31 stycznia 2017

Od Wuwei' a cd. Cheyenne

Niestety, ale nie doczekałem się jej odpowiedzi. Bardzo żałowałem oczywiście, ale cóż mogłem zrobić. Usłyszałem, jak wilczyca również się położyła. Słyszałem każdy jej ruch, chociaż słuchu nie mam aż tak dobrego, jak inni. Otworzyłem lekko jedno oko by sprawdzić co ona robi. Zauważyłem, że ułożyła się na boku, plecami do mnie. Była zwinięta w kłębek. „Aż tak jest jej zimno”? Spytałem sam siebie w myślach. Ułożyłem się plecami do wilczycy. Chciałem w spokoju sam pomyśleć, być teraz sam, ale… jakoś mi się nie udało. Co chwila zmieniałem pozycję leżącą, bo za każdym razem po kilku minutach było mi nie wygodnie. W końcu zdenerwowałem się i wstałem. Przeciągnąłem się i spojrzałem w górę. Zobaczyłem, że na niebie zbierają się chmury.
- Może padać – powiedziałem sam do siebie. Spojrzałem na wilczycę, która miarowo oddychała, czyli… usnęła. Wziąłem duży wdech i poczułem… Coś, co bardzo mogło nam się nie spodobać. Tylko co, miałem wziąć wilczyce na barki i sobie polecieć do jaskini? Nie, nie mogłem. Co się w ogóle ze mną działo od czasu, gdy wpadła na mnie?! Westchnąłem i… skierowałem się do swojej jaskini. Zostawiłem wilczycę tam, na łączce. Na pewno się obudzi przed deszczem, a jak nie to trudno. Najwyżej będzie na mnie wściekła, nic nowego. Chociaż nie, raz chyba była… nie. Ona nigdy nie była dla mnie miła. I chyba raczej nie będzie… Kierując się do swojej jaskini, trafiły we mnie jakieś wyrzuty, jednak odepchnąłem je szybko. Miałem dosyć tego wszystkiego. Szedłem ciągle przed siebie, aż poczułem krople deszczu.
- A mogłem polecieć – powiedziałem sam do siebie. Wzniosłem się ku niebu i poleciałem do jaskini. Do mojej jaskini. Niestety, przez to, ze nie znałem okolicy, nie wiedziałem która jest moja. Deszcz padał coraz mocniej i mocniej. Musiałem się spieszyć, bo nie przepadałem nad lataniem w deszczu. Chciałem lecieć dalej, ale zobaczyłem, że tracę widoczność. Mgła? Niee… to przez ten deszcz. Musiałem wylądować i wejść do pierwszej lepszej jaskini. Rozejrzałem się wokół. Było tu ciepło i przytulnie, w sam raz dla mnie na przeczekanie tej burzy. Spojrzałem za siebie i pomyślałem o Cheyenne. Moje rozmyślania przerwał mi ktoś, kto kichnął. Spojrzałem w tamtym kierunku.
- Cheyenne? – spytałem. Idiota. Po kij Ci ona tutaj, teraz? Po nic.
- Ariene – odparła jakaś wilczyca. Poszedłem w tamtym kierunku i zobaczyłem leżącą małą wilczyce. „Ktoś zostawił szczenię same?” Spytałem sam siebie jednak po wstępnym obejrzeniu jej skrzydeł stwierdziłem, że nie jest już dzieckiem. Znałem się na skrzydłach, bowiem… Jak smok mógłby się na tym nie znać? Wilczyca miała białą sierść, na łapach były widoczne szare cętki. Jej uszy i końcówka ogona były czarne. Oraz te potężne, szare skrzydła i… rany na ciele. Podszedłem do niej.
- A Tobie to co? – zapytałem. Spojrzała na mnie złowrogo, na tyle ile umiała. Dlaczego wszystkie wilczyce musiały być źle do mnie nastawione? Westchnąłem cicho. – Przecież cię głupia nie zabiję – dodałem. Nadal patrzyła na mnie złowrogo. A może po prostu chciała być pewna, że nic jej nie zrobię? Tylko niby JAK miałem jej pokazać, uświadomić ją, że ze mną nic jej nie grozi?
W końcu usiadłem obok niej i się przyglądałem. Te jej rany… To wszystko… Mógłbym jej pomóc tak samo jak tamtemu wilkowi. Tylko w tym wypadku był mały problem. Ona była świadoma, mogła zacząć się bronić. Jakoś nie chciało mi się walczyć z ranną wilczycą.
- Mogę cię uleczyć – powiedziałem w końcu. Skąd u mnie u diaska ta dobroć? Powinienem być złym, wrednym, gburowatym i jeszcze nie wiadomo jak złym wilkiem. A tu co? A tu nagle miły, uprzejmy i dobroduszny wilczek. Rodzice by mnie wyśmiali. Siostra by się ze mnie śmiała! Szlag!
- Niby jak? – zapytała wilczka. Spojrzałem na nią, bowiem to wyrwało mnie z moich rozmyślań. Może jednak jej zależało, bym jej pomógł?
- Magicznie – odparłem. Prychnęła i spróbowała wstać. Spiorunowałem ją wzrokiem, ale nic sobie z tego nie zrobiła i wstała.
- Wynocha! Ale już! – krzyczała na mnie. Była jeszcze mniejsza niż mi się wydawało. Jednak gdy tak stała, traciła więcej energii, niż mogłoby się jej wydawać.
- Wiem, że mogę stracić więcej energii, jednak nie mam zamiaru być tu z kimś takim, jak Ty! – fuknęła na mnie. Ah, te wilczyce. Czy one zawsze są takie złe dla płci takiej, jak ja? Ehh…
- Siadaj – powiedziałem, popychając ją tak, że upadła tym samym siadając. Rozejrzałem się po jaskini w poszukiwaniu czegoś ostrego. Znalazłem jakiś nożyk. Poszedłem po niego, wziąłem, a następnie podszedłem znowu do małej wilczycy.
- Po co Ci to u diaska?! – spytała rozzłoszczona. Przewróciłem oczami. Wziąłem swój naszyjnik i rozłożyłem na dwie części. Jedną z nich podałem jej i poprosiłem by to założyła bez zbędnych pytań. O dziwo, zrobiła to. Zacząłem się zastanawiać, czy mogłaby wyczuć moc mojego naszyjnika ale później szybko od tego odszedłem. Skąd miałaby znać smoczą magię? Nie ma takiej opcji. Chyba.
- Znasz smocza magię? – zapytałem. Szlag, wilki mało kiedy widziały smoki, więc skąd mogłaby to znać? A może znała, tylko nie przyzna mi się do tego?
- Nie, a jaka to je…
- … nie ważne. – przerwałem jej. Nie chciało mi się niczego więcej słuchać. Musiałem jej w końcu wytłumaczyć, na czym będzie polegała moja pomoc. Jak będzie przebiegało jej uleczenie. Co prawda nie miałem zbyt dużo czasu, bo musiałem wrócić do Cheyenne, ale.. Choć trochę bym pomógł Ariene. Musiałem przecież zdobyć sojuszników, znajomych, przyjaciół, czy kogo to tam… Ponowne westchnięcie i… - Słuchaj, to będzie boleć. Mam taką moc, że jak ktoś mnie zrani to i jemu ta rana się pojawia, ale z tym naszyjnikiem… On potrafi mnie regenerować, rany się szybciej goją. Gdy dwie osoby mają ten naszyjnik, to moja moc działa w dwie strony. Czyli jak ja Ciebie zranię, to również u mnie pojawi się ta rana. Za to uleczą Ci się wszystkie rany które masz. – zakończyłem
- He? – spytała. Chciałem walić głową w stół albo w ścianę, ale nie miałem czasu. Wziąłem nożyk i spojrzałem na wilczyce, która zamknęła oczy. Pozwoliła mi? No nic, druga taka szansa może się nie zdarzyć, więc… wbiłem jej nóż w łapą, lecz nie za mocno. Wiedziałem, jak ostatnio mnie to bolało. Obydwie rany, i u mnie i u niej zaczęły się powoli goić. Do tego inne jej rany również powoli zaczęły się goić.
- Już? – zapytała.
- Otwórz oczy – powiedziałem, odkładając nożyk. Spojrzała na siebie, na mnie a potem znowu na siebie.
- To naprawdę przez ten naszyjnik? Nigdy takiego nie widziałam! Skąd go masz? Kim jesteś? Skąd jesteś? Co tu robisz?
- Hola hola! Za dużo pytań! – zastopowałem ją, nim zaczęła zadawać inne pytania, bardziej szczegółowa. Przewróciłem oczami, bo i tak i tak musiałem tutaj siedzieć. Deszcz nadal lał na zewnątrz i nie zapowiadało się, by szybko przestał. Niestety… - Okej, odpowiem na niektóre pytania.
- Ale…
- Nie przeginaj! – fuknąłem i nastała cisza. Westchnąłem i zacząłem opowiadać o sobie… Jednak z pominięciem pewnych ważnych szczegółów. Zawsze się cieszyłem, że nikt nie może czytać mi w myślach, że mogłem mieć zamknięty umysł dla innych, żadnego czytania, hipnozy. Choć tego drugiego musiałem się douczyć, niestety. – Tak, to naprawdę zrobił ten naszyjnik. Nigdy takiego nie widziałaś, bo jest on jeden jedyny na całym świecie. Mam go od rodziców, którzy mi go dali w dniu moich… których urodziny. Jestem… Wuwei. Dołączyłem do tej Watahy dzisiaj, a siedzę tu z tobą, bo na zewnątrz jest straszna ulewa – zakończyłem. Wilczyca spoglądała na mnie z zaciekawieniem.
- Nie powiedziałeś mi wszystkiego, prawda?
- Prawda.
- Skoro tak… -powiedziała i zamilkła. Zaczęła się nad czymś zastanawiać. - … jesteś mi coś winien – powiedziała w końcu po długiej ciszy. Zaciekawiło mnie to, nie powiem, że nie.
- O co chodzi? – zapytałem z wielkim zaciekawieniem. Uśmiechnęła się leciutko. Na to liczyła?
- Ja… Chcę… Szukam wilków do… wyprawy! – powiedziała w końcu.
- Tylko tyle, czy jakieś szczegóły?
- A potrzebujesz ich?
- Jeżeli mam zginąć, to tak. A jeżeli bezpieczna wycieczka, to nie trzeba. – odparłem. Znowu zapadła dłuższa cisza.
- Nie potrzebujesz… - powiedziała w końcu.

