatrzymał się na okaleczonym kocie - zapamiętałam tylko, że był brązowy i biło od niego zielenią.
Obudziłam się po raz drugi. Kot stał nad Afrą, smarując jej nos maścią o nieznanym mi składzie. Gdy skończył z ukosa spojrzał na mnie. Miał szmaragdowe oczy, a przez błyszczący nos przechodziła krwawa rana. Oprócz tego posiadał kilka zadrapań i uszczerbane ucho. Nie wyglądał przyjaźnie, ale gdyby miał złe intencje to raczej by nas nie ratował, prawda?
- Uprzedzając twoje pytanie - jesteś w mojej świątyni.
Czy to sen? Koszmar?!
- Wybacz kotku, chyba mam omamy. - zamruczałam. Nieznajomy podszedł do mnie usiłując posmarować nos tą samą maścią.
- Łapy precz! - warknęłam stanowczo, cofając łeb.
- Zgoda. - stwierdził krótko i usiadł na przeciwko nas - Wiem kim jesteście. Afra i Karaihe. I powiem wam, że mamy ten sam cel. To wszystko wydaję się wam pewnie dziwne. Najpierw trafiacie do tunelu, później prześladuje was jakaś wadera, a teraz jeszcze ja... I od razu po spotkaniu przedstawiam wam pokrótce swoją historię. Żadne to omamy, żaden to sen. Po prostu chcę stąd wyjść uprzednio zabijając Sheezę.
- Kim do ch...
- Sheeza to wadera, która nam wszystkim chyba wyrządziła krzywdę - przerwał mi - Moja świątynia w tych tunelach trwała przez wieki. Aż przyszła ona. Mnie? Wygnała. A cóż mogła zrobić. Ale tego, że wszytskie stautetki, pomniki i mury wyburzyła - tego nie jestem w stanie wybaczyć. - w tym momencie kot zmarszył pysk i złowrogo spojrzał w przestrzeń - Tak poza tym, to Reehan jestem. Zbierajcie się do kupy, bo wszystkie tunele walą się jak domki z kart...

Afra? Trochę chaotycznie, ale ćś.

|| następna część ||

28 stycznia 2019

Od Nathing

Starałam się iść cicho, chociaż mech był wilgotny od wody i z każdym moim krokiem wydobywał z siebie cichy plusk. Okolica była cicha i mokra. Poza kapaniem kropel nie dochodził do mnie żaden odgłos. Tereny watahy mogłyby wydawać się wręcz bezludne. Wszystkie wilki pochowały się do swoich jam lub zgromadziły w innych suchych miejscach. Nie przeszkadzał mi brak towarzystwa. Puste przestrzenie emanowały spokojem, a wiejący wiatr był moim sprzymierzeńcem. Nie znam lepszej pory na przechadzkę niż chwile tuż po deszczu, kiedy nikomu nie chce się wyściubić nosa ze swojej pieczary.
Na niebie pełno było białych chmur. Dzień był ponury i szary.
Był piękny.
Od momentu w którym opuściłam swoją jaskinię pragnęłam odizolować się od tych nielicznych członków watahy, którzy nie uważali, że w deszczowe poranki należy zostać w domu. Początkowo chciałam pobyć na bagnach, ale w końcu odrzuciłam ten pomysł. Torf i nieprzyjemne błoto nie były niczym, co mogłoby mnie pociągać. Góry zapewne były miejscem, w które nie udałaby się dzisiaj większość osób, ale skreśliłam je na samym początku. Chociaż nie miałam nic przeciwko samym górom, to nie należały do moich ulubionych miejsc, a odkąd dodatkowo wataha się przeniosła przestałam je odwiedzać. Nawet teraz czułam na plecach wzrok Kesame. Nie lubiłam tego szczytu, miałam wrażenie, że ma coś po swojej imienniczce. Patrząc na łańcuch Alf odnosiłam wrażenie, że on także na mnie patrzy. Wydawało mi się, że Taravia nawet z zaświatów próbuje dawać mi jakieś rady, nakierować na właściwą drogę.
Ale Taravia od zawsze wiedziała, że nie przyjmuję niczyich rad. Czemu miałabym zrobić wyjątek dla kogoś, po kim została mi tylko góra?
Uznałam, że miejscem, w którym na pewno nie zastanę żadnych maruderów, jest Brama do Wszechświata.
Miękki mech przyjemnie chłodził moje łapy, kiedy bezszelestnie szłam przez miejsce kultu. Przystanęłam i spojrzałam w górę. Nie czciłam żadnego z bogów - nie miałam bogów. Na niebie dostrzegłam burzowe chmury.
Zauważyłam nieco ciemniejszy kształt, widoczny wśród mgły. Była to wlicza sylwetka. Z jakiegoś powodu nie poczułam się zaskoczona. Jego spokój pasował do tego miejsca.
Zbliżyłam się do basiora. Siedział tyłem do mnie, ale nawet z daleka można było zauważyć, że jest ode mnie dużo masywniejszy. Ciemne futro skrywało się solidne umięśnienie.
Stanęłam obok niego.
- Zbiera się na deszcz.
Zaskoczony wstał i spojrzał na mnie.
- Nie zauważyłem - powiedział, a ja nie byłam pewna czy mówi o mnie, czy o cumulonimbusach.
- Przeszkodziłam ci w modlitwie?

27 stycznia 2019

Od Invernessa

Z drzewa upadł w momencie, kiedy jego sen zbliżał się do kulminacyjnego momentu. Grzbiet wygiął mu się w łuk, a następnie po prostu bezwładnie ześlizgnął się z omszałej gałęzi. Potem był tylko ból głowy i błoto na całej powierzchni futra. Na początku był zbyt przymroczony i zdezorientowany, by jakkolwiek zareagować, ale po paru chwilach leżenia z nosem w trawie udało mu się zwlec z ziemi i stanąć pewniej na czterech łapach. Zamrugał, odczekał chwilę i uniósł spojrzenie w górę, na jedną z gałęzi wiązu, która wisiała w całkowitym spokoju. Tylko jedno zdradzało jego bytowanie na niej – ciemniejszy ślad na powierzchni mchu, zdradzający, że zsunął się z niej bez cienia gracji.
Przeklął cicho i, lekko utykając, ruszył w bliżej nieokreśloną stronę, zastanawiając się, co może teraz zrobić. Został dość brutalnie rozbudzony, nie był głodny, a obowiązków, jako omega, nie miał. I musiał przyznać, że bardzo mu to odpowiadało.
Jakoś tak się stało, że łapy poniosły go prosto w kierunku Bramy do Wszechświata. Wybrał jedną ze ścieżek, tę mniej widoczną i lekko zarośniętą, a potem był już praktycznie na miejscu. Brama była, a właściwie jest, jednym z popularniejszych miejsc spotkań, toteż Inverness nie zdziwił się na jej widok. Z obojętną miną przysiadł na skrawku gołej skały i lustrował zmęczonym wzrokiem okolicę. Było cicho, tak jak to zwykle bywa przed świtem, a szum drzew uspokajał go i wyciszał jeszcze bardziej, jakby był spokojną kołysanką, a nie zwykłym szumem. Basior przymknął oczy i siedział tak przez jakiś czas, wdychając zapach wilgoci i czując, jak błoto powoli wysycha i odpada przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Zapewne siedziałby tak cały dzień, skamieniały w jednej pozycji, gdyby nie pewien szmer, przez który wilk uchylił jedną powiekę, później drugą, aż w końcu zeskoczył z całkiem wygodnego miejsca i ruszył w kierunku, z którego – jak sądził – dobiegało ciche mruczenie. Nie za bardzo się tym przejął, więc bez skrupułów odchylił jedną z gałązek nisko rosnącego, ciemnego berberysa, aby odkryć to, co się tam skrywało. Uniósł brew.
Spomiędzy gałęzi spozierało na niego coś małego, o kształcie bliżej nieokreślonym, zmiennym. Coś w stylu czarnej plamy, która, w miarę wpatrywania się w nią, zmieniała kolory na jaśniejsze. Kiedy mrugał, znów stawała się czarna i bezkształtna. Chrapliwym głosem zapytał o to, czym owa plama jest, lecz odpowiedzi nie dostał. Odkrył za to, że im dłużej się przypatruje, tym ciężej oderwać mu wzrok; walczył ze sobą jeszcze chwilę, a potem odskoczył i, opierając się pokusie, odszedł.
Pomimo swojej ograniczonej wiedzy zrozumiał, że miał do czynienia z demonem, który przybrał taką, a nie inną formę. I wtedy stwierdził, że naprawdę chce się o nich czegoś dowiedzieć.

~*~

Przechodził właśnie pomiędzy dwoma dębowymi regałami, kiedy zauważył jasną sylwetkę wilka. Zbliżył się do niej niby mimochodem, wyłapując wyryty na grzbiecie tytuł księgi, którą ów wilk unosił przed sobą, zapewne używając w tym celu telekinezy bądź innej podobnej mocy. Był zapisany symbolami, a jedynym, jaki udało mu się poznać po dokładnym przeczytaniu wstępu do innej księgi, był symbol oznaczający demona. Kanciasty, bardzo wyraźny i charakterystyczny, rozpoznał go więc bez problemu. Uniósł brew i przedarł się przez chmurę kurzu, wznieconą przez nieostrożną waderę, która zrzuciła dwa opasłe tomiszcza – szybko podniosła je i odstawiła na miejsce, mając nadzieję, że nikt nie zauważył. Istotnie, Inverness nie przejmował się tym zbytnio. Szybko podszedł do wilka, który z zawzięciem lustrował dalsze pożółkłe strony. Odchrząknął i stanął naprzeciwko niego, odczuwając lekki stres, którego nie czuł już dawno. Miał nadzieję, że basior sam go zauważy i nie będzie musiał zwracać jego uwagi, lecz nic takiego się nie działo. W stęchłym powietrzu nie rozchodził się żaden dźwięk, oprócz epizodycznego stukania i skrzypienia drewnianej podłogi. Inverness znów odchrząknął, zdając sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak właściwie sformułować pytanie; postawił więc na najprostszą formę. Najpierw jednak potrząsnął delikatnie łbem – ukradkiem, aby nikt nie zauważył – pozbywając się kilku liści spomiędzy kępek futra.
– Przepraszam – mruknął w końcu, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że jego uszy nieco bardziej przylegają do łba niż zwykle. Basior podniósł wzrok i In mógł wreszcie przejść do sedna. Spojrzał w jego turkusowe oczy, ale zaraz przeniósł wzrok na stojące obok półki i wtedy zdał sobie sprawę, że zachowuje się zupełnie jak nie on. Odchrząknął po raz trzeci. – Interesujesz się demonami? – zapytał w końcu, jakby miało to być najważniejsze pytanie pod słońcem.

Od Airova CD Bellony


Przez moment jakby oderwał się od rzeczywistości. Oczywistym było, że nie uwierzyłby w te wieści od razu, tak po prostu, jednak metaliczny blask u łap wadery potwierdzał jej słowa. Żłobiona głowica, trzon pokryty smoczymi łuskami, lśniący i nawet z wyglądu trwały. Zaostrzony czubek, gotowy rozciąć każdy skrawek skóry. Samo ostrze blade i jakby niepozorne, ale rozsiewające wokół siebie tę niepowtarzalną energię, z którą spotkał się tylko raz w życiu. Czuł ją całym ciałem, niezwykle wyraźnie, przez co nie był w stanie oderwać wzroku od tego przedmiotu, z którym wiązał tak wiele i niewiele wspomnień jednocześnie.
– Oddaj mi to.
Zabrzmiał oschle, a przy tym niezwykle spokojnie. Zbyt spokojnie jak na moment, w którym dowiedział się o śmierci swojej matki.
Bellona wpatrywała się w niego z nieodgadnionym wyrazem pyska i przez chwilę tkwiła w bezruchu, lecz nacisk jego spojrzenia zmusił ją do podsunięcia ostrza pod jego łapy. Znów skupił się w zupełności na nim, ignorując każdą myśl o Kesame, która rzekomo miałaby się już nigdy nie pojawić. Wyglądał, jakby starał się ocenić autentyczność ostrza, choć przecież doskonale wiedział, że to ono – Smocze Ostrze. Nie było innego wyjścia.
Odchrząknął i uprzejmie skinął łbem w kierunku wadery, przywdziewając na pysk uśmiech godny prawdziwego przywódcy.
– Daj mi chwilę, dobrze? Zaraz wyślę do ciebie jednego z zaufanych wilków, aby oprowadził cię po watasze. Wiele się zmieniło, więc wszystko ci wyjaśni.
Wadera zgodziła się na to bez słowa, zapewne wyczuwając napięcie w głosie basiora. Dobrze je maskował, jednak było zbyt silne, by w zupełności go nie odczuć. Wziął głęboki wdech i potem już wszystko było dobrze: chwycił w zęby Smocze Ostrze i choć złapał za trzon, czuł chłód bijący od metalu. Odwrócił się i odszedł spokojnym krokiem, tak, jakby nic się nie stało. Jak na razie miał jasny cel: znaleźć bezpieczne miejsce dla ostrza, a także znaleźć kogoś na tyle zaznajomionego z terenami, aby mógł oprowadzić Bellonę po terenach i wyjaśnić to i owo.
Gdzieś z tyłu głowy kołatała mu się myśl, że właśnie został alfą.