--- 

W końcu przestało aż tak lać. Wyszedłem z jaskini, lecz nim odleciałem w poszukiwaniu Cheyenne, to spojrzałem za siebie na Ariene. Po tych wszystkich pytaniach, które mi dzisiaj zadała, gdy uzyskała odpowiedzi godne jej myśli, oddała mi część mojego naszyjnika.
- Pomogę, obiecuję. W razie czego, szukaj mnie u Cheyenne – powiedziałem i bez żadnego ostrzeżenia wyleciałem. Zacząłem krążyć nad tym miejscem, aż ujrzałem bardzo przemoczone białe futro. Weszło do jaskini. Wylądowałem nieopodal i wytrzepałem się. Następnie wszedłem do środka.
- Co tu robisz?! Wynoś się stąd, ale już, natychmiast! – krzyczała na mnie Cheyenne. Jej piękne futro.. Było teraz zlepione, brzydkie… Przynajmniej żaden wilk nie spojrzy na nią. – Zostawiłeś mnie tam samą! – krzyczała dalej.
- Sory Batory, myślałem, ze się obudziłaś. – odparłem i usiadłem. Spojrzała na mnie jeszcze bardziej rozzłoszczona, ale nim znowu coś powiedziała, zaczęła kichać. Roześmiałem się.
- I to cię tak śmieszy?! – krzyczała nadal na mnie. W końcu wkurzony sam na siebie usiadłem bliżej niej.
- Jesteś rozpalony, ty możesz być chory! – krzyknęła, odskakując ode mnie.
- To wszystko od patrzenia na Ciebie… -powiedziałem a w tedy dostałem od niej w twarz. Spojrzałem na nią i zrozumiałem, że to był strasznie głupi żart.
- Wynocha! – krzyknęła. W końcu… Musiałem wyjść z jaskini. Usiadłem przy wejściu i tak sobie siedziałem, czekając, aż Cheyenne się uspokoi. Wolałem już jej nie denerwować…

Cheyenne?

Od Scar CD Itan

Gdy się obudziłam zobaczyłam, że zaraz ma wschodzić słońce.
- Trochę pospałam - pomyślałam, przecierając łapami moje zaspane oczy. Wstałam i postanowiłam poszukać Itana. Najpierw poszłam do kuchni, nie zastałam go tam, ale była tam taca z naleśnikami i mlekiem. Obok leżała karteczka. Było tam napisane:

Przyjdź nad wodospady o wschodzie słońca.
Mam nadzieję, że lubisz naleśniki. Smacznego. 

Szybko zjadłam moje śniadanie, ponieważ wiedziałam, że zostało mi mało czasu. Kiedy skończyłam je jeść, wyszłam z jego jaskini i szybkim krokiem, kierowałam się w kierunku wodospadów, rozmyślając. Nie miałam pojęcia co Itan wymyślił. Nie chciałam, by znowu ktoś mnie skrzywdził, to by było za wiele, nie chciałam, by tak się stało, a przecież historia lubi się powtarzać. Nawet się nie spostrzegłam, kiedy byłam już na miejscu.Po moim policzku spłynęła łza, ale szybko ja wytarłam, bo widziałam, że basior idzie w moim kierunku.
- O, Scar przyszłaś, nawet nie wiesz jak się cieszę - powiedział.
- Emm...ja też się cieszę - odpowiedziałam.
- Mam nadzieję, że ci się podoba - powiedział, pokazując łapa za siebie. Gdy tam spojrzałam, oczom ukazał mi się koc, na którym był kosz piknikowy i świeczki, a na drzewie obok, były powieszone prześliczne lampki. Otworzyłam pysk z wrażenia.
- Zamknij buzię, bo ci mucha wpadnie - odparł wilk z delikatnych uśmiechem na ustach.
- To wszystko, to dla mnie? - zapytałam wciąż nie mogąc uwierzyć.
- No... tak - odpowiedział Itan, delikatnie się rumieniąc i odwracając ode mnie wzrok.
- To jest piękne, nie musiałeś tego robić - powiedziałam radośnie, ale po chwili przypomniało mi się jak to się skończyło poprzednim razem. Od razu miałam łzy w oczach i zrobiła się smutna. Basior to zauważył.
- Coś się stało?
- Nie, może lepiej pójdźmy już usiąść na kocu.
- Dobrze - rzekł niebieskooki, kierując się w tamtą stronę. Ruszyłam za nim. Kiedy już usiedliśmy na miejscu, wilk wziął talerze i nałożył na nie jedzenie. Pachniało niesamowicie, aż ślinka ciekła.
- Mam nadzieje, że będzie ci smakowało
- Ja też - powiedziałam i razem wybuchliśmy śmiechem. Sama nie pamiętam, kiedy ostatni raz tyle się śmiałam, co przy nim. Po skończonym posiłku odłożyliśmy talerze i patrzyliśmy się przed siebie. Nastała cisza, ale nie niezręczna, tylko taka przyjemna. Jednak basior ją przerwał.
- Może się przejdziemy?- zaproponował.
- Ok, możemy... - odpowiedziałam mu trochę zaskoczona.

Itan?

Powitajmy Alvadore'a!

White Wolf Warrior by Andiliion
Andiliion
Nie wstydź się blizn, bo one mówią, że byłeś silniejszy, niż to, co próbowało cię zranić.

Imię: Alvadore
Ksywka:  Mów mu pełnym imieniem, ostatecznie możesz nazywać go Alvado.
Wiek: 8 lat
Płeć: Basior
Charakter: Przez Alvadora przemawiają spokój, a jednocześnie siła, zarówno fizyczna, jak i psychiczna. Jeśli udało ci się go rozbawić, to dokonałeś niemożliwego! Ten basior niema w zwyczaju okazywania zbyt wielu emocji. Zawsze panuje w nim chłodne skupienie, jest zestresowany i w każdym momencie swojego życia jest przygotowany na ewentualny atak. Podczas walki trudno o bardziej zaciekłego i bezwzględnego przeciwnika! Jest sceptykiem i najczęściej nieprzyjaźnie nastawia się do innych wilków. To basior niebojący się ryzyka. Stanie w twojej obronie, o ile tylko nie jesteś jego wrogiem. Nawet jeśli cię nie lubi, lecz jesteś jego „sojusznikiem”, to zawsze możesz liczyć na jego pomoc. Jest raczej spięty, czasem trudno do niego zagadać. To basior, którego porównać można pod względem wytrwałości, do osła. Jeśli uprze się na coś, to nawet nie próbuj go powstrzymywać. Gdy już zdobędziesz jego zaufanie, będzie ci wierny do końca życia! Jest wtedy milszy, nawet dowcipny i bardziej okazuje emocje.
Wygląd: To wilk o śnieżnobiałym i gęstym futrze, które często poplamione jest krwią (nie pytaj czyją). Jego oczy są... można to nazwać złote, choć nie do końca, to zależy od światła. Jest bardzo wysoki i umięśniony, ogon ma niezbyt długi. Uszy basiora są dosyć duże, nos czarny. Brzuch i pierś ma ciemniejsze od reszty ciała. Tym, co zwraca uwagę, jest blizna. Alvadore ma ich na ciele pełno, a każdą zdobył podczas innej walki, jednak ta jest największa. Przez pysk basiora biegnie szrama, która jest najbardziej widoczną z jego blizn.
Stanowisko:  Eskorta
Umiejętności: Intelekt: 5 | Siła: 10 | Zwinność: 6 | Szybkość: 10 | Magia: 5 | Wzrok: 4 | Węch: 5 | Słuch: 5
Rasa:  Wilk Ciała
Żywioły: Ciało, Krew, Wojna
Moce:
- łamanie kości,
- wyciskanie krwi z przeciwnika,
- wyczuwa emocje innych wilków,
- niszczy komórki w ciałach,
- tworzy zakrzepy krwi,
- wstrzymuje akcje serca,
- odbieranie na pewien czas słuchu.
Rodzina: Wychowany został w Armii.
Partner: Chciałby.
Potomstwo: ---
Historia: Został odebrany od rodziców, kiedy miał rok. Wychowano go, wraz z paroma setkami innych, bezimiennych szczeniąt, w Armii. Żyli pod straszliwym rygorem, wychowywani przez generałów i różnego rodzaju oficerów. Pobudka o... albo lepiej pokażę to tak:
05:30-06:00 - pobudka
06:00-06:30 - posiłek
06:30-07:00 - zbiórka
07:00-10:00 - ćwiczenia
10:00-10:15 - przerwa
10:15-12:00 - ćwiczenia
12:00-13:00 - posiłek
13:00-16:00 - ćwiczenia
16:00-16:30 - przerwa
16:30-19:00 - ćwiczenia
19:00-19:30 - posiłek
19:30-20:00 - przebieżka przed snem
20:00-05:30 - sen
Tak żył, do 2 roku życia, kiedy to zaczęto wysyłać ich na wojnę. To właśnie wtedy Alvadore stał się taki, jaki teraz jest. Tak naprawdę, to Alvadore jest imieniem, które nadano mu w Armii. On jednak nie chciał zabijać, sprzeciwił się generałowi i doszło do kłótni. Alvadore go zabił i uciekł z Armii, podróżował, miał wtedy 4 lata. Potem trafił tutaj.
Przedmioty: ---
Właściciel: WilkZLasu
Ocena: 0/0

Od Asacrifice do Nocty

Tu właśnie leżą bestie. 
Leżą...
Są martwe, zimne, zakrwawione. 
I chociaż zajmowana przez nie przestrzeń w niczym nie przypomina normalnej przestrzeni, jest jednako ciasno upakowana. Nie znajdzie się nawet cal sześcienny niewypełniony kłem, nogą, łbem, uchem, czerwoną plamą...Rezultat przypomina trochę te dziwaczne rysunki, gdzie gałki oczne powoli zdają sobie sprawę, że przestrzeń między potworami to w rzeczywistości kolejny potwór.
     Mogłyby wzbudzić skojarzenie z puszką sardynek, gdyby ktoś uwierzył że sardynki są wielkie, okryte sierścią, łuską. Dumne, rządne krwi i naszych terenów.
Mogę się założyć, że gdzieś jest też klucz.

Stałem na pustym już placu, gdzie dwa dni temu odbyła się krwawa wojna. Wojna o mój dom, wojna o moją ziemię. Mimo tego iż sam zabijałem *i to dosyć brutalnie* widok wszystkich poległych przyprawił mnie o dreszcze. Rzadka mżawka siąpiła z szarego nieba akcentując spowijającą las i ścieżki mgłę.  Pogoda od czasu starcia w cale się nie zmienia. Może i to dobrze? Może bogowie do czasu pochowania wszystkich zmarłych chcą utrzymać smutny klimat? Nie wiem, mam gdzieś wszystkich bożków. Ale za to, tą pogodę wręcz uwielbiam. Szczury rozmaitych gatunków zajmowały się gnijącym ciałem jednego z głucholców. Opowiadam wam o samych głupstwach, jakie przychodzą mi do głowy, zamiast od razu mówić - po jaką cholerę tu przylazłem? Otóż, chciałem jeszcze raz przypomnieć sobie ten widok. Widok rzeźni, która nastąpiła po przybyciu czarnego. Tej wielkiej, niebezpiecznej poczwary, która zamordowała najwredniejszą, najzłośliwszą, najodważniejszą waderę, jaką przyszło mi w życiu spotkać.
      Pewnie chcielibyście wiedzieć - co w tedy sobie myślałem?
Zastanawiałem się dlaczego w tedy siedziałem w krzakach. Skryty, cichy, czekający na odpowiedni moment. Po prostu patrzyłem, jak moja jedyna znajoma rzuca się na króla potworów oddając swe życie za złotą, niebieskooką waderę. Niby to tylko jedno, małe nic nie znaczące życie. Ale jednak Taravia jest alfą. Jest alfą, i moją matką. To ja powinienem zginąć. W tedy chociaż mój ojciec zacząłby mnie doceniać. Byłbym dla niego czymś więcej niż tylko brudnym, samotnym, zimnym basiorem. Byłbym jego synem.

Poszedłem do biblioteki. Wiem, to dziwne. Jestem mordercą, a takie wilki o tej porze patrolują terytorium w poszukiwaniu ofiar, a nie przesiadują z nosem w książce. Cóż, coś mnie musiało mocno pier****ąć, że otworzyłem drzwi do tego cichego miejsca, przesiąkniętego nauką, dziwnymi mądrościami i co najgorsze - jakimiś głupimi literkami. Dotarłem tam dzięki światłu, które paliło się w tej "świątyni papieru". Jak dla mnie, biblioteka była tylko zbiorem dziwnych, magicznych tekstów, które nigdy nie miały większego znaczenia. Spoczywały tam na półkach tysiące woluminów* pełnych magicznej wiedzy.
      Podobno, ponieważ wielkie ilości magii potrafią mocno odkształcić zwykły świat, biblioteka nie przestrzegała normalnych zasad czasu i przestrzeni. Podobno ciągnęła się po wieczność. Podobno całymi dniami można było wędrować wśród odległych regałów, podobno gdzieś tam żyły całe plemiona zagubionych wilków, podobno niezwykłe istoty czaiły się w zapomnianych wnękach, a polowały na nie istoty jeszcze dziwniejsze.
     Rozsądne wilki, poszukujące co odleglejszych tomów, pamiętali o robieniu kredą znaków na półkach i podłodze uprzedzając wcześniej przyjaciół, by zaczęli ich szukać gdyby nie wrócili na kolację.
A że magię tylko z grubsza da się uwięzić, książki w bibliotece też były czymś więcej niż tylko drewnem przerobionym na papier.
      Pierwotna magia strzelała iskrami z ich grzbietów, uziemiając się nieszkodliwie w miedzianych przewodach, w tym właśnie celu przybitych do półek. Delikatne desenie błękitnego ognia pełzały po regałach i rozbrzmiewał dźwięk - jakby papierowy szept - podobny do wydawanego przez kolonię szpaków. To w ciszy wieczora rozmawiały ze sobą książki.
         Słychać też było czyjeś chrapanie.
Światło z półek na tyle rozjaśniało, ile podkreślało ciemność, ale wprawny obserwator, taki jak ja, potrafiłby rozpoznać w niebieskim migotaniu stare i obdrapane biurko, za którym siedziała jakaś szara, okryta białym kocem wadera. Prawdopodobnie czekała, aż ktoś przyjdzie wypożyczyć jakąś durną książkę, ale zasnęła i nie chciało jej się iść do domu. Ja na jej miejscu, na pewno zrobiłbym to samo.
      Po chwili jednak zabrzmiał inny dźwięk. Dźwięk dziwny, przyprawiający o gęsią skórkę. Skryłem się za wielkim, ciemnym regałem i obserwowałem.
Był to dźwięk skrzypiących, otwierających się powoli drzwi. Czyjeś łapy przemknęły po podłodze i kroki ucichły między zatłoczonymi półkami. Księgi zaszeleściły z oburzeniem, a moje łapy mocno się ugięły. Czy mógłbym powiedzieć że w tej chwili, przepełniał mnie dziwny strach? Tak, zdecydowanie najlepsze określenie. W jednej z ciemnych, krętych uliczek pomiędzy regałami zabłysły niebieskie, głębokie oczy. Śmiałem wywnioskować, iż ich posiadacz nie był w najlepszym nastroju. Usłyszałem jak wyciąga książkę. Powoli sunęła do przodu po półce, aż wreszcie wylądowała w łapie tajemniczej postaci. Wziąłem głęboki wdech, i spróbowałem jak najciszej wypuścić powietrze.
- Wyjdź stamtąd. - Usłyszałem cichy warkot. - Niepotrzebnie kryjesz się w cieniu.
      I jakbym zobaczył ducha. Moje źrenice chyba maksymalnie się powiększyły. Teraz, poziom strachu we mnie podniósł się do największego stopnia. Gdybym był babą, zapewne już bym się darł. Rozłożyłem łapy w pozycji gotowej do ucieczki.
- Nocta...Nocta Draken...- Wyszeptałem z trudem. Może powinienem się leczyć? Albo jestem na coś chory, albo naprawdę, wadera powoli idzie w moją stronę. Kątem oka spojrzałem na drzwi. Zacząłem odliczać, ale gdy poczułem przed sobą jej oddech, byłem już pewien, że to nie żadna zjawa. Zmarszczyłem czoło, i szybko chwyciłem za byle jaką książkę. Otworzyłem na pierwszej lepszej stronie i zacząłem czytać. Nie wiedziałem co, ale próbowałem udać, że jej nie widzę.
- Asacrifice? Co ty do diabła robisz w bibliotece? - Mruknęła z uniesioną brwią.
- Mógłbym cię zapytać o to samo, nieboszczyku. - Odparłem przez zaciśnięte zęby. Wysunęła pazury, i powoli przejechała nimi po panelach. Usłyszałem ogłuszający pisk, po czym poczułem na swojej szyi prawdziwą, umięśnioną łapę. Przełknąłem ślinę i odłożyłem książkę na parapet.
- Jestem żywa. Nadal masz jakieś wątpliwości? - Warknęła powoli opanowując emocje. Chwyciłem szybko za jej łapę, która jeszcze była przy mojej szyi. Dotknąłem jej a po moim ciele znów przeszedł zimny dreszcz. To prawda. Nocta ożyła. Zapewne tak samo jak mój ojciec. Spojrzałem na nią, a ona gdy tylko to zauważyła, od razu zabrała łapę.
- Nie, już nie mam wątpliwości. - Westchnąłem i usiadłem. Wreszcie. Wreszcie cały strach który mnie przepełniał zniknął. Co było teraz? Nie wiem, może radość? Szczęście? Pewnie wszystko na raz. Pomimo tego, że nie do końca się lubimy pierwszy raz w życiu cieszyłem się, że ktoś z kim ciągle się kłócę od tak sobie ożył.


                                                            Nocta? Mój nieboszczyku? ^.^

*Wolumin - czyli pojedynczy fizyczny egzemplarz książki, tom w znaczeniu bibliotecznym.


DLA TYCH, CO MAJĄ JAKIEŚ ALE, ALBO COŚ INNEGO DO TEGO OPOWIADANIA : Tak, przyznaje się, że niektóre fragmenty *prawie całe opowiadanie .-.* jest "zerżnięte" z książki "Terry Prachett - STRAŻ! STRAŻ! " . Wiem że tak się nie powinno robić (przepisywać książki, yeah xd) ale po prostu chciałam w jakiś sposób was zachęcić, czy coś w ten deseń, do przeczytania wszystkich 36 tomów, bo są naprawdę super *-* Tak, zła ja, najgorsza ja, nic nie umiem, przepisuję książki, rżnę słowa jak głupia, sama nic nie umiem napisać bla bla bla. Koniec. Hejty walcie w komach ^-^ 