~*~

Długi wdech, taki, żeby zapełnić płuca świeżym, porannym powietrzem. Do nosa wdarł mu się zapach sosnowych igieł i mokrej gleby, która, po intensywnych deszczach, schnąć będzie jeszcze długo. Czuł w pysku smak dźwięków wyśpiewywanych przez niewielkie, bure ptaki, które natrętnie kręciły się gdzieś przy koronie jednego z tutejszych dębów. Zamrugał kilkakrotnie i przeciągnął się, witając kolejny dzień.
– Alfo – usłyszał za sobą: nie dokładnie w linii prostej, może trochę na prawo. Odwrócił się w stronę wilka, którego zapach dotarł do niego już jakiś czas temu.
– Tak? – zapytał i zeskoczył lekko z powalonego pnia drzewa, na którym do tej pory siedział. – Coś się stało?
Uśmiechnął się uprzejmie, ale nie bez wesołości – Bellona wciąż kojarzyła mu się ze zniknięciem Kesame (wolał unikać słowa śmierć, bo to bolało zbyt mocno, nawet wypowiedziane jedynie w myślach), jednak nie czuł do niej żalu. Zawsze wiedział, że Kesame nie będzie z nim na zawsze.
Bellona zmarszczyła brwi i przez moment nie odzywała się, zapewne szukając odpowiednich słów. Airov nie wiedział, czego może się spodziewać, toteż czekał cierpliwie – tym razem nigdzie mu się nie spieszyło, bo obowiązki, którymi powinien zająć się dzisiaj, odrobił już wczoraj. Czuł się wyjątkowo błogo, nie myśląc teraz o niczym i po prostu zajmując się patrzeniem na naturę. Musiał przyznać, że mu tego brakowało.
– Chciałabym porozmawiać – oznajmiła. Basior nie wyczuł w jej głosie napięcia, ani nie wychwycił żadnych oznak zdenerwowania, toteż on sam postanowił się nie przejmować.
Skinął łbem i zapytał, o co chodzi.
– Po prostu muszę porozmawiać, ale może nie tutaj – rozglądnęła się spokojnie i znów spojrzała na Airova, który, wyprostowany, stał i cierpliwie czekał na jakieś wyjaśnienia. – Możemy przejść gdzieś indziej?
Zgodził się bez dłuższego namysłu, chociaż teraz już bardziej skupił się na tej sprawie. Zmarszczył brwi i pozwolił Bellonie wskazać drogę, przepuszczając ją przed siebie.
– Czy mogę wiedzieć gdzie idziemy? – zapytał. Wpatrzony był teraz w majaczącą przed nimi linię horyzontu i niewyraźne, ciemne kontury drzew iglastych, które się na niej odznaczały.
– Zobaczysz – odparła tajemniczo, a ten westchnął pod nosem, wyrównując z nią krok.

Bellono? Musiałam zrobić lekki przeskok czasowy, żebyśmy nie zostały w tyle. 

26 stycznia 2019

Od Inveth CD Artemisa


Kiedy basior upada, z mojego pyska wydobywa się krótkie parsknięcie. Brzmi radośnie, ale też trochę niepewnie; podchodzę do basiora powoli, choć nie w ciszy. Każdemu mojemu krokowi towarzyszy ciche chlupnięcie, ślad po ostatnich deszczach, a także kolejne moje parsknięcia, coraz wyraźniejsze i coraz bardziej przypominające śmiech.
– Hej, hej – śmieję się i nachylam w jego kierunku, zbliżając pysk do ziemi. W końcu przykucam przy nim, a on wciąż się nie rusza, jakby nie za bardzo wiedząc, co może teraz zrobić, żeby uratować swój honor. – Hej, Misko, masz coś na pysku!
Ciche, krótkie warknięcie. Powoli podwija jedną łapę i podpiera się na niej, a potem, przerzucając ciężar ciała na drugą, odrywa pysk od ziemi i unosi się nieznacznie; tyłek wciąż przylega do podłoża. Podczas całego tego procesu wpatruję się w niego zawzięcie, wręcz wwiercam się w niego spojrzeniem. Jest cały w ziemi: jej grudki są w uszach, nosie i pysku basiora. Dostrzegam ją nawet na gałce ocznej – mruga zawzięcie, starając się pozbyć natrętnego problemu. Po kilku sekundach przestaje i odwraca łeb w moją stronę, a nasze spojrzenia krzyżują się. Przez moment zalega cisza, którą przerywam ja, znów prychając z rozbawieniem. Ze śmiechu przymykam oczy i odrzucam łeb do tyłu, odsuwając się od Miski.
– Bardzo śmieszne – mruczy i prostuje się, stając już na wszystkich czterech łapach. Nie mogę powstrzymać rozbawienia, przez co z moich oczu powoli wypływają łzy. Ścieram je łapą, rozmazując przy tym błoto na pysku.
– Gdybyś tylko widział swoją minę! Ha!
Artemis puszcza tę uwagę mimo uszu i z zawzięciem stara się usunąć brunatną maź z futra, lecz każda próba pozbycia się jej tylko pogarsza sprawę. Stoi teraz na trzech łapach, z czwartą uniesioną lekko ku górze, a z jego pyska wydobywa się gardłowe westchnięcie; wyczuwam, jak bardzo ma dość tej sytuacji. Wbrew sobie porównuję go do nieporadnego źrebaka, co wcale nie pomaga uspokoić targającego mną śmiechu. Rezultat jest wręcz przeciwny – mimo tego walczę ze sobą i po chwili udaje mi się uspokoić, wstrzymując oddech. Miska zdaje się mnie ignorować i gwałtownie trzepie głową, rozbryzgując grudki ziemi na wszystkie strony; obrywam i ja, dokładnie między oczy, przez co oboje wyglądamy teraz jakbyśmy przez pół dnia babrali się w błocie. Mruczę sarkastyczne "dzięki" i tym razem ja się otrzepuję. Robię to może zbyt mocno, bo – gdy już przestaję – nadal kręci mi się w głowie i z impetem uderzam zadem w ziemię, siadając i przy okazji miażdżąc kilka niewinnych roślinek. Mrugam jeszcze przez chwilę, starając się odzyskać pełny kontakt z rzeczywistością. Gdzieś obok Miska walczy z napadem kaszlu, który jednak szybko powstrzymuje i zbliża się do mnie.
– Gdybyś tylko widziała swoją minę! – przedrzeźnia mnie i uśmiecha się wrednie, na co odpowiadam wymownym pokazaniem języka. Wtedy też odkrywam, że i on jest ubłocony; spluwam na ziemię i wstaję, w duchu stwierdzając, że czas ruszać dalej. Burczenie w brzuchu jedynie potwierdza moje myśli, toteż trącam wpatrzonego w rozrytą glebę basiora i ruszam do przodu, myślami odpływając do przyszłości, a dokładniej do chwili, w której niedźwiedź będzie już całkowicie martwy i całkowicie smaczny. Artemis zrywa się z miejsca i dogania mnie, a po chwili odzywa z zamyśleniem. Możliwe, że też myśli o jedzeniu, chociaż tego pewna nie jestem. – Dobrze byłoby po drodze znaleźć też jakiś strumyk, żeby przemyć futro.
Wydaję z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, który ma sygnalizować całkowitą obojętność na tę uwagę. Naprawdę nie przeszkadza mi błoto, chociaż – co trzeba przyznać – utrudni nieco poruszanie, kiedy zaschnie. Na szczęście można je potem wykruszyć, znów się mocniej otrzepując.
Kiedy tak moje myśli krążą wokół błota, ziemi i całego tego syfu, który gnieździ się teraz w naszej sierści, basior zwalnia nieco i zniża się na łapach, przylegając brzuchem do rozbujanych wiatrem traw. Unoszę jedną brew i już mam pytać o co, do cholery, mu chodzi, kiedy dociera do mnie ostry zapach mokrego futra. Przez moment gubię się we własnych myślach, ale zaraz docieram do wniosku, że czuję właśnie niedźwiedzia – nieprzyjemna woń drapie w nos. Następnie udaje mi się domyślić, że skoro jego futro jest mokre (a właściwie przemoczone, sądząc po charakterystycznej woni leśnego strumyka, czyli roślin, ryb i innych takich bzdet), to będziemy mogli przed posiłkiem także się umyć, jak tego chciała Miska.
– Świetnie, dwa w jednym, teraz tylko zabić miśka i obiad gotowy! – mruczę cicho i zdaję sobie sprawę z tego, że nieświadomie oblizuję górną wargę.
Basior zaciąga się zapachem i krzywi. Mówi coś o tym, że bardzo dobrze, że stoimy pod wiatr, bo nasz zapach nie zaalarmuje niedźwiedzia. Kiwam głową, przyznając mu rację, a potem także zniżam się na łapach, praktycznie nurkując w wysokiej plątaninie roślin. Rozglądam się wokół i cichym susem w bok przybliżam się do basiora, który teraz spogląda na mnie spod przyjaźnie zmarszczonych brwi.
– No więc co robimy? – szepcze w moją stronę, ruszając powoli do przodu: cicho i delikatnie, przez co mam wrażenie, że nie idzie, a płynie.
– Nie wiem, generale. Czekam na rozkazy – uśmiecham się i zbieram w sobie całą energię, która buzuje we mnie, gotowa do przemiany w płomienie i zwęglenia każdej przeszkody.

Artemis? Czyń honory i goń miśka c:

Od Whisa cd Faith


Powoli zaczęły do mnie docierać przeróżne dźwięki oraz inne odgłosy. Łeb szumiał mi niemiłosiernie, kiedy tylko otworzyłem oczy, od razu pożałowałem tej decyzji. Zostałem oślepiony przez światło słoneczne.
– Whis... – usłyszałem głos Faith. – Tak się bałam... Zemdlałeś mi w pysku, nie mogłam Cię obudzić. – Trąciła mnie psykiem.
Zamurowało mnie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez myśli zaczęły mi przebiegać obrazy postrzelonej i rannej samicy. Człowiek znalazł nas na polanie... Zaczął nas gonić, my uciekaliśmy, żeby się schronić... Zaraz potem jednak pojawiła się kolejna scena, pamiętałem ją bardzo dokładnie. Spoglądałem w stronę leżącej samicy, poczułem złość, strach... Czas stanął jakby w miejscu... A ja znowu biegłem obok Faith. Odepchnąłem ją na bok, a chwile później rozległ się wystrzał. Potem zemdlałem, nie widziałem nic, aż do teraz.
– Faith! – Skoczyłem na nią momentalnie, o dziwo udało mi się ją powalić na bok. Bez zbędnego gadania wtuliłem się w ciepłe, białe futro opiekunki. – Bałem się, że już cię nigdy nie zobaczę... Wokół było tyle krwi...
– Hej... Hej... – uspokoiła mnie. – O czym ty mówisz, jaka krew?
–T-Twoja... – wydukałem. – Widziałem Cię leżącą na ziemi... Nie ruszałaś się... Potem znowu nagle biegłaś obok mnie bez rany...
–Whis... Zwolnij, nie rozumiem nic z tego, co mówisz. Spokojniej. Złap oddech i opowiedz mi to jeszcze raz.
Słysząc słowa samicy, pokiwałem posłusznie głową. Pooddychałem trochę dłużej i głębiej, wtedy też zacząłem swoją opowieść od samego początku. Zwracałem też uwagę na wszystkie szczegóły. Wedle polecenia opiekunki mówiłem wolno i wyraźnie, żeby mogła mnie zrozumieć.
– Rozumiem – stwierdziła, przekręcając lekko łeb. – Cofnąłeś czas Whisie, uratowałeś mi życie... I to kosztowało Cię wiele energii... To twoja moc... Rozwinęła się w tak młodym wieku... – przyciągnęła mnie do siebie łapą, widząc moje zdenerwowanie.
– Nie mogłem Cię stracić, jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać... Którą lubię... Jesteś dla mnie wszystkim. – Przytuliłem się ponownie.
– No już spokojnie – usłyszałem jej cichy, kojący szept. – Wszystko jest dobrze, nie stracisz mnie. A teraz odpoczywaj, musisz znowu nabrać sił. – Chwyciła mnie za kark i przeniosła do posłania. – Ja niedługo wrócę.
– Gdzie idziesz? – spojrzałem na nią niepewnie.
– Na polowanie, przyniosę nam coś do jedzenia.
– Polowanie... Też chcę... Zabierzesz mnie ze sobą? Proszę, będę przydatny.