30 stycznia 2017

Od Cheyenne CD Wuwei'a

- Nie ważne. Pomogę wilkowi, który według Ciebie potrzebuje pomocy, a ty pójdziesz ze mną - oznajmnił Wuwei.
Ze zdziwienia zmarszczyłam brwi i spojrzałam na samca badawczo. Jego słowa brzmiały w moich uszach, bardziej jak rozkaz, niż propozycja warta swego wkładu. Niemniej jednak wątpiłam w możliwości wilka.
- Ty? Pomóc? - zapytałam zadziwiona jego absurdalną zmianą.
Znów powtórzyłam w pamięci wypowiedziane przez niego słowa, które w moim domniemaniu brzmiały, co najwyżej śmiesznie. W ogóle cała ta sytuacja zdawała się być swoiście komiczna.
Po chwili wybuchnęłam głośnym śmiechem, dyskretnie spoglądając na z nagła spochmurniały pysk basiora. Widząc jego reakcję, od razu poczułam się lepiej. Co jak co, ale z powagą było mu do twarzy. Mój dobry humor trwał niestety zaledwie kilka sekund. Tak krótki czas wystarczył, by w zachowaniu Wuwei'a nastąpił pewnego rodzaju, przełom.
Niespodziewanie ten ruszył się z miejsca, tylko po to, aby podejść do wymagającego opieki osobnika. Następnie usiadł przy ciele i rozłożył swoje skrzydła, zagradzając nimi cały widok. Zupełnie jakby nie chciał, bym widziała co robi. Nie podobało mi się to, i to wcale nie ze względu, że nie posiadałam do niego zbytniego zaufania. Nie. Skoro wzniósł coś na pozór parawanu, z pewnością w jego główce, zrodził się jakiś chory pomysł.
- Co tam robisz?! - krzyknęłam zniecierpliwiona
Miałam złe przeczucia. W dodatku nie widziałam tego co robi.
- Zaraz... - odparł ze stoickim spokojem.
Prychnęłam z desperacji. W ogóle nie miałam pojęcia, po co to wszystko. Dlaczego to robi i jaki ku temu ma cel. Jeżeli myśli, że tym uczy...
Ze strachu podskoczyłam w miejscu, czując na swoim grzbiecie czyjś dotyk. Z niepokojem obejrzałam się więc za siebie, tylko po to, by spotkać się ze spojrzeniem niebieskich tęczówek, Alfy.
- Przepraszam że Cię wystarszyłam... - zaczęła zmieszana - Możemy porozmawiać...?
Nie zaszczyciłam Taravi odpowiedzią, a jedynie kiwnęłam głową. Wilczyca natomiast odeszła parę kroków i dała mi znak, bym poszła w jej ślady. Zanim jednak to uczyniłam, zerknęłam na wciąż ślęczącą przy poranionym wilku, sylwętkę skrzydlatego basiora. Nie byłam pewna, czy aby na pewno mogę pozostawić go samego. Ostatecznie ruszyłam za przywódczynią.
Kremowa wadera poprowadziła mnie wprost, pod jeden z namiotów.
- Słuchaj Cheyenne, jest sprawa.
- Ależ słucham... - mówiąc to, przekrzywiłam lekko głowę.
Byłam niezwykle ciekawa, co takiego może chcieć ode mnie Alfa. W końcu nie jestem nikim specjalnym i nigdy nie byłam. Prawdę mówiąc, to nawet nie chcę być kimś takim. Dobrze mi, tak jak jest.
- Jak zapewne widzisz, brakuje nam tu nieco medyków... - urwała na moment, głęboko zastanawiając się nad kolejnymi słowami - Pomyślałam więc... Oczywiście jeżeli mogłabyś i nie sprawiałoby to problemów... Czy mogłabyś zostać w obozowisku kilka dni, jako uzdrowicielka?
Mrugnęłam oczyma. Słowa Taravi, zupełnie nie chciały do mnie dotrzeć, przez jeszcze około kilka sekund. Dopiero jej dalsza wypowiedź, wybudziła mnie ze stanu osłupienia.
- ... wiem że jesteś u nas na stanowisku stratega, a ten zazwyczaj nie miesza się w sprawy zdrowotne wojska, lecz...
- Nie musisz dalej mówić - przerwałam jej - Dobrze. Zgadzam się.
Pysk Alfy od razu rozpromienił się z radości, co nie umkło mojej uwadze. Wyraźnie kamień spadł jej z serca, gdy tylko usłyszała moje słowa. Nie ukrywam, że niezmiernie mnie to cieszyło. Czułam się przez to potrzebna watasze.
- A teraz, przepraszam Cię Taravio. Muszę coś załatwić - oznajmiłam.
- Oczywiście. I tak dzisiaj już dużo zrobiłaś - posłała mi promienny uśmiech, który od razu odwzajemniłam.
Gdy tylko wadera oddaliła się ode mnie, postanowiłam udać się w drogę powrotną do domu. Nigdzie przecież nie zregeneruje tak bardzo swoich sił, jak u siebie. W miejscu gdzie mam jakiegokolwiek poczucie bezpieczeństwa.
Powolnym krokiem, ruszyłam leśną ścieżką - dokładnie tą samą, którędy się tutaj dostałam. Jako że godzina już nie była aż tak młoda, a słońce kończyło swą wędrówkę po niebie, otaczająca mnie sceneria znacząco różniła od tej, którą zapamiętałam. Cały las bowiem spowił półmrok. Gąszcz zaczęły wypełniać najróżniejsze dźwięki. Przede wszystkim w tle, słychać było pohukiwania sów i odgłosy budzących się na żer, nietoperzy. Do tego doszły także niepokojące szmery i trzaski. W swoim własnym tempie, busz rozpoczynał wracać do życia...
Czujnie rozejrzałam się wokoło, poczuwszy z nagła obcą woń innego wilka. Tak bardzo wyraźną, że mogłabym nawet przysiąc że osobnik jest gdzieś niedaleko. Zdecydowanie blisko mnie, zbyt blisko. Niespokojnie stąpnęłam w miejscu, zatrzymując się na moment. Uniosłam nos do góry, by spróbować namierzyć osobnika i wciągnęłam zimne powietrze do płuc. Zapach postaci wypełnił moje nozdrza, sprawiając że mogłam ją nawet rozpoznać. Wuwei. Mruknęłam coś niezrozumiałego pod nosem, zniesmaczona tym odkryciem. Zaraz jednak, wyrwałam do przodu, uświadamiając sobie o niedopełnieniu przez niego, pewnej formalności. W tym momencie, kierowała mną imluls oraz czysta ciekawość.
Szybko odnalazłam biało-czarnego basiora, który okazał się być w sumie, niedaleko. Bez zbędnego ,,ale", rzuciłam się na jego postać, fukając złowrogo.
- Miałeś mnie gdzieś zaprowadzić, co z naszą umową?!
Zdezorientowany samiec, spojrzał na mnie wielce zdziwiony. Potem wstał z ziemi i otrzepawszy się, odparł zupełnie bez entuzjazmu:
- Więc chodźmy.
Wuwei postawił przed sobą kilka kroków a ja ruszyłam za nim, utrzymując od niego odpowiednią odległość. Wolałam pozostać lekko z tyłu, jakby okazało się że ma wobec mnie jakieś inne zamiary.
Po dziesięciominutowej wędrówce, dotarliśmy w końcu na wyznaczone przez wilka, miejsce. Ku mojemu zaskoczeniu, znajdowaliśmy się na polance. Dokładnie tej samej, na której się spotkaliśmy tego dnia. Widząc to poczułam się nieco zawiedziona, jak i podirytowana. Naprawdę nie było go stać, na coś lepszego?
- To ma być to miejsce? - zapytałam z udawanym zdziwieniem
Co, jak co, ale nie zamierzałam zdradzać mu swoich prawdziwych odczuć.
- Tak. Do odpoczynku w sam raz - odparł i położył się na trawie.
Gdy tylko przymknął powieki, przekręciłam teatralnie oczami. On serio myślał że ja tu spędzę najbliższe... Pomyślmy, pięć minut? Nie. Chociaż...?
- Potrafisz czytać w myślach? - zagaił basior, lecz nie słuchałam go w tej chwili.
Byłam zbyt zajęta, rozmyślaniem.
Gdy w końcu wyrwałam się z kilkunastu sekundowego zawieszenia, ostatecznie postanowiłam pójść w ślady Wuwei'a, kładąc się od niego parę metrów dalej. Niemożliwe, stało się możliwe. A jednak. Ułożyłam się na boku, plecami do samca i zwinęłam w kłębek.
Już dawno nad krainą, zdążył zapanować zmrok, więc na niebie widniał ogromnych rozmiarów, majestatyczny księżyc. Nie on przykłuł jednakże moją uwagę. Lazur ciemnego nieba, pokrywały setki tysięcy malutkich punkcików. Zapatrzona w ten obraz, nawet nie zauważyłam, kiedy moje powieki stały się ciężkie. Wkrótce usnęłam...

---

Zimna kropla, nieokreślonej dokładnie cieczy, spadła wprost na mój pysk, budząc mnie tym samym ze słodkiego jak miód snu. Wypłoszona ,od razu otworzyłam szeroko oczy, a wówczas kolejne łezki oblały moje futro. Zaczęło padać. 
Szybko podniosłam się do siadu, drżąc lekko z wszechogarniającego moje ciało, zimna. Mimowolnie obróciłam się za siebie, przypominając sobie o obecności Wuwei'a. O ile jeszcze w ogóle tu był. Strugi deszczu, skutecznie ograniczały moje pole widzenia do zaledwie metra, a przecież ułożyłam się od niego z conajmniej pięć razy dalej. Nie widziałam więc nic, co przypominało mi postać wilka. W dodatku pogoda skutecznie kamuflowała wszelkie zapachy i zagłuszała dźwięki. Czułam się jak w środku jednej, wielkiej, astrologicznej apokalipsy. 
Nie mogłam już dłużej tkwić w tym samym miejscu. Moje futro zdążyło już całkowicie przemoknąć a w dodatku moje samopoczucie nadal było kiepskie. W tej sytuacji nie widziałam innego rozwiązania, niż ucieczka. Przed siebie. Zupełnie na oślep. Jak najdalej od tej upiornej polanki!

Wuwei?

Od Lionell

Biegłam ile sił. Nie, nie lubię mojego brata, zwyczajnie jestem trochę ciekawa, co tam zaszło. Jak każdy wilk. Po prostu. Kiedy w końcu tam dotarłam, zajrzałam ostrożnie do jaskini. Leżało tam truchło Hinyu, ale nie było nikogo w pobliżu. Ten ktoś, albo coś, zostawił tylko ślady z krwi, czarnego płynu i było tam trochę szkła. Nie żałuję brata. On zawsze wszystko psuł. Zabierał. A potem nie oddawał. Moją matkę. Odrobinę szczęścia. Cel w życiu. Właśnie, poco mi życie? PO CO MI DO JASNEJ CH***RY ŻYCIE?! Zostawiłam go roniąc łzy. Poszłam za tropem z krwi, której było coraz więcej. Ślad prowadził prosto do źródeł Isildur. Zatrzymałam się przed skałą, na której rosło drzewo o różowych liściach. W około panował spokój, ze źródeł buchało gorąco. Może to coś nie żyje?
- Nie żyje?... - ten głos. Znałam go aż za dobrze.
- Miałeś nie żyć.
- Cóż, Hin ma blokadę umysłu, jemu się nie ufa.
- Tak jak tobie. Jeszcze ci mało? Zabiłeś mojego brata i matkę. A teraz mam zginąć ja.
- Żałujesz Hinyu? To tylko bezużyteczny gnojek. - parsknął śmiechem.
- Nie. Ani odrobinę. Wiesz, troszkę za często napotykam rodzinę. - po tych słowach stanęłam na skraju skał. Sprowokowałam go. Wyszedł, ale nie obróciłam się, żeby go uderzyć. Czekałam. Zrobiłam rachunek sumienia. Dużo rzeczy, za które mogłam trafić do piekła... Oderwałam kawałek skały od mojego podłoża. Odwróciłam się i wbiłam ostry koniec kamienia w serce Korsu. Dochodzi jeszcze jeden grzech. On w odwecie ostatkiem sił pchnął mnie prosto w odchłań, z jeziorem lawy na końcu. Ciekawe, kto pierwszy zginie. Ja, czy on? Spojrzałam w górę. Wielkimi oczyma, patrzyła się na mnie Rivia. Potem skoczyła za mną.

Dla czego koniec ich obu? Jeszcze się do nich nie przywiązałam i stać mnie na lepszego wilka. Po wstawieniu opka wysyłam nowy formularz ^^

Od Ariene CD Beast

Obudziłam się w swojej jaskini. Przeszywał mnie okropny ból. Kątem oka spojrzałam na swoje łapy. Były na nich świeże bandaże, które już zdążyły zabarwić się krwią. Czułam się fatalnie. Nie mogłam się ruszać. Przy moim łóżku siedziała Luna.
- Gdzie jest Beast? Chce go zobaczyć. - mruknęłam cicho.
- To raczej nie będzie możliwe.
- Dlaczego?
- Były tu jakieś demony. Przeszedł z nimi przez jakiś portal. - powiedziała obojętnym głosem.
W moim sercu zabrakło jakiejkolwiek chęci do życia. Zacisnęłam oczy, a po moim policzku spłynęła łza.
- Dlaczego on to zrobił... mógł dać mi zginąć...
Wadera patrzyła na mnie dziwnie. Ona nie wiedziała o co chodzi. Nikt poza mną nie wiedział o demonach ojca Beasta...
Powoli się podniosłam sycząc z bólu. Chciałam do niego iść. Nie! Biec do niego! Odbić demonom, mieć go z powrotem, przytulić... Chciałam, lecz nie mogłam. Nie byłam w stanie. Rany były zbyt głębokie. Ból zbyt silny... Musiałam się poddać. On nie ucieknie. Zgodził się na to, by ratować moje życie... życie, które teraz straciło sens... nie mogłam się z tym pogodzić. Pogodzić z faktem, że już go nie odzyskam... nawet gdybym była w pełni sił, sama nie dam rady całej armii demonów. Nawet nie wiedziałam do jakiego wymiaru się udali.

Diamentowe serce łamie się na pół.
Słone łzy wciąż spadają w dół.
Odszedł ten jedyny, szczerze kochany.
Pakt ten krwią został przypieczętowany.
Ona nie już nic do ukrycia,
bo nie zostały jej żadne chęci do życia.

Beast? Co tam u tatusia?

Od Wuwei' a cd. Cheyenne

-Mógłbyś być cicho?! – warknęła niespodziewanie Cheyenne – próbuję myśleć!
-Doprawdy? A już myślałem, że zapuściłaś korzenie. – odparłem. Cóż mogłem jej ciekawego odpowiedzieć? Nie wiedzieć dlaczego, ale lubiłem te jej miny, gdy się denerwowała. Ba, lubiłem jak się denerwowałam przeze mnie! Może dlatego, że nigdy nie widziałem, jak się denerwuje z innych powodów? Teraz miałem ku temu mała okazję, ale jednak to nie było to o czym myślałem… Spoglądałem na nią cały czas. Zadarła głowę wysoko tak, aż jej oczy spoczęły na rozgałęzieniach olbrzymich dębów. Następnie zaległa głucha cisza. Domyślałem się, że używa jakiejś swojej mocy. Żałowałem, że nie mogę jej jakoś pomóc, ale niby jak? Moimi żywiołami były ogień i powietrze, a z tego wody nie zrobię niestety… W tedy zobaczyłem ciecz, która uformowana zaczęła powoli wędrować wprost nad ciało wilka, którym wilczyca się zajmowała. Domyśliłem się, że to wymaga nie lada koncentracji, dlatego starałem się być cicho. Żeby nie było już czuć tutaj tak krwią poprosiłem cicho wiatr, aby odegnał stąd ten straszny zapach… Tylko tyle mogłem zrobić, niestety. Kiedyś chciałem nauczyć się panowania nad większą ilością mocy, nauczyć się czegoś nowego. Nawet próbowałem, ale… Coś mi to nie wychodziło, niestety. Może gdybym tego nie porzucił, to teraz mógłbym w jakikolwiek sposób pomóc? Nie! Koniec! Co się u diaska ze mną dzieje?! Usłyszałem jej słowa.. Zapewne związane z jej magicznymi zdolnościami, które zaraz później zobaczyłem.
-Aqua Vita – wyszeptała cichutko, jednak tak, że ja ją usłyszałem. Smoki mają dobry słuch, nawet… Nie, koniec myślenia o tym, to stawało się już nienormalne! Dostrzegłem, jak woda spadła na wilka. Spojrzałem na wilczyce, która ledwo trzymała się na łapach, choć przytomności nie straciła. Przekręciłem oczami.
-Uwielbiasz pomagać, nawet za cenę swojej energii? – zapytałem w końcu, gdy odeszła od wilka. Spiorunowała mnie tylko wzrokiem. No jasne, co ja Kuźwa znowu zrobiłem?!
-Może sam zaczniesz pomagać? – spytała naburmuszona. Była taka ze względu na osłabienie, czy po prostu takie sobie nastawienie obrała na mnie?
-Mam Twoje pozwolenie na podpalenie czegoś, no rozumiem – powiedziałem i zacząłem odchodzić. Już miałem się wrócić, gdy ona podeszła do mnie.
-Lepiej cię pilnować. Nie chcę mieć więcej wilków do opieki – powiedziała. Spojrzałem na nią, a potem rozejrzałem się po wszystkich wilkach. Czyżby to była ta wojna, ta bitwa? Jednak zaraz mnie zostawiła, podbiegając do wilka który ją wołał… Usiadłem i rozglądałem się dookoła. To wszystko było takie okropne, takie… złe. Dlaczego do tego doszło? Czy musieli zmagać się z jakąś ciężką misją? Ktoś ich wystawił? Jakaś wataha zaatakowała? Powinienem był się tego dowiedzieć wcześniej, nim tu przyszedłem, nim to wszystko zobaczyłem. Chciałem bardzo pomóc, ale moje moce… moje moce siały tylko zniszczenie. Jak mogłem pomóc Ognistym tornadem? Ognistym deszczem? Inferno? Empatia pomagała mi w walkach z innymi, więc… Zaraz. A co z moim naszyjnikiem, który przyspieszał moje gojenie? Ale… Cheyenne by mnie zabiła, bo musiałbym przewiecie przez szyję wilka drugą połówkę, użyć Empatii i dźgnąć wilka… niee.. Cheyenne by mnie zabiła, a Alfy by mnie stąd wypędziły. To niestety, ale nie wchodziło w grę. Nie mogłem też ot tak pokazywać jaką moc ma mój talizman… Gdybym musiał, to na pewno bym użył talizmanu, ale teraz… Aż tak bardzo nie był on potrzebny, więc..
-Jestem. – powiedziała jeszcze bardziej wyczerpana wadera. Wkurzyłem się na nią.
-Głupia! – fuknąłem. Ona nie zrozumiała mnie, bo i jak? Sam byłem w tym wypadku głupkiem, jak nie idiotą do kwadratu…
-Radź sobie sam! – fuknęła i poszła do wilków, które wymagały dalszej pomocy. Jednak byłem szybszy i zatrzymałem ją.
-Nie ważne. Zróbmy tak, ja pomogę wilkowi, który według Ciebie najbardziej potrzebuje pomocy, a Ty pójdziesz ze mną – powiedziałem. Idiota! Jakim jestem idiotą do kwadratu! Masakra, po co mi towarzysz niedoli? W dodatku samica, która nie potrafi być mniej chamska do mojej osoby. Spojrzała na mnie badawczym wzrokiem. Czyżby nie wierzyła, że ja mogę komuś pomóc? W sumie… Sam w to nie wierzyłem… Szczerze powiedziawszy, to nie powinienem nic takiego mówić. Jedyne co mogłem zrobić, to użyć amuletu, którego nie powinienem używać… Po drugie, albo po któreś już… Gdzie ja sobie wyobrażałem iść z nią, jak to powiedziałem? To było mega bez sensu. Nigdy się tak nie zachowywałem, to było… Idiotyczne.
-Ty? Pomóc? – spytała w końcu zdziwiona. Zaczęła się śmiać. Spochmurniałem. Podszedłem do pierwszego lepszego wilka, ściągnąłem swój amulet z szyi. Spojrzałem za siebie, na Cheyenne, która z zaciekawieniem spoglądała na mnie. Rozłożyłem skrzydła tak, aby zasłonić to, co właśnie chciałem zrobić. Cieszyłem się, że moje skrzydła były tak duże. Chociaż raz się z tego cieszyłem… Założyłem jedną część na szyję wilka, który leżał i ciężko oddychał. Drugą część zostawiłem u siebie na szyi. Rozejrzałem się dookoła, czy aby nikt na nas nie patrzył…
-Co tam robisz?! – spytała zniecierpliwiona wilczyca, która nie potrafiła nic dostrzec…
-Zaraz… - powiedziałem ze spokojem. Dobra, amulet jest na swoim miejscu. Teraz trzeba było jakoś zranić tego wilka, tylko u licha jak?! Rozejrzałem się i dostrzegłem jakąś gałąź. Wziąłem w łapę i spojrzałem na wilka.
-Sory, ale ona potrzebuje odpoczynku – powiedziałem do niego bardzo, bardzo cicho. Złamałem gałąź i wbiłem ostrą część w wilka. Syknął z bólu, nie miał siły zawyć, czy zrobić czegoś innego… - Poboli, poboli i przestanie, obiecuję. – dodałem. Poczułem u siebie tą samą ranę spływającą krwią. Syknąłem z bólu. Poprosiłem wiatr, aby odepchnął zapach tego ode mnie jak najdalej. Tak, by wilczyca nic nie poczuła… Teraz dopiero poczułem jak to mogło boleć, że mogłem zrobić to w inny sposób. Gdy wyciągnąłem gałąź z wilka, rana u mnie zaczęła się goić. Przez połączenie z amuletem, rany u leżącego wilka również zaczęły się goić. Jednak nie miałem czasu aby czekać, aż jego wszystkie rany się zagoją, było ich zbyt wiele, były zbyt głębokie… Gdy naszła odpowiednia chwila, zdjąłem amulet z szyi wilka. On syknął znowu cicho. Połowa ran zniknęła. Odłożyłem patyki tak, by nikt ich szybko nie odnalazł. Gdy złożyłem skrzydła nigdzie nie dostrzegłem Cheyenne. Rozglądałem się, ale… niestety, na marne. Już miałem odchodzić, gdy wilk mnie złapał. Spojrzałem na tego, którego lekko uleczyłem.
-Dziękuję… - powiedział.
-Nie mów nikomu. – warknąłem i odszedłem stamtąd, szukając wilczycy. Dostrzegłem ją z alfą. Rozmawiały. Chciałem podejść bliżej, ale… Zawróciłem i odszedłem stamtąd. Nie chciałem im przerywać, nie chciałem również przebywać tu ani chwili dłużej. Szedłem cały czas przed siebie, aż nie wskoczył na mnie ktoś. Warknąłem, wstając. Zorientowałem się, że była to biała wilczyca.
-Miałeś mnie gdzieś zaprowadzić, co z naszą umową?! – fuknęła na mnie. Spojrzałem na nią. Znowu źle, znowu coś złego zrobiłem. Co z tego, że pomogłem tamtemu wilkowi, choć nie powinienem używać amuletu? Nie był on w pełni mój. Zawsze mógł mnie nie posłuchać i zabić mnie oraz tamtego wilka…
-Więc chodźmy – odparłem bez entuzjazmu. Szliśmy przed siebie, aż w końcu po mega długiej wędrówce doszliśmy na… polankę, na której się spotkaliśmy. Wilczyca spojrzała na mnie z zaciekawieniem i z lekką irytacją.
-To ma być to miejsce? – spytała z nie małym zdziwieniem.
-Tak. Do odpoczynku w sam raz. – odparłem i położyłem się, zamykając oczy. – Potrafisz czytać w myślach? – zapytałem. Cieszyłem się w duchu, że opanowałem sztukę z zamkniętym umysłem. Kiedyś jeszcze chciałem nauczyć się czytać innym w myślach, ale to było dla mnie bardzo ciężkie do nauki… Tak, próbowałem, niestety, bez skutku… Usłyszałem, jak wilczyca kładzie się na trawie. Uśmiechnąłem się. Pierwszy raz od kilku miesięcy, czy nawet lat, ja się uśmiechnąłem. To było coś, czego nie dokonało żadne inne stworzenie, a tej głupiutkiej wilczycy się udało…