Od Ethereala cd. Hannayah


Spojrzał na nią lekko z góry, odrobinę odwracając głowę w drugą stronę. Szła zdecydowanie za blisko, a w dodatku postanowiła gdzieś odpłynąć myślami. Basior postanowił to zignorować i tym razem zachować własne zdanie tylko dla siebie. „Myślenie to trudna rzecz, jeśli teraz bym jej przerwał... Mogłaby się stać jej krzywda od tego intensywnego zastanawiania się nad czymś, gdyby ktoś ją od tego odciągnął” – powiedział sam do siebie w duchu.
Odsunęła się, ale wciąż szła równym tempem razem z Etherealem. Irytowała go cisza przerywana odgłosami ich kroków i kropli uderzających w podłoże, drzewa, kamienie i inne rzeczy z otoczenia. Zastrzygł uszami, kiedy przez jego głowę przemknęła tak dawno niegoszcząca w jego umyśle myśl. Nie zabierze jej, bóg wie gdzie, ale pokaże jej miejsca, gdzie zwykłym śmiertelnikom, czyli wilkom takim jak ona, nie przyszło postawić swojej śmiertelnej łapy. Przerwał milczenie między nimi, a wadera, usłyszawszy jego głos, przystanęła na krótką chwilę, która trwała zaledwie kilka sekund. Spojrzała na niego i prawdopodobnie czekała na jakieś wytłumaczenia.
Odwrócił się do niej całym swoim ciałem, przybrał pewniejszej postawy i rozłożył skrzydła, spoglądając oczekująco na waderę. Uniósł lekko głowę do góry (nie, nie, wadera wcale nie musiała trzymać wysoko uniesionego wzroku, aby móc mu spojrzeć w oczy, jeszcze nie...) i z podejrzaną iskierką uśmiechnął się do niej jeszcze bardziej podejrzanie. Jednak w wyrazie jego pyska można było dostrzec to pożądanie przygód i nowych wrażeń, czyli wadera w tym momencie powinna... uciekać.
Ku jego zdziwieniu, Hanacia z miłą chęcią przystąpiła na jego propozycję i była gotowa zabrać się już teraz. Basior początkowo nie wiedział, co powinien zrobić. Liczył raczej na to, że wilczyca postanowi się ulotnić, pozostawiając go samemu sobie. Zatrzepotał trochę skrzydełkami i pokręcił głową, próbując coś wymyślić. Sytuacja powoli go przerastała, ale sam się w nią wpakował.
– Nie wyglądasz na ciężką, więc pozostaje mi zapytać, czy... podczas snu bardzo się wiercisz? – zapytał z powagą, która do niego absolutnie nie pasowała.
– Mam raczej spokojny sen. Dlaczego o to pytasz?
Nie odpowiedział jej, tylko ruszył wprost na nią. Widząc zbliżającego się basiora, który teraz wyglądał, jakby mógł staranować kilka drzew z rzędu. Szeroko otworzyła oczy, a po chwili znalazła się na jego grzbiecie, mając cudowny widok na jego... ogonek. Odwrócił do niej głowę, czekając, aż jakoś zareaguje. Nic nie mówiła, więc postanowił jej pomóc w obrocie. Musiał przyznać, że niewygodnie by się mu latało, gdy po karku łaskocze go coś puchatego. No i będzie miał pewność, że wadera nie ześlizgnie mu się z grzbietu tak od razu.
– Będziesz mógł latać z mokrymi skrzydłami? – zapytała ze słyszalną troską w głosie. – Nie chciałabym, żeby stała ci się krzywda.
Na jego pysk wdarł się ten dziwny uśmieszek, który w tym momencie był dla wadery niewidoczny. Cóż, musiała się zadowolić podziwianiem jego tylnej części głowy. Ostrożnie podskoczył, chcąc poprawić pozycję Hannayah, a następnie powoli ruszył przed siebie. Kiedy przyszedł moment wzbicia się w powietrze, z lekką chrypą w głosie powiedział: „Kto wie?”, co mocno zadziałało na waderę, która mocniej złapała się jego futra.
– Dopóki nie są całkowicie przemoknięte, wszystko będzie w porządku i nie musisz się martwić, że nagle będziesz mieć czołówkę z ziemią. Podczas lotu jesteś bezpieczniejsza niż na pieszej wycieczce. Możesz mi zaufać... No, chyba że wolisz wrócić do domku, a mi polować na chmurkowe zwierzęta.

Hannayah?

Nowa wadera! Powitajmy Mazikeen!


Akirow
Jeśli nie pamiętasz, nigdy nie istniałeś.
Imię: Mazikeen
Pseudonim: Maze
Wiek: 6 lat
Płeć: Wadera
Charakter: Mazikeen nigdy za bardzo nie okazywała swoich uczuć ani tego, jaka naprawdę jest. W stosunku do obcych zdystansowana, nie pozwala się do siebie zbliżyć, chyba, że sama zrobi pierwszy krok. Pewna siebie, zdecydowana. Rzadko zmienia zdanie. Na pierwszy rzut oka wydaje się być dosyć chłodna (dosłownie i w przenośni). Jednak gdy ktoś tylko zacznie przebywać z nią dłużej, lepiej pozna przekona się, że jej serce wcale nie jest do końca z lodu. Nie trzyma się z każdym, nie w stosunku do każdego będzie taka sama, ale dla osoby, której zaufa, będzie potulna jak szczeniak. Rzadko kiedy kłamie, a jeśli już, to ma do tego ważny powód. Stworzyła wokół siebie otoczkę, przez co wygląda na totalną outsiderkę, która uwielbia towarzystwo swoje i zwierząt leśnych. Po części to prawda, ale nawet ona czasami potrzebuje z kimś pogadać i być z kimś sama. Mimo iż nie przepada za przebywaniem w grupach to stara się jakoś znosić obecność więcej niż pięciu wilków na raz. Ma w sobie coś z odkrywcy, to też przy każdej okazji jaka tylko się nadarzy, ucina sobie przechadzkę gdzieś dalej we wcześniej nieodkryte przez nią miejsca, ale zawsze wraca. Czasami bardzo sentymentalna, potrafi przywiązać się nawet do głupiego kamyka przed wejściem do jaskini. Także wszelkie rozstania są dla niej dotkliwe, ale można powiedzieć, że przywykła. Nie należy do wylewnych wilków, jednak niech tylko znajdzie się temat w rozmowie, na który może się wypowiedzieć. Zazwyczaj trzyma swoje nerwy na wodzy, ale jak wiadomo zawsze znajdzie się taki śmiałek, co i świętego z równowagi wytrąci. Podczas kłótni zacięta, nie lubi dawać za wygraną. Jak powszechnie wiadomo, długo tłumiony gniew musi kiedyś znaleźć jakieś ujście. Tak jest też w przypadku Maze. Większe emocje zamyka w sobie na klucz, ale nadchodzi taki moment, że wybucha. Podczas sytuacji kryzysowych potrafi zachować zimną krew (ależ jestem zabawna), nie daje się wtedy ponieść emocjom bo wie, że w takich momentach najważniejsze jest opanowanie i trzeźwe myślenie. Warto jeszcze na sam koniec dodać, że jest bardzo pamiętliwa i nigdy nie zapomina. Być może Mazikeen ma w sobie jeszcze wiele cech, o których sama nie ma bladego pojęcia, ale kto tam ją wie.
Wygląd: Maze jest średniej wielkości waderą, nie za dużą, nie za małą. Jest może nieco chudsza. Futro ma w kolorach szarości. Najgęstsze jest na szyi i karku. Jest sztywne, jak przystało na przedstawicielkę rasy. Często bywa też uciążliwe w życiu codziennym jeśli zamieszkujesz cieplejsze tereny. Długi, czarny ogon z szarawą końcówką zazwyczaj się za nią po prostu ciągnie. Charakterystyczne w wyglądzie wadery są czarne oczy o błękitnych tęczówkach oraz długie, spiczaste uszy.
Głos: Głos Mazikeen jest nieco niższy niż przeciętnej wadery, ale zawsze łagodny. Nie czuć w nim żadnej wrogości, bardziej obojętność i niezachwiany spokój. W stanach załamania, wielkiego smutku, staje się trochę chrypliwy i wyższy. Natomiast kiedy Maze się denerwuje, jej głos staje się potężniejszy, głębszy i przybiera trzykrotnie na sile. Kiedy wadera jest szczęśliwa, w tonie jej głosu da się wręcz wyczuć radość, staje się weselszy i bardziej melodyjny.
Stanowisko: Strażnik nocny
Umiejętności: Intelekt: 5 | Siła: 2 | Zwinność: 9 | Szybkość: 9 | Magia: 9 | Wzrok: 3 | Węch: 4 | Słuch: 9
Rasa: Wilk Lodu
Żywioły: Wiatr, Woda, Lód
Moce:
– potrafi dowolnie manipulować wiatrem, od letniego powiewu jest w stanie przejść do potężnego huraganu;
– za pomocą manipulacji wiatrem może także unosić samą siebie na niewielkie wysokości oraz inne rzeczy/osoby w zależności od wagi;
– może tworzyć bańki powietrzne dla siebie i innych, aby oddychać pod wodą;
– jest w stanie kontrolować wodę zarówno w zbiornikach, jak i wszystkich organizmach, które ją zawierają;
– tworzenie przeróżnych lodowych brył, co jest podstawą tej rasy;
– przemiana wody w lód;
– może obniżać temperaturę ciała organizmów żywych jak i przedmiotów;
– potrafi przybrać postać cieczy;
– jej łzy przyspieszają regenerację, a także są wskaźnikiem życia. Dlatego gdy płacze, krystalizuje swoje łzy aby potem dać jedną z nich komuś bliskiemu. Dzięki takiemu wisiorkowi potrafi też szybciej znaleźć obdarowanego wilka.
Rodzina: Rodzicami Mazikeen byli Lance i Marion. Miała także trzech starszych braci: Nicolasa, Aresa i Daniela oraz dwie młodsze siostry: Kaori i Carmillę. Byli wesołą gromadką, dopóki nie doszło do ostatecznego rozdzielenia się.
Partner: ---
Potomstwo: ---
Historia: Przyszła na świat w niewielkiej grocie, gdzieś wśród gór, gdzie zawsze panowała zima. Nie należała do żadnej watahy, była córką dwóch samotnych wilków, które najwyraźniej miały już dość samotnej tułaczki. Tak też z czasem zrobiła się ich mała gromadka. Do przewidzenia było, że każdy w końcu pójdzie w swoją stronę. Mazikeen poszła w ślady starszych braci i opuściła rodzinne strony w wieku 2 lat. Być może była młoda i głupia, ale pragnęła poznać coś więcej niż tylko wiecznie zimną część świata. Bywało różnie. Czasami miała ochotę już zginąć, wrócić do rodziny, ale ostatecznie podnosiła się i szła dalej. Po trzech, pięknych latach trafiła na tę watahę. Kierowana szczenięcą ciekawością, chęcią poznania czegoś nowego, dołączyła, akceptując wszystkie konsekwencje, jakie się z tym wiążą.
Przedmioty: ---
Jaskinia: Gdzieś w lesie rośnie potężny, stary dąb. Pod nim, pomiędzy korzeniami jest dziura. Bije od niej wyczuwalny chłód. Wydawać by się mogło, że nie jest głęboka, ale gdy podejdzie się kawałek okazuje się, że jest tam także tunel. Trzeba przejść nim nieco w głąb ziemi aby dotrzeć do niewielkiej jaskini. Oprócz bryłek lodu znajduje się tam także strumyk wody pochodzący z podziemnych źródeł. Nie zabraknie także miejsc do spania oraz skrytek. Gdy jest w jaskini często po jej ścianach roznosi się ciche nucenie jakiejś starej piosenki. Dla ciepłolubnych stworzeń raczej nie jest to dobre miejsce. Z zewnątrz wygląda mniej więcej tak: <KLIK>
Ciekawostki:
– jej oddech zawsze jest lekko chłodnawy;
– uwielbia muzykę, dlatego można łatwo ją znaleźć po charakterystycznym nuceniu bądź mruczeniu czegoś;
– noc oraz zmierzch są ulubionymi porami Mazikeen;
– kocha deszcz i śnieg;
– w upalne dni ciężko ją spotkać, w taką pogodę zazwyczaj siedzi u siebie lub skrywa się gdzieś w lesie, gdzie drzewa rzucają cień;
– preferuje ciszę od hałasu.
Właściciel: Misza213 | Aliś#5202 [Discord] | lobelia213@gmail.com