Cheyenne?

29 stycznia 2017

Nieobecność

To znowu ja. Niestety muszę ogłosić, że będę nieobecna przez cały najbliższy tydzień, tj. do 5.02. Wyjazd może przedłużyć się parę dni.
Na wiadomości odpowiadać będę, jednak nie wstawię żadnych opowiadań i nie odpiszę.

Miłego tygodnia,
Taravia  

Koniec wojny!

Tak, wiem, wszyscy na to czekali. Miało być kilka dni, wyszedł miesiąc. Mój błąd.

Zwyciężyliśmy, choć nie tak, jak myśleliśmy. Odeszli, pozostawiając za sobą jedynie krew i szarość. Beznamiętną, oblepiającą wszystko szarość. 
Czy kiedyś wrócą? Niczego nie możemy być pewni. 

Więcej paplać nie będę. Opowiadania z całej wojny od teraz będziecie mogli znaleźć w zakładce "Inne". Poza tym, jak już pewnie zauważyliście, opowiadania od jakiegoś czasu nie są z nią związane. Powracamy do normalnego życia!

Od Taravii "Apogeum Wojny"

Stałam tak jeszcze chwilę, z szeroko otwartymi oczami, z nieruchomiejącym ciałem Nocty pod łapami. Mimowolnie zaczęłam się trząść, wpatrując się w jej martwe, zamglone oczy.
I wtedy rozległ się głuchy wrzask, powoli zamieniając się w pisk. Rozdzierał mnie od środka, tłumił zmysły i przygniatał do ziemi. Upadłam, chcąc zaraz wstać, lecz nie mogłam się ruszyć. Wszyscy wokół również przylegli do nasączonej krwią ziemi, zaciskając oczy.
- Ta... ravia... - usłyszałam cichy, znajomy głos obok.
Pisk ustał, a ja jeszcze przez chwilę nie mogłam nic zrobić. Mój wzrok znów skierował się w stronę nieżyjącej już towarzyszki. Rozglądnęłam się, szukając wzrokiem przeciwników. Ale oni odeszli, jakby się poddając.
Wygraliśmy. 
Nie, to nie do końca tak. 
Wygrałam jako alfa, przegrałam jako wilk. 
Zacisnęłam zęby i przymknęłam oczy, zwieszając łeb. Po polu walki przebiegł okrzyk zwycięstwa, lecz taki przytłumiony, przygaszony. Może dlatego, że wszyscy są wykończeni? A może dlatego, że wśród nas leży trup?
- Taravio.
Podszedł do mnie i musnął mój kark nosem, a ja wtuliłam się w jego futro. Po chwili jednak odsunęłam się, spoglądając w jego zmęczone oczy.
- Zabierz wszystkich do medyków. Pomóż najbardziej rannym się tam dostać - rozkazałam, a ten spojrzał na mnie, marszcząc troskliwie brwi.
- Ty też powinnaś...
Nie usłyszałam jego dalszych słów. Nie chciałam ich słyszeć. Spojrzałam na swoje futro i dopiero teraz uświadomiłam sobie, że cała jestem w rubinowej posoce.
- To jej krew - szepnęłam, wciąż nie mogąc się z tym pogodzić.
Nie odpowiedział, zwołując wszystkich i ruszając w stronę centrum.
Zostałam sama, z zimnym już ciałem Nocty. Wpatrywałam się w nią, żałując, że nie odpowiedziałam jej wtedy, kiedy mówiła o swoich przeżyciach. O swojej tragicznej przeszłości. Podeszłam do niej i zarzuciłam ją sobie na grzbiet, lekko uginając się pod jej ciężarem. Cała przyroda zdawała się przygasać, jakby nie zauważyła zwycięstwa. Szare chmury płynęły po brunatnym niebie, a drzewa szemrały cicho, złowieszczo, nie dając powodu do dumy.
- Dlaczego nie pozwoliłaś mi odejść honorowo, tak, jak przystało na alfę?
Cieszyłam się, że reszta odeszła. Nie widzieli moich łez, nieśmiało spływających po pysku.
Brnęłam do przodu, szurając łapami po skalistym podłożu, i co jakiś czas przystawałam, poprawiając bezwładnie zwisające z mojego grzbietu kończyny.

- Zajmijcie się nią - poleciłam, kładąc waderę na grubej macie.
- Ona nie żyje.
- Nie jestem głupia, Ingreed - mruknęłam, wychodząc i przez ramię rzuciłam - Kiedy wrócę, jej rany mają być zaszyte.
Nie musiałam odwracać się po raz kolejny, żeby wiedzieć, że moja córka skinęła łbem. Zawsze posłusznie wykonywała rozkazy.

Wiedziałam. Zbierało się na deszcz, który teraz bezczelnie zmywał ze mnie krew. W końcu stanęłam w miejscu, patrząc przez siebie. Znów ruszyłam. Pewnie stawiałam kolejne kroki, wchodząc po małych stopniach, aż na sam szczyt. Widziałam stąd znaczną część terenów, swoich terenów. Widziałam kłębiące się w dole wilki, które teraz nawet nie zwracały na mnie uwagi. Były zajęte sobą, swoimi ranami, swoimi bliskimi. Rozmawiały, śmiały się, widząc świat w jaśniejszych kolorach. Wygraliśmy, zadźwięczało mi we łbie. Ale jakie to zwycięstwo, skoro przeze mnie zginął wilk? Przeze mnie. Przez alfę, przeze mnie. Przez to, że jestem tak słaba.
Zawyłam cicho, żałośnie, zwracając na siebie uwagę. Po chwili nabrałam powietrza w płuca i zawyłam donośnie, na pozór radośnie, obwieszczając zwycięstwo. Wilki uśmiechały się do mnie, a ja byłam na tyle bezczelna, żeby odwdzięczyć się tym samym. A później zeszłam i ruszyłam do sklepu, wiedząc, co chcę zrobić.

- Jak to nie macie?! - warknęłam, nie zastanawiając się nawet nad tym, z kim rozmawiam.
- Nie mamy, nie d...
- Wiem, że macie. Jeden flakonik. Wiem o tym sklepie wszystko!
Zielony, cenny flakonik sunął po ladzie wprost w moje łapy. Bez słowa pochwyciłam go i zaczęłam wychodzić.
- 5 000 L.
Odwróciłam się, unosząc brew.
- 5 000 L - powtórzył, najwyraźniej myśląc, że nie usłyszałam.
- Zapłacę później.
- Ale tak nie można!
- Jestem alfą, do cholery! - fuknęłam - Ja mogę wszystko!
I wyszłam, zostawiając biednego, tymczasowego sprzedawcę w kompletnym osłupieniu.

- Co to jest? - zapytała, biorąc eliksir do łapy i oglądając go. - Naprawdę?! To TO?!
Uparcie milczałam, czekając, aż poda go waderze.
- Miejmy to za sobą.
Zawahała się, lecz zauważając moje naglące spojrzenie, wlała oleistą maź do pyska wadery.

A ta otworzyła oczy, kaszląc.

- Nocta! - skoczyłam na równe łapy, a Ingreed z uśmiechem na pysku wyszła, dając mi okazję do porozmawiania z waderą w cztery oczy.
Zamrugała, przyzwyczajając oczy do światła, po czym uniosła się do siadu, spoglądając na mnie zagubionym wzrokiem.
- Cóż, witaj w świecie żywych.
- Dlaczego...?
- Nie ma różnicy - zaśmiałam się. - Może chciałam Ci coś powiedzieć?
Westchnęła, a w jej oczach zatańczyło coś, co wskazywało na chęć powiedzenia czegoś niezbyt miłego.
- Wiem, że nie jestem dobrą alfą. Ale chciałam podziękować. Za wszystko. Za Twoją śmierć i życie.
- Mam zacząć płakać? - fuknęła, a ja pokręciłam lekko łbem.
- Wiesz... - zaczęłam, nie zwracając uwagi na jej wtrącenia - Jestem słaba. Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Do czasu, ale szczęśliwe. Nie mam pojęcia, jak to jest być torturowanym, bitym i kłutym igłami. Ale mówią, że każdy cierpi tyle, ile jest w stanie znieść. Jestem słaba - powtórzyłam - i właśnie dlatego założyłam Watahę Smoczego Ostrza. Jednoczę słabe jednostki, tworząc silną wspólnotę.