25 stycznia 2019

Od Afry cd Karaihe


Spojrzałam w głęboki tunel. Jeszcze bardziej zrobiło się zimno i mokro. Przeszedł przeze mnie dreszcz. Nie wiem czy to z zimna czy z nerwów.
- Nie rozdzielajmy się. Wygląda mi to na labirynt... - odpowiedziałam. Karaihe westchnęła. Wysłałam na przód moją jedną z kulek. Gdy miała skręcić, poczułam trzask, coś nagle przerwało moją moc. Spojrzałam tam. Ścianę przeszyły ostre, zardzewiałe strzały. Przełknęłam ślinę.
- Jednak labirynt śmierci. - mruknęła Karaihe. Naprawdę chciałam już się stamtąd wydostać. Ponownie wysłałam tam kulkę. Strzały się już nie odpaliły. Westchnęłam cicho z ulgą. Przynajmniej tyle dobrego. Ruszyłyśmy razem do środka, kulka przed nami a my ostrożnie za nią. Nagle Karaihe zaczęła kopać mały kamyk. Tak porostu. Powoli przesuwałyśmy się do przodu. Przestałam przejmować się wszystkim w okół, zamyśliłam się. Karaihe mocniej kopnęła kamyk, że ten odleciał dalej. Nie zdążyła do niego podejść, gdy przez kamyk otworzyła się zapadnia. Z głębokiej dziury zawiało jeszcze większe zimno. Podeszłam bliżej i krzyknęłam mimowolnie. W dole były ostre kolce, czekające na naszą zgubę. Spojrzałam na Karaihe przerażona. Wyglądała na spiętą.
- To jak teraz przejdziemy? - zapytałam szeptem.
- Nie jestem pewna, czy się uda to o czym myś... - Karaihe nawet nie skończyła, gdy ja krzyknęłam.
- Wiem! Złap mnie za łapę!
- Po co?
- Zobaczysz. - odpowiedziałam radośnie. Wadera niepewnie się mnie złapała. Nie zdążyła mrugnąć, a ja przeniosłam się z nią w postaci światła. Uszczęśliwiona spojrzałam na Karaihe.
- Uu. Nieźle się trzymasz. Zazwyczaj wszyscy żygają, gdy pierwszy raz w życiu się teleportują. - zaśmiałam się i dałam jej przyjacielskiego kuksańca w bok. Karaihe spojrzała na mnie ponuro. Nie wyglądała na zadowoloną.
- Nawet mnie nie ostrzegłaś.
- Przynajmniej żyjemy - zachichotałam. Wadera nadal wyglądała blado.
- Zaraz powinno Ci przejść. Nie gniewasz się na mnie? - zapytałam. Wilczyca spojrzała na mnie z politowaniem. Machnęła głową i ruszyła przed siebie. Pobiegłam za nią, światełko nadal leciało przed nami. Tym razem Karaihe już specjalnie kopała różne kamyki. Szłam przed siebie i zaczęłam się rozglądać. Wokoło byłaby ciemność, gdyby nie moje światełko. Jakie to szczęście mieć takie umiejętności. Tunele raz się zmniejszały, zwężały, cały czas zakręcały. Czasem wchodziłyśmy w ślepe zaułki, więc musiałyśmy zawracać. Na niektórych ścianach wisiały duże pajęczyny. Co jakiś czas jakiś zwierz przebiegał nam drogę. Zawsze musiałam się wzdrygnąć.

Po wymęczającej drodze moje łapy zaczęły się trząść.
- Karaihe...? - zapytałam słabym głosem. Nim zdążyła coś odpowiedzieć, padłam jak długa, zemdlona.

24 stycznia 2019

Od Karaihe cd. Afra


W całym tym strachu i amoku nie zauważyłam nawet, że jestem zdecydowanie za blisko innej osoby. Normalnie wprawia mnie to w nieopisany dyskomfort, ale wtedy jedynie odruchowo coraz bardziej cię cofałam, tym samym wbijając się w Afrę. Można by rzec, że wtedy nie byłam sobą, ale jednak pozostała wówczas świadoma cząstka mnie nie miała nic przeciwko obecności wadery. Pewnie było to też spowodowane tym, że właśnie tymi ostałymi resztkami świadomości próbowałam sobie powoli wszystko przysporzyć, bo nie ukrywam, że całość zadziała się zbyt szybko. Już nadciągało kolejne niebezpieczeństwo, a ja nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie udało nam się wyjść z tunelu. Niepokój, który ogarniał mnie podczas tych zdarzeń, spotęgowały tajemnicze i, zapewniam wszystkich, nieprzyjazne pomruki. Ogarnęło mnie tylko nieopisane zdziwienie, gdy naszym oczom ukazał się najzwyczajniejszy z lwów. Oczywistym było, że coś musi być z nim nie tak, toteż nie postawiłam ani kroku w przód. Gestem pokazałam Afrze, że nie atakujemy, bo choć wierzyłam w jej inteligencję, to wolałam mieć pewność. Lew tymczasem jedynie groźnie na nas patrzył, marszcząc swój lśniący pysk. Z każdą sekundą wydawało mi się, jakby się złocił. Po chwili uświadomiłam sobie, że to nie omamy czy też złudne poczucie, a lew naprawdę robi się złoty. Zastyga w końcu w miejscu, błyszczy się i teraz już na dobre jest posągiem. To wydaję mi się jeszcze dziwniejsze. Nie rozumiem kompletnie nic i boję się bardziej niż przedtem.
- Dziwne. - mruczę pod nosem, nie dowierzając już niczemu, co ma jeszcze mnie spotkać. Z dezaprobatą podchodzimy ramię w ramię do posagu, ale przestrzeżeni ostrożnością zatrzymujemy się metr obok niego, wyciągając nosy. Nie było mi dane wąchać złota, to fakt, ale lew jak na mój gust nie pachniał podejrzanie. Przyjrzałam się raz jeszcze jego pyskowi. Po szeroko otwartych ślepiach przeszedł czerwony błysk.
- Uważaj. - szepnęłam nerwowo, nauczona intuicją. Nim zdążyłam podjąć jakiekolwiek kroki w tej sprawie, grunt zaczął się trząść. Na pozór twardą podłogę jaskini przeszyło cienkie pęknięcie, a po nim kolejne. Mosiężny posąg chwiał się na wszystkie strony, aż w końcu upadł. Oprócz odrąbanej głowy nie doznał innych obrażeń, jednak w momencie, gdy złoty łeb przydzwonił w pękające podłoże, wszystko jakby runęło.

~***~

Podczas swobodnego spadania, niefortunnie oberwałam odłamkiem w łeb. Z Afrą też najlepiej nie było - gdy wygrzebałam się spod gruzu, ujrzałam ją jakby martwą. Pospiesznie podbiegłam i nachyliłam się nad jej klatką piersiową. Oddychała. Wiedząc, że nie zejdzie z tego świata, zaczęłam się rozglądać. Spojrzałam w górę. Poprzednie pomieszczenie było może z cztery metry nad nami. Za żadne skarby się tam nie wdrapiemy. Super, jesteśmy tylko głębiej i coraz bardziej tracę orientację. Po krótkiej ocenie sytuacji wróciłam do Afry i zaczęłam ją cucić. Po kilku nieprzynoszących rezultatów plaskaczy wylałam na jej pysk lodowatą wodę. Zmarszczyła brwi i z ponurym grymasem otworzyła oczy.
- Jest jeszcze gorzej - oznajmiłam, czekając, aż wadera na dobre się ocknie. Mozolnie wstała i zaczęła się rozglądać.
- A więc, jak widzisz, wyjście jest jedno - z niesmakiem spojrzałam na ciasny, ciemny tunel, w którym ledwo zmieści się dorosły wilk. Nienawidzę przechodzić przez coś takiego - nie można się obrócić, w każdej chwili może się zawalić, a gdy spotkasz wroga na swojej drodze - jesteś na przegranej pozycji.

Afra? Chciałam to pociągnąć jeszcze dalej, ale zabrakło pomysłu :,<

|| następna część ||

23 stycznia 2019

Od Afry cd. Karaihe


Szczury!! Okropnie brzydkie, zmutowane szczury! Przerażona pisnęłam i spojrzałam na Karaihe. Wyglądała na przerażoną i obrzydzoną ich widokiem. Za moją chwilę nieuwagi musiałam zapłacić bolesną cenę.
- Afra, uważaj! - wrzasnęła Karaihe, a ja odwracając się, zauważyłam szczura, który skoczył na mnie i ugryzł w łopatkę. Krzyknęłam wystraszona i strzepnęłam go łapą. Z rany zaczęła sączyć się krew. Karaihe łapami odpychała od siebie szczury, wyglądało to jakby przesuwała stertę liści na wietrze. Większość skupiła się na niej, bo jej ruchy je przyciągnęły. Postanowiłam rzucać w nie swoimi świetlnymi kulkami. Z piskiem uciekały, zamykając oczka oraz pocierając łapkami pyszczki. Wydały mi się nawet urocze, te ich łapki mnie rozczuliły. Lecz nie wystarczyła chwila, a już zmieniłam zdanie. Nagle zaczęło się ich pojawiać więcej, skakały na mnie i Karaihe, boleśnie gryząc. Starałam się rzucać w nie kulkami, późnej kamieniami za pomocą telekinezy, a Karaihe zaciekle kopała, później, jak się domyślam, z panującej tu wilgoci zbierała wodę, wylewała na szczury, obniżała temperaturę, że te masowo padały martwe na ziemię. W pewnym momencie szczury zaczęły na mnie wchodzić, że powoli zasłaniały mi widoczność. Wszystkie gryzły do krwi, a to cholernie boli. Gdy naprawdę już niewiele widziałam, w akcie desperacji, przeniosłam się w postaci światła na sam koniec tej hordy. Szczury pospadały ze mnie martwe. Przełknęłam ślinę. Monstra momentalnie mnie zauważyły, zaczęłam się cofać, gdy nagle wpadłam na coś miękkiego... Z krzykiem odwróciłam się, stała tam wilczyca, z krwią na pysku i szyderczym uśmiechem. Zanim zdążyła się na mnie zamachnąć najprawdopodobniej nożem, przypomniałam sobie o Karaihe, więc teleportowałam się z powrotem do wadery. Oślepiające światło wystraszyło szczury, więc miałyśmy parę sekund na przygotowanie się na kolejną falę. Spojrzałam na nią. Krwawiła. Ja zresztą też. Atak nie nastąpił, szczury nagle zniknęły, a zewsząd zaczął wydobywać się głos.
- Już mnie nudzicie, muszę wymyślić wam coś innego. Hm... - tutaj głos wilczycy zamilkł, lecz po chwili usłyszałyśmy szyderczy śmiech - a co powiecie na to?
Momentalnie przysunęłam się bliżej Karaihe, można by powiedzieć, że się przytuliłam, ale jej to nie przeszkadzało. Obydwie byłyśmy przerażone.

Karaihe :3? Wymyśl jakąś kolejną falę tortur, bo ja nie mam pojęcia co to by mogło być xD

|| następna część ||

Od Yummy

Idąc po jednej z leśnych ścieżek, myślałem o skutkach, jakie może przynieść watasze moje dołączenie do niej. Niby nie miałem już napadów złości oraz nie zdarzały się już sytuacje, w których nie panowałem nad swoimi mocami. Jednak strach nadal tkwił gdzieś wewnątrz mnie. Byłem szczeniakiem, gdy wydarzyła się tragedia. Teraz będąc starszym, jeżeli się nie opanuje, to mogę wyrządzić krzywdę większej ilości wilków. Wchodziłem w coraz gęstszy las. Chciałem dostać się do mojej jaskini i wypocząć. Idąc, słyszałem ciche podśpiewywanie ptaków. Było spokojnie i przyjemnie, dzięki czemu droga nie dłużyła mi się za bardzo. Idąc zamyślony, wpadłem na jakiegoś wilka o białej sierści.
- Przepraszam - powiedziałem, sprawdzając, czy wilkowi nic nie jest.
Nie szedłem zbyt szybko, ale obawiałem się, że może to być szczeniak lub wadera.
- Nic się nie stało - odparł, wstając.
Okazał się basiorem i to nawet dobrze zbudowanym więc byłem pewien, że nic mu nie jest.
- Miło byłoby się poznać i pogadać, ale jestem na warcie i właśnie mam patrol. Do zobaczenia później - powiedział i pobiegł przed siebie.
Patrzyłem przez chwilę, jak basior oddala się i wyruszyłem w swoją stronę. Był trochę dziwny, ale wydawał się przyjazny. Idąc dalej, postanowiłem się nie zamyślać aż tak bardzo, aby znowu na kogoś nie wpaść. Jednak uwielbiam myśleć na różne tematy. Spojrzałem się na krzew z kwiatami rosnący obok. Przystanąłem na chwilę. Zawierał on truciznę. Skąd to wiem? Ze starej watahy zabrałem książkę z informacjami o mocach Wilków Trucizny. Znajdowała się też w niej krótka lista trujących roślin oraz odtrutek. Dotknąłem czerwonego kwiatu łapą, ponieważ nie działam na mnie trucizna z większości roślin. Taki urok bycia Wilkiem Trucizny. Chciałem lepiej mu się przyjrzeć, jednak w tej samej chwili poczułem lekkie uderzenie w prawy bok oraz głos mówiący:
- Nie dotykaj tego.
Biała łapa uderzyła w moją. Trafiła idealnie, przez co kwiat wyślizgnął się z mojej łapy.

Diathesis?

22 stycznia 2019

Od Laufeya

Dwie godziny przed zachodem słońca obudziłem się, już w nowej jaskini i udałem do szklarni. Podlałem rośliny, porozmawiałem z moim ptasim rodzeństwem. Fiona zawsze była inteligentna i dawała mądre rady, ale dzisiejsza mi się nie podobała.
- Znajdź przyjaciół. Przecież nie możesz rozmawiać tylko z nami. Chyba po coś tu się przyłączyliśmy? Powiedziała i poszła spać dalej, a ja zrezygnowany. Poszedłem w kierunku centrum. Nie było tu jako dużo wilków. Dlatego postanowiłem podejść nieco bliżej. Powoli szedłem coraz bliżej zgromadzonych. Byłem jakieś 50 metrów za nimi. Nagle błysnęła mi jakaś postać przed oczami, a później podcięła mi łapy i upadłem. Ten ktoś wprowadził mnie w centrum uwagi. Usłyszałem tylko drwiący śmiech, a po chwili owa postać zniknęła. Szybko wstałem i zawstydzony ruszyłem za zapachem owego ktosia. Nie trudno było go zgubić. Pachniał bagienną roślinnością i zmierzał w kierunku bagien.
Po kilku godzinach nieco zgłodniałem, ale nie zatrzymywałem się. Byłem blisko mojego celu… Nagle zapachy się zlały. Co się dziwić skoro dotarłem na bagna. Wytężyłem wszystkie moje zmysły. Jako iż było już ciemno, było to istotne. Normalny wilk miałby problem z dojrzeniem czegokolwiek, ale ja jestem wilkiem nocy i mam zdecydowanie lepszy wzrok. Jest on na tyle dobry, że jestem w stanie swobodnie biegać między drzewami…
Nagle usłyszałem szmer za sobą, a później trzask gałęzi. Odwróciłem się, ale nie zdążyłem zrobić porę uniku. Nieznajomy wskoczył na mnie i mnie przygwoździł do ziemi.
- Po kiego kreta za mną łazisz, nowy?! - warknął. Nie odpowiedziałem. Próbowałem ustalić, kim jest…

Ktosiu?
Fajnie by było, gdyby odpisał ktoś wilkiem o wrednym charakterze :3 Mam ciekawy pomysł, ale resztę zdradzę ochotnikom, prywatnie na DC. CIAO!

|| następna część ||

Od Victorii Nox Aeris cd. Taiyō


Wadera wyszła. W sumie szkoda, że nie mogła zostać. Mam nadzieję, że niedługo się spotkamy. Położyłam spać maluchy i udałam się spakować parę rzeczy. *Może Weugo zaopiekuje się nimi przez te 3 dni?* pomyślałam i położyłam się spać obok moich maleństw. Gdy się obudziłam, kolejnego dnia Zico pokazał mi list od siostry. Potem z łzami oczach wybiegł z jaskini. Z szoku nie wiedziałam co robić.
Gdy w końcu się otrząsnęłam, ruszyłam poszukiwać syna, bo wiedziałam, że córka jakoś sobie poradzi. Latałam praktycznie wszędzie. Wołałam i wołałam, aż została mi tylko Delta i Port. Zdecydowałam, że polecę do portu. W tamtą stronę wieje wiatr i będzie szybciej. Gdy w końcu doleciałam, okazało się, że jestem za późno. Mój syn...
On został utopcem!
Jak mogłam na to pozwolić?! Co ze mnie za Matka?!
Stałam na brzegu i wpatrywałam się w wodę. Siedziałam tam, aż zaczął się zmierzch. Potem się ogarnęłam i poszłam zdrzemnąć. Po 2 godzinach była noc. Noc z pełnią księżyca. Zabrałam torbę i wyszłam z jaskini. Szłam hen przed siebie. Tam, gdzie mnie łapy poniosą. Doskonale wiedziałam, że tylko w trakcie podróży jestem w stanie zapomnieć o bólach.
Była piękna noc. Trafiła się akurat prawie bezchmurna. Wkoło latały świetliki, a gdzieniegdzie rosły fluorescencyjne grzyby. Było wręcz cudownie. Sprawiłam, że moje znaki zaczęły świecić i wpasowałam się do cudownego otoczenia. Nie wiem nawet, kiedy znalazłam się daleko za granicami watahy. Nagle usłyszałam szelest.
- Victoria? Miałaś zostać ze szczeniętami - Taiyo wyszła zza krzaków. Znowu poczułam łzy na moich policzkach. Dlaczego jestem taka słaba?! Wadera widocznie się zmieszała. Ja spróbowałam się nieco ogarnąć i starłam łzy. Spróbowałam się uśmiechnąć, ale nie wyszło do końca. Stałyśmy tam i nie wiedziałyśmy co zrobić. Delikatny, ciepły wiatr muskał nasze futra. Gdyby nie ta niezręczna sytuacja byłoby wręcz cudownie.

Taiyo?

Może tak wspólna podróż w nieznane? (Postanowiłam nieco urealnić czas trwania akcji, bo oboje wiemy, że moich maluchów już nie ma w WSO).

Od Karaihe

Idąc przez ciemny tunel z całych sił - tak na wszelki wypadek - starałam się zapamiętać drogę. Nie była skomplikowana, ale w ciemności, mimo światełka Afry, łatwo się zgubić. W ciemności też ciężko coś dostrzec, dlatego analizowanie drogi wymagało wielkiego skupienia. Spokojnie oglądałam każdy szczegół i gdy tak sobie trwałam w zamyśleniu, usłyszałam przeraźliwy pisk, który wybił mnie z transu. Mimowolnie podskoczyłam i odwróciłam łeb w stronę dobiegającego dźwięku. Początkowo nie było widać nic. Z dezaprobatą, nad wymiar ostrożnie i powoli zbliżałyśmy się do celu. Gdy Afra oświetliła drogę, na chwilę zamarłam i odruchowo odwróciłam wzrok. Zdążyłam zauważyć jedynie zakrwawione ciało wilka. Głowa nabita była na pal obok. Krew ciekła strumieniami i to, co najbardziej mnie przeraziło - była świeża. Z odrazą ponownie spojrzałam się na truchło. Nie było na nim ran, ale jednak krew była wszędzie. I był to kolejny powód do niepokoju. Gdy pierwsze wrażenie opadło, spojrzałam na Afrę, dla której zastały nam widok również nie był przyjemny.
- Uciekamy. - szepnęłam łamiącym się głosem. Poderwałyśmy się do biegu, a ze strachu biegłyśmy tak szybko, że nikt nie spamiętałby drogi.
W panice uciekałyśmy długo, aż zdałam sobie sprawę, że to bez sensu.
- Stój! - szarpnęłam, sama się zatrzymując. Afra odwróciła się.
- To bez sensu. Znając moje szczęście, wyjście jest tak daleko, że prędzej padniemy z wycieńczenia. - skrzywiłam się.
- Też masz wrażenie, że ktoś tu jest i nas obserwuje? - zapytała wadera, niepewnie rozglądając się po ścianach tunelu.
- Oj mam. I to wrażenie zapędzi mnie do grobu. Ale ten wilk... został zabity przed chwilą i jego morderca musi tu być...
- Co chcesz zrobić? Nie chcesz chyba go spotkać? - wadera przekręciła łeb i z przerażeniem na mnie spojrzała.
- Nie. Nie chcę, ale tylko dlatego, że nie wiem, kim jest. Może być amatorem, który nie opanował swoich emocji, a może być potworem żyjącym śmiercią. - wyjaśniłam.
- Amatorem? - zewsząd odezwał się przenikliwy głos. Cofnęłam się, próbując znaleźć jego właściciela.
- Nie doceniacie mnie. Czuję się urażona... - sarkastycznie zakpił głos, po czym ucichł. Nie słyszałam nawet żadnego szelestu. Przerażona spojrzałam na Afrę.
- Zabawa w kotka i myszkę. Nie zabije nas w przeciągu kilku następnych dni, aż jej się znudzi. - szepnęłam, jak zwykle dzieląc się pesymistycznymi myślami z innymi.
- Musimy znaleźć wyjście. - stwierdziła wadera, akcentując słowo „musimy”. Twierdząco pokiwałam głową. Na łapach jak z waty, tym razem powoli, wręcz się skradając, szłyśmy obok siebie. Przez długi czas nie było żadnego odzewu. Zero.
- Ciekawe, czyżby już odpuściła. - zamyśliłam się na głos.
- Miejmy taką nadzieję. A może ktoś po prostu robił sobie żarty?
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego uważnie patrzyłam się w przód, bo wydawało mi się, że widzę światło. Nie zamierzałam jednak pisnąć choćby słówka, bo o ile ta bestia tu jest, na pewno mnie usłyszy. Będąc coraz bliżej, wiedziałam już na pewno - wyjście! Uradowana spojrzałam na waderę, której gestem pokazałam, aby mimo wszystko zachowała ciszę. Wyjście nie było strome, było idealne, wręcz bajkowe. Gdy już słońce oświetliło nasze pyszczki, ozwał się podirytowany tym razem głos:
- Dokąd to?!
Wyjście zasypało się skałami. Jako ostatni poturlał się kulisty kamień, na którym wyryty był przekaz „Uciekajcie, wilczki...”. Po chwili tak krótkiej, że nie zdążyłam się nawet rozejrzeć, ze wszystkich zakamarków jaskini zaczęły wyłazić parszywe szczury, ze zmutowanymi pyskami czy ogonami.
- Oto pierwsza szansa na śmierć. Nie spartolcie tego! - zaśmiała się, można by rzec torturująca nas bestia. Przybliżyłam się do Afry i nabrałam gotowości do walki.