Nocta? 
Cóż, jesteś żywa. Jeśli chcesz, to odpowiadaj, ale pamiętaj, 
że odpiszę dopiero w następnym tygodniu ;)

Harbinger cd. Ingreed "Początek jest końcem. Śmierć jest zbawieniem."

Opowiadanie zawiera drastyczne sceny.

Odszedłem od Czarnego. Wyglądał na nie wzruszonego, kiedy nagle poczułem ostry ból. To nie wróży nic dobrego. Zrobiło mi się gorąco, wszystko widziałem za mgłą. Poczułem smak krwi. Zacząłem pluć, wymiotować. Skomlenie. Pisk. Nagły narastający gniew. Padłem na ziemię. Tarzałem się, darłem pazurami piach. Coś obok mnie się poruszyło. Coś małego, znajomy zapach. jakiś wilk. Nie do opanowania. Zapach krwi. Kolor. Pragnienie. Zacisnąłem mocno szczęki. Na czymś. Na kimś. Skowyt. Miałem pełno sierści w pysku. Szara sierść. Łamane kości. Ciało upada. Szczenię. Małe, szare... Miriyu. Nie dożyła nawet dwóch lat. Nagle wszystko znika. Tym razem złość jest inna.
- Ingreed!
Żal. Smutek. Zemsta jest słodka. Kolejna fala gniewu. Słyszę, jak ktoś krzyczy moje imię. Coś powala mnie na ziemię. Nie widzę nic. Sól morka. Woda. Złote futro. Gavin. Kolejny raz zatopiłem kły, uwalniając truciznę. Nic nie pomaga. Czuję gorąco. Coś mnie pali. Swąd palonego mięsa. Nagle czuję się wolny. Mogę się ruszyć. Zrzucam z siebie pół przytomne truchło, które okazało się moim synem. Nie synem. Obcym, którego przygarnąłem. Szczenięciem, które było moim jedynym ratunkiem. Słyszę radosny śmiech. Chichot. Wspomnienia wracają. Obracam głowę i widzę drżące małe ciałko. Nadal żyje. Trzask. Tępy ból. Krew. Kolejny raz czuję ogień. I nagle wszystko znika. Widzę całe zajście jako osoba trzecia, DUCH? Mimo to jestem tam i zabijam własnego syna. Granatowy wilk zajadle walczy. Jest cały we krwi, ma naderwane ucho i spaloną łapę. Złoty ma powyrywaną sierść, opada z sił. Zaczęło padać. Małe wadera już nie oddycha. Kark ma wykrzywiony pod dziwnym kątem. Leży w wielkiej kałuży krwi. Błysk. Trzask. Oba wilki padły, a wokół nich tańczy ogień. Zostały powalone przez błyskawicę.
***
Nie mogę wstać. Otwieram oczy. Jestem u siebie. Żyję. Wyczuwam dziwny zapach. Ogień. Nie mogę ruszyć tylną łapą, za każdym razem, kiedy próbuję, obezwładnia mnie ból nie do zniesienia. Stop. Ból tak naprawdę nie istnieje. Zbierając wszystkie sił, wstaję. Wychodzę, kulejąc. Dookoła cisza i spokój. Z oddali widzę znajomą sylwetkę. Miriyu. Żyje. A obok niej Leloo. Słyszę krzyk. Obracam się. Ingreed. Wszyscy idą w moją stronę.
- Hej, co się stało, gdzie zniknąłeś. Wszystko działo się tak szybko. Nie wiedziałam co robić, Taravia szła ze mną i wtedy ciebie już nie było. Została tylko wielka plama krwi. Była burza, zaczęło padać, a potem ogień... Wygraliśmy!
To był tylko sen? Nie, to nie jest możliwe...
- Plama, po czym?
- Myślałam, że po tobie, potem ten krzyk. Słyszałam swoje imię! A ciebie już nie było. To było straszne!
- Nie panikuj. Ja. Muszę iść. Później się spotkamy, obiecuję.
Muszę to przemyśleć. Odchodzę, nie odwracając się i starając się nie kuleć. To nie możliwe, żeby to wszystko było snem. Przystaję za wielkim dębem i padam. Oglądam łapę. Na zewnątrz nie widać nic, ale w środku pali mnie żywym ogniem. Ładnie Harbinger...

KONIEC. Jeśli chcesz Ingreed, to ewentualnie możesz dokończyć, a jeśli nie to zaczynamy nowy rozdział w życiu wilczków. ;3

Od Beasta CD Ariene

Szedłem szybko, coraz to bardziej podenerwowany.
- Em, Ariene??
Brak odpowiedzi, zgrzytnąłem zębami.
- Ariene?? - powtórzyłem
Wciąż nic. Przyśpieszyłem znacznie, podczas gdy w mojej głowie trwała istna gonitwa myśli. Co robić? Co robić? Co robić? Jaskinia moja i Ariene była bliżej, ale jej stan był poważny i wymagał opieki uzdrowiciela. Dobra, najpierw do domu, a wtedy pobiegnę po pomoc. Biegłem najszybciej jak tylko mogłem, nie zrzucając z grzbietu Ariene, po chwili byliśmy w naszej jaskini. Położyłem ją na łóżku i cofnąłem się w kierunku drzwi. I co teraz? Ariene krwawiła, z każdą chwilą było w niej coraz mniej życia. Przygryzłem wargę, nie miałem czasu na rozmyślania, ale ta sytuacja była bez wyjścia! Zanim wrócę może być już za późno... A może? Nie! Przecież... Dla Ariene!!
W mojej głowie mnożyły się przeciw argumenty, lecz w końcu uratowanie życia Ariene zwyciężyło. Wyszedłem z jaskini i wciągnąłem powietrze w płuca. Przywołałem do siebie... demony mojego ojca. Pojawiły się wokół mnie, niby czarne kłęby dymu. Syczały z uciechy, miały mnie jak na dłoni. Odezwałem się pierwszy:
- Chcę iść z wami na układ.
Milczały, więc ciągnąłem:
- Wy idziecie po uzdrowicieli, wiem, że potraficie poruszać się z prędkością światła, w zamian, ja... - przełknąłem nerwowo - daję wam siebie.
Demony namyślały się tylko przez chwilę, po paru sekundach pobiegły do uzdrowicieli. Luma i Flumina biegły ile sił w moim kierunku, wpadły do jaskini i rzuciły się na pomoc ledwo żywej Ariene. Luma już otwierała usta, zapewne by zapytać o moich niecodziennych posłańców, kiedy odezwał się jeden z demonów:
- No i co? Idziemy.
Demony okrążyły mnie i wyprowadziły z jaskini, wiedziałem co zaraz się stanie. Ale się z tym pogodziłem, najważniejsza była Ariene, I teraz była bezpieczna. Demony zarechotały, a ja nie stawiałem oporu, kiedy przenosiły się ze mną do Krainy Demonów. Do mojego ojca.

Ariene? Zrób tak, żeby ojciec nie był poszkodowany ;^

Od Raidena cd. Will

Zamrugałem kilkakrotnie i odsunąłem się, speszony. Wadera zaśmiała się cicho, najwyraźniej dostrzegając mój rozbiegany wzrok.
- No już, bo zaraz uciekniesz - zaśmiała się nieco głośniej, a ja zadziornie uniosłem brew.
- Uciekać nie mam zamiaru - uśmiechnąłem się specyficznie.
Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie w ciszy, nie chcąc zakłócić tej chwili.
- Zostaniemy tu dłużej? - zapytała, rozglądając się po oświetlonych ścianach jaskini
Zmarszczyłem brwi i podszedłem do niej, tak blisko, że nasze nosy zetknęły się. Spojrzałem jej w oczy, wzdychając cicho.
- Ale wiesz, że powinnaś zmienić opatrunek?
- Nie, zrobię to jutro.
- Will.
- Raiden?
Przybrałem groźną minę i stanowczym skinięciem łba nakazałem jej powrót. Ta jednak zaparła się, z zaciętością spoglądając jej w oczy. Prośby nie pomagały.
- Will, wychodź. - warknąłem, a ta położyła po sobie uszy, mrucząc coś pod nosem. Cóż, poszło łatwiej niż myślałem.

Wyszliśmy od medyka, rozmawiając. Na boku Will prezentował się świeży, śnieżnobiały opatrunek, a ona sama rozweseliła się nieco.
- To co, głodna?
Uśmiechnęła się pod nosem, sunąc obok mnie. Skinęła lekko łbem, a kiedy już miała coś powiedzieć - zapewne zapytać, na co polujemy - odezwałem się ja.
- Ty nigdzie nie idziesz.
- Ej! - oburzyła się, zachodząc mi drogę - Mam tu siedzieć i czekać?!
- Zawsze możesz chodzić w kółko - odgryzłem się, spoglądając na nią z udawanym znudzeniem.
- Jesteś okropny.
Usiadła obok drzewa, a ja rozglądnąłem się wokół. Otoczenie wydawało się spokojne. Drzewa szumiały, targane lekkim wiatrem, a ptaki śpiewały wesoło, biesiadując w rozłożystych koronach.
- Może poczekasz w naszej jaskini, co, Yyyy?

Will? c:

28 stycznia 2017

Kolejna grafika!

Jak to pięknie ujęła Mirriam, kolejna fala avatarów zalała WSO ^^

Nowe avatary:
  • Na Howrse:
 <KLIK>


  • Na Doggi:

A także... PREZENTACJA! (od razu z radą)

<div style="background-image:url(https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjoySTRDE5wxTCHTx1tUibJjUOas1jH8deA83qAOMpDG4qMbZ7XhsECG6E0YFJ_4ZmWCFut7W81zM1ZtePf42b7wCp3Llbb57PG_154Pnl-CGpWVMD2GJSTXMXJ4_wi304d1GI4olspFo8/s1600/PrezkaWSO.png); width: 945px; height: 590px; overflow: auto; margin-top: 0px; margin-left: 0px;">
<div style="width: 514px; height: 424px; color: rgb(0, 0, 0); overflow: auto; margin-top: 56px; margin-left: 399px;"><font style="color: rgb(000000);" size="1"><font size="1"><span style="font-family: Verdana;">Oto tekst próbny...<br>Dobra rada: Aby nie zepsuć kodu HTML, zamiast Enter'a używaj kombinacji Shift + Enter C:</div> </div>

Nowa para!