Powitajmy - oto Yumma!

autor nieznany

Twoja przeszłość jest zupełnie niezwiązana z tym, kim teraz jesteś.
Imię: Yuuma - z japońskiego daleki od prawdy
Pseudonim: Uta
Wiek: 3 lata
Płeć: Basior
Charakter: Kei to zamknięty w sobie indywidualista, nie lubi dostosowywać się pod innych. Jest jednak uległy gdy w grę wchodzi hierarchia watahy. Zazwyczaj chodzi samotnie rozmyślając o wszystkim i niczym. Nie mówi za dużo, woli myśleć. Kryje w sobie wiele tajemnic o których nie chce powiedzieć światu. Trudno wyprowadzić go z równowagi jeżeli jednak ktoś go zdenerwuje to ten bierze głęboki oddech i się uspokaja. Czasem broni słabszych od siebie. Lecz tylko kiedy widzi, że naprawdę nie dają sobie rady. Uwielbia za to czuć ból na samym sobie. Potrafi być bezwzględny ale tylko w nagłych przypadkach. Nie odczuwa ani nie okazuje emocji innych niż gniew oraz obojętność.
Wygląd: Jest dobrze zbudowany. Ma czarną sierść z delikatnymi prześwitami szarości. Jego oczy są koloru patynowej zieleni. Nosi na szyi srebrny srebrny łańcuszek z czerwonym kamieniem w środku.
Głos: Barwa jego głosu to baryton. Jest on zawsze oschły i bezemocjonalny.
Stanowisko: Strateg
Umiejętności: Intelekt: 10 | Siła: 15 | Zwinność: 3 | Magia: 15 | Wzrok: 2 | Węch: 3 | Słuch: 2
Rasa: Wilk Trucizn
Żywioły: Wilk Pustki i Wilk Trucizny
Moce:
-Może kogoś zabić poprzez dotyk dzięki  truciźnie zawartej w jego krwi
-Potrafi kontrolować próżnię
-Widzi zarys przebiegu jego strategii(bez wyniku i szczegółów)
-Kiedy będzie miał ranę może kontrolować wypływającą z niej krew i kształtować ją w miecze lub pociski z trucizną(tracie wtedy krew i staje się co raz słabszy)
Rodzina: Cała została zabita przez niego samego
Partner: Podoba mu się pewien biały wilk (nie zdradzi płci tej osoby)
Potomstwo: ---
Historia: Urodził się w watasze z której został wyrzucony, ponieważ zamordował całą swoją rodzinę. Jednak nie chciał tego zrobić. Nie panował wtedy nad swoją mocą. Po wydarzeniu został wyrzucony z watahy i błąkał się po różnych terenach ucząc się samokontroli. Kiedy stwierdził, że wystarczająco  już ją opanował. Odważył się dołączyć do tej watahy. Jednak nadal pracuje nad swoimi mocami.
Przedmioty: srebrny łańcuszek z czerwonym kamieniem w środku zawierający odtrutkę na truciznę z jego krwii
Jaskinia: Znajduje się ona w najgęstszym lesie blisko Lasu Pheonix'a. Wchodząc do holu mijamy figurkę rogatego węża. Idąc dalej wchodzimy do głównego i jedynego pomieszczenia w jaskini. Na środku znajduję się w futro białego niedźwiedzia służące mu jako łóżko. Na końcu pomieszczenia jest skrzynia w której ma najpotrzebniejsze rzeczy tj. kilka bandaży, gazę, zeszyt ze strategiami, ołówki, zapasowe futro, poduszkę, ciemny płaszcz oraz książkę z rodzinnych stron.
Właściciel: materadaria@gmail.com

21 stycznia 2019

Od Antilii CD Faith


Spojrzałam na ogromne drzewo. Ciemna kora była porośnięta jakąś ciemną rośliną, którą nie rozpoznałam. Długie gałęzie rosły w każdym kierunku, dzięki czemu korona była bardzo bujna. Na kilku gołych gałęziach rósł drogocenny mech, którego szukałam od dłuższego czasu.
Zauważyłam, że odnogi wiekowego dębu, na których rósł drogocenny mech, miały inny odcień w porównaniu do reszty rośliny.
– Na pewno poradzisz sobie sama? – zapytałam, lekko unosząc brew. Miałam złe przeczucie co do tej akcji. – Tam może być ślisko.
– Dam sobie radę – zapewniła mnie Faith. – Nie raz chodziłam po drzewach… – dodała szybko, po czym zaczęła się wspinać.
Ja natomiast uważnie oglądałam poczynania wadery, analizując jej postać.
Bardzo delikatnie stawiała kroki, zupełnie jakby obawiała się dotknąć czułego punktu rośliny. Poruszała się z gracją i lekkością, co świadczyło o jej delikatnej osobowości. Zauważyłam, że brakowało jej pewności siebie, co można było dostrzec dzięki tonowi jej głosu – był słaby i lekko wystraszony, zupełnie jakby bała się wyrazić swoje zdanie czy przeciwstawić się oprawcy.
Poza tym… przyznam szczerze, że jej moc była bardzo ciekawa. Sama mogę rozmawiać z roślinami, lecz do tej pory nie spotkałam się z wilkiem z taką wrodzoną mocą. Widać było, że jest inteligentna, choć trochę nieśmiała, przez co nie ma odwagi, by zwrócić na siebie uwagę.
Faith wspięła się na główny pień, po czym wybrała gałąź wychodzącą najbardziej na zachód – a co za tym idzie, znalazła się kilka metrów tuż nad taflą zielonkawej wody.
Zrobiła pierwszy krok, sprawdzając wytrzymałość gałęzi. Drewno zajęczało, lecz trzymało się mocno. Wadera zrobiła kilka kroków, przybliżając się do celu, lecz za każdym razem odnoga pnia skrzypiała coraz bardziej.
Zrobiłam krok w tył.
Nie podoba mi się to…
W tej samej chwili gałąź zaczęła pękać u podstawy. Wilczyca obejrzała się za siebie, chcąc zobaczyć źródło tego niepokojącego dźwięku.
Po czym odrośl oderwała się od macierzystego pędu. Faith natomiast wylądowała z hukiem w kolorowej brei.
Początkowo próbowała z niej wydostać się o własnych siłach, lecz przez to zaczęła jeszcze szybciej się zapadać.
– Nie ruszaj się! – poleciłam jej. Wadera zastygła w bezruchu, bojąc się cokolwiek powiedzieć czy nawet oddychać. Pomimo braku gwałtownych ruchów, wilczyca nadal opadała na dno.
Miałam niewiele czasu na wydostanie jej z tego bagna. I jeszcze mniej pomysłów w głowie.
Rozglądałam się dookoła, szukając jakiejś inspiracji. W oko wpadła mi ogromna wierzba płacząca, rosnąca kilkadziesiąt metrów od nas. Była wysoka na kilkadziesiąt metrów, a jej długie włosy leniwie kołysały się w rytm lekkiego wiatru.
Mogę użyć jej gałęzi jako liny, pomyślałam.
Bez słowa rozłożyłam skrzydła i przy pomocy kilku ich machnięć, znalazłam się przy drzewie. Wzniosłam się nieco wyżej, gdzie brązowe pędy zaczęły opadać w dół. Sprawdziłam ich wytrzymałość, a gdy wyniki okazały się zadowalające, zaczęłam je odgryzać.
– Przepraszam… – mruknęłam do drzewa, po czym z powrotem poleciałam do Faith z prowizoryczną liną.
Wadera była po szyję zanurzona w kolorowej brei. Nerwowo patrzyła we wszystkie kierunki, starając się jak najmniej ruszać głową.
– Już jestem – powiedziałam delikatnie. Usłyszałam w odpowiedzi ciche westchnienie ulgi.
– Za chwilę rzucę ci linę, a raczej hałas wierzby. Chwyć się jej jak najmocniej a ja spróbuję cię wyciągnąć.
Maz zaczęła wypełniać uszy Faith, przez co bałam się, że mnie nie usłyszała, ale postanowiłam zaryzykować. Rzuciłam waderze linę, a ta, na szczęście, złapała swoimi zębami. Mocno przycisnęła żuchwę do szczęki, po czym kiwnęła lekko głową na znak gotowości. Również chwyciłam pęd rośliny, po czym ponownie wzniosłam się w powietrze.
Po kilku metrach lina napięła się jak struna. Zacisnęłam mocniejsze zęby, modląc się, by wytrzymała, po czym zaczęłam mocniej bić skrzydłami o powietrze. Poczułam metaliczny smak w ustach. Postanowiłam podwoić wysiłki.
Do moich uszu doszedł jakiś dziwny dźwięk. Przypominał on stłumiony krzyk. Faith zacisnęła mocno powieki i przyłożyła uszy do głowy. Co mogło spowodować u niej taką reakcję?
W powolnym tempie Faith wychodziła na powierzchnię. Jej śnieżnobiałe futro było całe oblepione mazią o nie przyjemnym kolorze i zapachu. Zaczęła młócić nogami, chcąc jak najszybciej wydostać się z torfowiska.
Po kilku minutach można było zauważyć tułów wilczycy. Oprócz zielonkawej brei dostrzegłam czerwoną smugę, która rozpływała się na pół płynnej mazi, która świadczyła o świeżej ranie.
To by wyjaśniało taką reakcję u niej, myślałam, dodając fakty do siebie. Najprawdopodobniej zahaczyła o jakiś korzeń lub ostry kamień.
Wzmocniłam siłę uderzenia, dzięki czemu po chwili wyciągnęłam Faith z bagna. Obydwie wystrzeliłyśmy w górę z powodu nadmiernej siły, która została uwolniona. Zrobiłam fikołka w powietrzu, natomiast wadera przeleciała kilka metrów, po czym twardo wylądowała na ziemi. Potrząsnęłam głową, chcąc zatrzymać karuzelę w mojej głowie a następnie wylądowałam obok zielarki.
– W porządku? – zapytałam, zbliżając się powoli. Faith cała się trzęsła; ledwie trzymała się na słabych nogach. Kiwnęła delikatnie głową, po czym upadła z łoskotem na ziemię. Pobiegłam do niej, zmartwiona jej stanem.
Woda mogła zawierać jakieś toksyczne substancje… A rana tylko pomogła dostać się toksynie do organizmu.
– Leż – nakazałam, gdy wilczyca chciała spróbować wstać. Początkowo chciała zignorować prośbę, lecz w końcu usłuchała. Położyła głowę na wilgotnej ziemi i przymknęła oczy, biorąc głębsze oddechy. Ja natomiast zaczęłam oglądać ranę.
Rozcięcie przebiegało równolegle do linii kręgosłupa; było głębokie, co powodowało znaczną utratę ilości krwi. Niemalże natychmiast zaczęłam nucić zaklęcie zatrzymujące krwotoki. Po kilku chwilach rubinowa ciecz przestała barwić zielone gluty oraz białą sierść Faith. Wadera odetchnęła nieco, ponieważ wplotłam również wzór na zatrzymanie bólu.
– Wygląda to źle… – mruknęłam. – I nie obejdzie się bez szycia.
Wilczyca wstrzymała oddech. Ja natomiast zaczęłam się rozglądać za czymś, co mogło by zabezpieczyć ranę przed zakażeniem oraz pogłębieniem rozcięcia.
Faith zauważyła moje skupienie.
– Coś się dzieje?
– Nic. szukam czegoś, co mogłoby zabezpieczyć ten uraz… – Zmarszczyłam lekko nos, ponieważ bagna stanowiły idealne siedlisko dla mikroorganizmów, owadów i innych ciekawych organizmów…
– Chyba mam pewien pomysł… – Uśmiechnęła się nieśmiało, spoglądając na mnie z błyskiem w oczach. Zauważyłam, jak wyrównuje oddech i uspokaja serce.
Niespodziewanie na jej ciele pojawił się niebieski lód, który zaczął otaczać skaleczoną część ciała. Po kilku chwilach zamrożona woda zajęła całą ranę, zabezpieczając ją przed zakażeniem. Wadera wstała powoli na chwiejnych nogach. Podeszłam do niej, po czym wyciągnęłam skrzydło, by mogła się na nim wesprzeć. Śnieżnobiała podziękowała cichutko, najpewniej nadal wstydząc się cokolwiek powiedzieć.
Mnie to nie przeszkadzało. Lubiłam ciszę.
Nagle przypomniałam sobie o celu naszej podróży. Gdy upewniłam się, że Faith da radę utrzymać się w pionie samodzielnie, poleciałam szybko do grubego pnia dębu. Zebrałam kilka obfitych garści leczniczej rośliny, wypełniając torbę po brzegi. Szybko wróciłam do samicy, która ledwie stała na trzęsących się kończynach. Ponownie podałam pomocne skrzydło.
– Choćby do mnie. Tam zajmę się tą raną…

Faith? 

Od Faith do Whis'a


Kiedy tak wypatrywałam nowych członków naszej watahy, wygłupiających się w dali na łące, podszedł do mnie Whis z kwiatem w pyszczku. Był to kwiat z obfitą ilością płatków, o białym kolorze. Faith od razu rozpoznała kwiat i to w swojej rzadkiej białej odmianie.
- Oh, jaki śliczny! – zawołała w momencie gdy rzucił go pod jej łapy. – To Dahlia Julio, gdzie ją znalazłeś? Biała barwa tego kwiatu to rzadkość. Widocznie to naprawdę wyjątkowa łąka. – mrugnęła do niego.
Rozmawiali tak razem i bawili się, aż w końcu znów byli sami na łące. Trójka basiorów już dawno zniknęła wybierając się w nieznane. W pewnym momencie jednak samica wyczuła nieznany, niepokojący zapach. Wytężyła słuch, była pewna, że to mogli być kłusownicy. Jej twarz stała się kamienna. Spojrzała na Whis’a swym zaniepokojonym spojrzeniem. Wiedział, że coś się stało, że coś jest nie tak, ale nie wiedział jeszcze dlaczego.
- Musimy wracać, szybko. – zawołała poważnym tonem, chwyciła kwiat i ruszyła w biegu przed siebie razem z małym.
Coraz intensywniej było czuć obecność człowieka.
- Biegnij najszybciej jak potrafisz! Szybciej! Nie oglądaj się! – wołała za nim, wyobrażając sobie już najczarniejsze scenariusze,  ona nie musiała wyjść z tego cało, ale on tak. Kiedy spróbowała wyczarować między nimi a wrogiem grubą ścianę lodu, słychać już było pierwsze strzały. Niestety jeden z pocisków przeleciał przez lód gdy był jeszcze zbyt płytki by w nim utkwić. Słychać było tylko głuche uderzenie ciała o glebę. Jedyne co liczyło się dla młodej wilczycy, to to że nie było to ciało małego Whis’a tylko jej samej.
Ciepła ciecz spływała po jej futrze, nie miała sił by się podnieść. Słychać było krzyk przerażenia szczeniaka, ale ona już nie rozumiała co się stało, nie miała sił by się podnieść. Kiedy jej krew coraz szerzej rozlewała się wokół niej, dostrzegła niewyraźną postać Whis’a który ewidentnie używa jednej ze swoich umiejętności.
Wszystko stanęło w miejscu, a czas cofnął się o tę zaledwie nie całą minutę. Faith znów biegła przez polanę, próbując oddzielić od nich wroga. Jedyne co się zmieniło to reakcja jej przyjaciela.
- Faith,  biegnij w lewo! – zawołał za nią, by uprzedzić skutek wystrzału z diabelskiego żelastwa.
Nie pytając od razu zbiegła w wyznaczonym jej kierunku, dzięki czemu uniknęła śmiertelnego strzału. Drogę zagrodził lód, dzięki któremu nic im już nie groziło. Widziała, że młody jest już zmęczony, że adrenalina i cały ten bieg go zmęczył, więc chwyciła go w zęby i wróciła w głębie lasu. Było jej przykro, że musiał tak szybko przekonać się o niebezpieczeństwie na otwartej przestrzeni z której składała się polana. Może i była piękna, ale i zarazem bardzo niebezpieczna. Miała tylko nadzieję, że nie będzie się przez to bał, by kiedykolwiek ponownie ją odwiedzić. Jednak Whis widział więcej, widział coś czego nie chciał i nie powinien nigdy zobaczyć. Na szczęście mógł cofnąć to czego nie powinien doświadczyć żaden szczeniak.

Powitajmy - dołącza Laufey!

Autorem jest właściciel

Cierpienia nie da się opowiedzieć – nie ma smaku, barwy ani kształtu. Jest tylko ciężarem, który nosi się w każdej komórce ciała.

Imię: Laufey
Pseudonim: Gdy był mały, wołano na niego Wielkouchy, obecnie rzadko zdarza się, by ktoś się do niego zwracał w ten sposób. Jeśli wymyślisz coś nowego, to może pozwoli Ci się tak do niego zwracać.
Wiek: 5 lat
Płeć: Basior
Charakter: Zazwyczaj jest spokojny i cichy. Uwielbia noc i ciemność. Dzięki zaklęciom może nałożyć na siebie iluzję i unikać innych wilków w ciągu dnia. Nie lubi przebywać w towarzystwie większym niż cztery osoby na raz. Jest nieufny i ostrożny.
Jeśli się rzuci coś w obecności jego osoby, ciężko jest określić jego reakcję. Może wówczas zaatakować — atakuje nie w pełni świadomie, a powodem tego jest trauma z dzieciństwa — lub rozpłynąć się w postaci dymu i uciec z miejsca zdarzenia.
Wygląd: Ma granatową, grubą sierść. Uszy, łapy i ogon rozjaśniają się przy końcach (przez granatowy, niebieski, aż do białego). Poduszki na jego łapach są niebieskawo-morskie, a oczy granatowo-niebieskie. Na prawej przedniej łapie widnieje runa, symbolizująca jego byłe stanowisko (młodego samca Alfa), a po jej środku błękitny kryształ, którego działanie usiłuje rozszyfrować. Nazywa go pasożytem, bo pochodzi z kosmosu i nagle w niego wrósł.
Głos: Szczerze? Niewiele osób słyszało jego głos. Ponoć jest niski i ciepły. Przyjemny dla ucha ton ma działanie uspokajające.
Stanowisko: Ogrodnik
Umiejętności: Intelekt: 5 | Siła: 5 | Zwinność: 5 | Jaskinia: : 5 | Magia: 10 | Wzrok: 8 | Węch: 4 | Słuch: 8
Rasa: Wilk Nocy
Żywioły: Magia, lód, noc.
Moce:
  • Potrafi kontrolować lód (w każdej formie, grubości, ostrości itp.).
  • Potrafi rozpływać się w granatowej mgiełce i pojawiać się kilka metrów dalej.
  • Za pomocą starego, północnego zaklęcia potrafi zmieniać się w inne zwierzęta. Usiłuje udoskonalić proste czary umożliwiające mu samoobronę, np. tworzenie bariery ochronnej i kul energi posyłanych jako pociski na przeciwnika. Przeszukuje stare księgi magiczne i ćwiczy zapisane tam czary na regenerację i siłę, jednak niezbyt mu to wychodzi. 
  • W krysztale na łapie może przechowywać przedmioty (coś à la magiczny schowek).
  • Układa gwiazdozbiory na niebie (nie wzięły się one znikąd).
Rodzina: Ciężko mu o niej wspominać. Może kiedyś Ci opowie?
Obecnie uznaje Lucky'ego i Fionę za młodsze rodzeństwo.
Partner: Brak, bo po co? Ich trio wystarczy.
Potomstwo: ---
Historia: „Mieszkałem normalnie. Miałem cudowną watahę, która znajdowała się daleko na południu, w krainie wiecznego lodu. Byłem drugim synem Alf. Gdy miałem zaledwie półtora roku, wybrałem się do lodowej jaskini na spacer. Kiedy wróciłem, zastałem panikę. Po chwili usłyszałem huk i poczułem ogromny ból. Odrzuciło mnie na dobrych kilkanaście metrów. Ból był tak ogromny, że straciłem przytomność...
Obudziłem się pięć miesięcy później. W mojej łapie pojawił się dziwny kryształ. Próbowałem go wyciągnąć, ale bolało. Wrósł we mnie. Potem wstałem i ruszyłem w kierunku mojej rodziny. Miałem nadzieję, że jeszcze tam są. I byli...
Byli kryształowymi posągami, w kolorze fioletowym.
Załamałem się i odszedłem. Po roku wędrówki znalazłem dwa, samotne jaja sowy — zaopiekowałem się nimi. 
Już wkrótce wykluli się moi towarzysze: Lucky i Fiona. To moja jedyna rodzina.
Teraz otworzył się nowy rozdział mojego życia.
Rozdział z Watahą Smoczego Ostrza...”
Przedmioty: Kryształ lodu i kryształ ognia.
Jaskinia: „Zamieszkałem w porcie, na wybrzeżu. W pobliskim klifie znajduje się mnóstwo grotek. Ta znajdująca się najwyżej jest moja. Nie jest wielka, ale posiada długi tunel, prowadzący do moich szklarni, które znajdują się głęboko pod ziemią...
W samej grocie zmieszczą się może z cztery wilki i zostanie odrobinkę miejsca na wyprostowanie kończyn. W rogu znajdują się dwie skrzynie i torba z ziołami i roślinami magicznymi. W drugim kącie znajduje się duży, puchaty i gruby kocyk, w kolorze pomarańczowym. Jest moim legowiskiem.”

Ciekawostki:

  • Prowadzi nocny tryb życia.
  • Jego dieta składa się głównie z małych gryzoni, ryb i jagód.
  • Jego marzeniem jest posiadanie skrzydeł, aby móc latać ze swoimi przyjaciółmi.
  • Trudno jest zdobyć jego zaufanie, ale gdy je zdobędziesz, to dostaniesz niezastąpionego przyjaciela na całe życie.
  • Poszukuje informacji o krysztale z jego łapy.
Właściciel: wikizamarski@gmail.com

20 stycznia 2019

Od Hannayi cd. Ethereala


Drobna? Tak... Wiele wilków mi to mówi - stwierdziła w myślach. Wadera nie była pewna, czy miała to być obraza, czy zwykły, przyjacielski żart. Postawiła jednak na to drugie, gdyż po co z góry zakładać na to gorsze. 
Przeanalizowała drugie pytanie. Zapasów nie miała, w końcu mięso najlepiej smakuje na świeżo, czyż nie? Dlatego też w odpowiedzi pokręciła głową. 
Posłała mu łagodny uśmiech. Dobrze byłoby się jakoś dogadać, basior nigdy jej nie wyglądał na złego. Ewentualnie... Nieco czepliwego, ale to akurat Hannayi nie przeszkadzało, gdyż cierpliwość miała ze złota.
- Przykro mi, ale obawiam się, że jesteśmy zmuszeni sobie czegoś poszukać.
Basior spojrzał na waderę z lekkim rozczarowaniem.
- W sumie... I tak zaraz kończę wartę. - W jego tonie wyczuwalne było zniechęcenie.
Zlustrowała wilka od łap do głów. Jego futerko coraz bardziej przemakało. Jeszcze trochę i skończy się to na przeziębieniu. Już nie wspominając, że sama przemoczona była do suchej nitki.
- Powinniśmy się gdzieś schować, zanim któreś z nas się czegoś nabawi...
- Nie bój żaby. - Rozciągnął się. - Umieram z głodu, chodźmy na jakieś polowanie czy coś.
Wilk o dwukolorowych ślepiach ruszył przed siebie nie oglądając się na Hannayę. Chwilę wahała się, czy aby na pewno Ethereal pragnie jej towarzystwa, jednak odtwarzając w głowie ostatnie zdanie basiora, stwierdziła, że gdyby tak nie było, nie używałby liczby mnogiej. 
Nie minęła chwila, a Hannaya już kroczyła w równym tempie u boku skrzydlatego wilka. Wadera wyczuła z jego strony pewną niezręczność. Odsunęła się nieco by dać mu jeszcze więcej przestrzeni. Nie chciała by basior czuł się przy niej skrępowany. Poprawka - nie chciała, aby ktokolwiek czuł się przy niej w ten sposób. Dlatego umiejętność odczytywania aktualnych emocji z aury jest bardzo przydatna w nowych, jak i starych relacjach. Wielu jej bliskich mówiło, że Hannayah rozumie ich jak nikt w świecie, a to w większości zasługa tej właśnie mocy.
- Wiesz, gdzie iść?
To zdanie wyrwało ją z zamyślenia. Zerknęła na niego.
- Hm?
- Pytam, czy wiesz, gdzie iść - powtórzył twardo.
- Zdaje się, że do lasu.
- Głuuupia. Pokażę ci lepsze miejsce na polowania.
W ułamku sekundy skrzydła Ethereala rozpostarły się. Wadera zamrugała parę razy.
- Huh?
- Idziesz czy dygasz? - Uśmiechnął się, ukazując ząbki.
Nie potrzebowała dłużej się zastanawiać.
- Idę.

19 stycznia 2019

Od Inveth CD Rodwena


Inveth skrzywiła się lekko i zaraz po wypowiedzeniu w myślach tych dwóch dość znaczących słów, wstała, a zaraz potem znów usiadła, mlaszcząc głośno językiem. Wizerunek basiora odbijał się w rozkołysanej tafli wody; stał teraz prosto, a jego wzrok skierowany był na łapę, a dokładniej na skaleczenie, po którym nie było już praktycznie śladu. Trzeba przyznać, że początkowo młoda wadera z zazdrością spoglądała na to, jak szybko i bezboleśnie pozbywa się rany, lecz zaraz potem z wyższością spoglądała na tańczący po jej sierści ogień i gdzieś głęboko w sobie, może w sercu, stwierdziła, że nic nie pokona jej wspaniałych płomieni i tego, co może z nimi zrobić. Uwielbiała wsłuchiwać się w krzyk palonych żywcem ofiar, w trzask kości, które pękały pod naporem tak wysokiej temperatury. Nawet ten charakterystyczny zapach, choć nieprzyjemny i drapiący w gardło, sprawiał, że czuła się niepokonana. Napawał ją uczuciem, jakie było ją w stanie ogarnąć tylko po spaleniu czegoś, co jeszcze chwilę wcześniej żyło.
Uśmiechnęła się pod nosem, na tyle delikatnie, że basior nie zwróci w jej stronę wzroku i nie dostrzegł obłąkanego wyrazu jej pyska, ani szaleństwa, które na ułamek sekundy błysnęło w jej oczach. Swoją uwagę skupił na niej dopiero po chwili, kiedy – już uspokojona – znów ostentacyjnie chłapnęła paszczą. Uniósł grubą brew i oczekiwał na jej słowa, które niewątpliwie miała zaraz z siebie wycharczeć.
– No, właśnie, wcześniej nie było okazji – mruknęła i lekko przekrzywiła łeb, zapewne wyglądając przez to jak niesforne szczenię. – Jestem Inveth.
Basior wydał z siebie niski pomruk, który na dobrą sprawę nie znaczył nic. Zanim zdążył cokolwiek pomyśleć i nad czymkolwiek się zastanowić, ta już westchnęła z niecierpliwością, jakby siedzieli tu od dwóch dni. W ciszy.
– Jak ktoś ci się przedstawia, to wypada podać też swoje imię.
Tym razem to on zdawał się zirytowany. Otworzył pysk i zaczekał sekundę, tak na wypadek, gdyby In chciała wtrącić jeszcze jakąś kąśliwą uwagę. Milczała, więc wreszcie coś powiedział.
– Rodwen.
Uznał, że tyle wystarczy. Chciała jego imię, więc je dostała – niech teraz robi, co chce. Z poczuciem spełnienia obowiązku wyszedł z wody; krople spływały z jego łap na ziemię, przez co zostawiał za sobą mokre ślady. Kiedy szedł, słychać było ciche chlupotanie.
– Ej, ej! – zawołała wadera, doskakując do niego. Wiatr zmierzwił jej futro, przez co odruchowo zatrzęsła ciałem, aby przywrócić je do w miarę kontrolowanego nieładu. – Gdzie idziesz?
Miał ochotę nie odpowiadać w ogóle. Czy to jej sprawa, gdzie idzie? Był zmęczony jej obecnością i choć wydawała się interesująca, była zbyt głośna i nierozgarnięta, by być dobrą towarzyszką. Nie mógł jednak zignorować jej zupełnie, ponieważ znów przekrzywiła łeb pod dość nienaturalnym kątem (tak, aby spojrzeć na niego od boku i dołu jednocześnie) i zmarszczyła brwi. Mruknęła coś o odpowiedzi i braku kultury, a potem wyprostowała się i zagrodziła mu drogę.
– Gdzie idziesz?
– To zupełnie nieistotne – odparł. Tak naprawdę nie widział, gdzie idzie. Możliwe, że odpowiedź była bardzo prosta: przed siebie, na spacer, gdziekolwiek, byle nie tutaj. Inveth odchrząknęła i, brodząc z niesmakiem w wodzie, przeszła kawałek, aby go przegonić.
– Widzisz to? Zmoczyłam łapy. Muszę teraz się poruszać, żeby wyschły. Przejdziemy się.
Ostatnie zdanie zdecydowanie nie brzmiało jak uprzejme pytanie. Ba!, w ogóle nie brzmiało jak pytanie.
Ruszyła przed siebie, zaglądając co jakiś czas w tył, na wilka, który teraz szedł z błąkającym się po pysku wyrazem niepewności. Ta wadera zdecydowanie była inna niż wszystkie, które do tej pory poznał – niekoniecznie znaczyło to coś pozytywnego.
– Wiesz, że nie musiałaś przechodzić przez tę wodę, prawda? – zaczął, patrząc, jak jej ogon kołysze się w rytm jej energicznych kroków. Teraz i ona zostawiała za sobą mokre ślady, ale zdecydowanie mniejsze, niż te tworzone przez niego. – Wystarczyło przeskoczyć albo obejść ją dookoła.
Puściła tę uwagę mimo uszu, nie chcąc przyznać, nawet przed samą sobą, że była to próba pokazania, że zupełnie nie boi się wody. Nie to, żeby miała ku temu powody; zrobiła to tak na wszelki wypadek, gdyby kiedykolwiek przyszło mu na myśl, że może być inaczej. Odczuwała teraz tę mokrość całą sobą. Kropelki chłodnej cieczy wsiąknęły między futro i oblepiały jej łapy. Nie lubiła tego uczucia, zdecydowanie wolała swoje kochane płomienie, które notabene nie miały teraz szans połaskotać jej łap, bo te były przemoczone. Przeklęła pod nosem, a potem przeklęła drugi raz, kiedy potknęła się o jakiś kamień czy inne drewno.
– Mógłbyś być milszy... – warknęła w przestrzeń za sobą, czyli głównie do basiora, z ponurą miną idąc w przód. Chciała jak najszybciej dotrzeć do lasu Phoenix'a, by zapolować na to stworzenie. Nie była pewna, czy basior z entuzjazmem przystanie na tę propozycję, ale skoro już z jego powodu zmoczyła łapy, to powinien się zgodzić.
Tak przynajmniej myślała.

Rodwenie?

Powitajmy ponownie Gię!

Gia
https://images-wixmp-ed30a86b8c4ca887773594c2.wixmp.com/intermediary/f/0c242860-2dc7-4ec1-ab8d-b7968d96a679/d7711ql-57fb3fe6-fb7a-4660-9c3d-57fdce403776.png/v1/fill/w_922,h_867,strp/rose11_by_kayxer_d7711ql-pre.png
© Rose11 by Kayxer
Gia | Rok | Szczenię | Toxx | KP

17 stycznia 2019

Od Efraina CD Habiela


Obejrzał z każdej strony rany Habiela. Nie są duże, ale nie miał najmniejszej wątpliwości co do tego, że muszą go boleć. Dla zasady spytał basiora czy bardzo boli, na co ten pokręcił głową twierdząc, że zwyczajnie szczypie. Skinął głową na zrozumienie. Zaproponował przejście do pobliskiej jaskini, by schronić się przed kroplami deszczu. Habiel zgodził się i lekko kuśtykając przeszli schronu. Tam usiedli, a basior ponownie, lecz tym razem z większą uwagą, obejrzał zadrapania. Uśmiechnął się pod noskiem.
- No ale żeby aż tak się kogoś wystraszyć panie odważny?
Habiel posłał mu spojrzenie o czystym jak najczystsza kropla wody przekazem: ''Zejdź ze mnie k?''. Niemalże to słyszał, mimo że basior nawet nie otworzył swojej jadaczki. Po chwili jednak grymas z niego spłynął, a w zamian na jego pyszczku zagościło znudzenie wymieszane z oczekiwaniem.
- Po prostu coś z tym zrób...
- A magiczne słowo?
- Hokus pokus, czary-mary, liż te rany nim zostaniesz skopany - odparł zniecierpliwiony.
Efrain uniósł dumnie łeb, patrząc na basiora nieco z wyższością.
- Więc tak się bawimy? Nie zapominaj do kogo się zwracasz. Stoi przed Tobą sama El Chupacabra.
- Chyba El Chupa~ - powiedział jak takie małe dziecko próbujące przesadnie naśladować nauczyciela, który zaczyna prawić mu morały.
- Radź sobie sam.
Odwrócił się, by odejść. Był blisko wyjścia, jednak zatrzymał go głos basiora. Tylko czekał, aż się złamie. Cóż on zrobi bez Efraina, hm? Dla niego był nieporadnym szczeniakiem. Między innymi dlatego Habiel jest dla niego jak młodszy brat. Jakimś cudem ten niezdarny i hałaśliwy wilk, rozbudził w nim pewnego rodzaju braterską troskę. To aż dziwne, ale tak rzeczywiście jest. Mimo że zdarza im się sprzeczać, Efrain nie opuściłby Habiela. Wiele dla niego znaczy i byłby w stanie wszystko dla niego poświęcić. No... może nie wszystko... ale dużo. W końcu to on jako pierwszy wyciągnął do niego łapę nie bojąc się jego postaci.
Zielonooki zawrócił i przysiadł naprzeciwko Habiela.
- To jakie to magiczne słowo?~ - wyszczerzył się złośliwie.
- Proszę... - burknął.
Na to słowo skinął głową i podniósł odrobinę łapę basiora. Jako dobry przyjaciel i brat oczywiście pomoże mu ukoić to okropne szczypanie i użyczy swojej magicznej śliny, jakkolwiek to nie brzmi. Parę razy przejechał językiem po zadrapaniach. W jednym mrugnięciu powieki, na łapie nie została nawet blizna. Zerknął na Habiela. Wyglądał na nieco zdumionego, ale i zadowolonego.
- Dzięki. - odarł szczerząc się.
- Co Ty byś beze mnie zrobił.
- Wiele, ale uznajmy, że nic.
Parsknął, po czym wstał. Pogoda na dworze polepszyła się nieco, więc ruszył w kierunku wyjścia na spotkanie ze słońcem. Habiel skocznie dotrzymał mu kroku.
- Tak właściwie, przyszedłem do Ciebie nie bez powodu.
- To, czego chcesz?
- Wiesz, tak sobie chodziłem po łączce i dotarło do mnie, że w ogóle nie pokazywałeś mi swoich mocy.
- Iiii? - zaświeciły mu się oczy.
- Pokaż mi swoją brutalną naturę i udajmy się na polowanie.

Habielku?

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template