Tak, mamy kolejną parę! Są to...

Nowa Para!

Radujmy się! Mamy nową parę! Naszymi szczęściarzami są... 
 Ariene jesteś mi winna terapeute ;v




 

Powitajmy Shoñele!


Najlepiej znają nas chwile zapomnienia

Imię: Shoñele
Ksywka:  Sho
Wiek: 4 latai 6 miesięcy
Płeć: Samica
Charakter: Bardzo trudno rozwikłać zagadkowy charakter wadery. Shoñele ma w sobie bowiem coś z każdego znaku zodiaku, a często cechy te ze sobą nie do końca współgrają. Ich współistnienie możliwe jest dzięki ruchowi gwiazd który na raz nasila niektóre z nich, a resztę osłabia. Uparta jak osioł, oto co ma w sobie z barana. Wadera nie tylko wytrwale dąży do celu, ale choćby racji nie miała za grosz, będzie trzymać się swojej wersji do grobowej deski. Jej mania posiadania, dla samej przyjemności, jest to cecha pochodząca z byczego zodiaku. Nie wiadomo jak, ale wiadomo, że Shoñele musi mieć każdy kamyk, strumyk... wszystko co można posiąść. Swoją skłonność do rozprowadzania informacji i ogółem plotkowania zawdzięcza zodiakowi bliźniąt. Problem jest taki iż tych wiadomości jest w 100% pewna, a nie często są prawdziwe. Rak zodiakalny podarował jej czułość, zmartwienie o inne wilki i troskę, czasem jednak, kiedy gwiazdy są w odpowiednim ustawieniu, przemienia się to w przewrażliwienie. Dzięki uprzejmości lwa zodiakalnego Sho marzy o byciu autorytetem, a dzięki pannie jako ten autorytet wyobraża sobie siebie krytykującą brak staranności u innych wilków. Dyplomatyczność rodem z zodiakalnej wagi ułatwia jej nie raz krytykę panny nie kłócącą się z czułością raka. Skorpionowe drążenie oraz zaborczość wzmocniły manie posiadania oraz plotkowania. Strzeleckie "byle by iść na przód" i Koziorożcowe "dążmy do celu" dodaje siły baraniej wytrwałości i uparciu. Niezależność wodnika pomaga jej nie ulegać, kiedy ktoś próbuje nakłonić ją do zmiany zdania, a rybia skłonność do ucieczek w zaświaty marzeń sprawia, że słyszy tylko to co chce usłyszeć, a ufa tylko swojej intuicji, do tego ten zodiak nasila u niej współczucie raka.
Wygląd:  Sierść Shoñele wariuje w odcieniach brązu. Tu ciemniejszy, tam jaśniejszy. Wadera jest dosyć szczupła przez co wielkie pazury u chudych kończyn rzucają się w oczy. To co jeszcze jest u niej niezwykłe to wielgaśne skrzydła oraz wygolony prawie doszczętnie ogon. Końcówka na której sierść wciąż gęsto rośnie jest spinana przez wilczycę złotą bransoletą, podkreślającą jej bystre oczka tego samego koloru.
Stanowisko:  Deszyfrant
Umiejętności: 
Intelekt: 12 | Siła: 5 | Zwinność: 5 | Magia: 10 | Wzrok: 10 | Węch: 3 | Słuch: 5
Rasa:  Wilk Zodiaku
Żywioły:  Znaki Zodiakalne
Moce: 
- Leczenie oraz pobudzanie u wilków zaburzeń charakteru.
- Czytanie z gwiazd wilczych osobowości.
- Tworzenie trafnych horoskopów (astrologia).
- Interpretacja snów.
- Latanie.
 
Rodzina: Shoñele nie posiada rodziny, została stworzona przez
Astreę - opiekunkę gwiazd, której jest wdzięczna za swój żywot, ale nie traktuje jej jak matki.

Partner:  Przy tym jakże niestałym i zagmatwanym charakterze zależnym od układu gwiazd może jej być trudno kogokolwiek znaleźć.
Potomstwo: Sho jest bezdzietną waderką.
Historia: Po tym jak Astrea powołała do życia waderę, ta spoczywała pod opieką pewnej rodziny, która postanowiła ją przygarnąć. Jednak polityka dawnej watahy przerażała mała Shoñele, która postanowiła uciec. Uczyniwszy to znalazła Watahę Smoczego Ostrza, do której przystąpiła.
Przedmioty:  Złota bransoleta na ogon. 
Właściciel: Ratala
Inne zdjęcia:
Ocena: 0/0

Od Ariene CD Beast

Powoli człapałam do swojej jaskini. Moje futro pokrywała krew nie tylko wrogów, ale i moja. Właściwie to w większości moja. Przednie łapy ucierpiały najbardziej, jednak zranione miałam również ramię.
Tuż przy mnie człapał Beast, który nie odniósł poważnych obrażeń. Spoglądał ma mnie niepewnie. W jego wzroku mogłam dostrzec niepokój i troskę, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam.
- Może cię zanieść? - spytał.
- Nie... dam radę... - powiedziałam cicho.
Sama nie byłam pewna swoich słów. Potykałam się o własne łapy, kręciło mi siew głowie, a obraz przed oczami strasznie mi się rozmazywał. Potknęłam się o... nawet nie wiedziałam o co i upadłam na ziemię.
- Beast... - szepnęłam.
Tyle wystarczyło, by zrozumiał, że nie dam rady dalej iść sama. Basior delikatnie położył mnie na swój grzbiet, a ja syknęłam z bólu.
- Dokąd?
- Do domu...
- Jesteś pewna że nie do skrzydła szpitalnego?
- Do domu Best, do domu...
Potem już się nie odezwał. Tylko szedł powoli i nucił pod nosem jakąś przyjemną melodię. Zmęczona próbowałam nie zmrużyć oczu. Jeśli w takim stanie zasnę, to już się nie obudzę. Z każdą chwilą czułam się coraz gorzej. Moja śmierć była tylko niedaleką wizją przyszłości, która niebłagalnie się zbliżała. W końcu nie wytrzymałam, straciłam przytomność. Umieram...

Beast? Ocal mnie, ale jeszcze nie w tym opku

Od Cheyenne CD Wuwei'a

Z nieukrywaną złością patrzyłam, jak basior ponownie wznosi się w powietrze i spogląda na mnie z góry, z triumfalnym uśmieszkiem na pysku. Świetnie. Gratuluję Panu Serdecznie i niech Cię szlag jak najszybciej trafi. Nie dość, że straszny z niego gbur to jeszcze zachowanie ma bezczelne. Takich powinni na stosie palić, nim się urodzą. Zdecydowanie za dużo już czasu na niego straciłam.
Rozjuszona fuknęłam pod nosem i po raz ostatni zaszczyciłam go swoim chłodnym spojrzeniem. Trudno, zemszczę się innym razem. Teraz czas mnie goni. Instynktownie mój wzrok spoczął na majaczące, wśród powoli zachodzącego słońca, liście drzew. Jasne światło delikatnie oświetlało ich brzegi, tworząc wokół nich coś na wzór anielskich aureoli, natomiast sam blask wspaniałe kontrastował z jasnozielonym tłem. Przez jeszcze chwilę przyglądałam się temu widokowi w kompletnej ciszy, po czym ruszyłam biegiem w stronę lasu.
Wytworzony przez pęd wiatr, cudownie koił poszarpane z lekka nerwy, sprawiając, że szybko zapomniałam o Wuwei'u i skradzionej fiolce cennego lekarstwa. Moje myśli zaś skupiły się wokół Taravi i tego, co jej powiem. W końcu jakoś muszę się wytłumaczyć z dziesięciominutowego spóźnienia a kłamać na pewno nie zamierzam. Pytanie tylko jak zareaguje, doprawdy jestem tego ciekawa.
Nim zdążyłam się spostrzec, żwawym krokiem przekroczyłam linię gęstwiny. Teraz zamiast trawy i pięknego nieba, ze wszystkich stron otaczały mnie wysokie drzewa oraz nieco mniejsze krzewy. Panował tu lekki półmrok, ze względu na niedocierające do gruntu, promienie słoneczne. Na skutek braku tego czynnika, runo leśne miejscami miało ciemniejszą barwę od swej pierwotnej, co w połączeniu stanowiło przyjemną dla oka, gamę barwną. Idąc więc tropem kolorowych liści, coraz bardziej zagłębiałam się w kolorowy gąszcz.
Wokoło pięć minut, od przekroczenia granicy, otrzymałam szczególny znak na to, że zaraz trafię dokładnie w centrum swego celu. W istocie tak właśnie było. Zapach krwi w obozie przesiąkł przez dosłownie wszystko. Gdziekolwiek się nie ruszyłam, tam towarzyszył mi zapach krwi. Nawet błąkający się między barakami wiatr, okazał się bezsilny.
- Cheyenne, jak dobrze, że jesteś! - usłyszałam za sobą głos, i to nie byle jaki.
Natychmiastowo odwróciłam się w stronę, zmierzającej ku mnie Taravi.
- Przepraszam za spóźnienie... - zaczęłam zmieszana, jej nagłą obecnością - Po drodze zatrzy...
- Nie ważne! - przerwała mi - Potrzebna pomoc w drugim namiocie.
- Rozumiem - skinęłam głową.
Wadera uśmiechnęła się do mnie delikatnie, od razu ruszając się ze swojego miejsca. Jej futro było znacznie ciemniejsze, przez pokrywającą je ziemię i kurz. W sumie nic dziwnego. Widać jak bardzo oddana jest watasze.
Rozejrzałam się w pośpiechu po rozstawionych parawanach, by ocenić nieco panującą sytuację. Jednym słowem, było źle. Wszystkie miejsca pod płachtami materiałów zostały pozajmowane, kilka postaci nawet leżało na zewnątrz. Nie dziwiłam się wcale Alfie, że zagarniała każdego do pomocy.
Wzrokiem odnalazłam wyznaczone stanowisko mojej pracy. Barak numer dwa znajdował się tuż pomiędzy czwórką a trójką i w przeciwieństwie do pozostałych, zdobiła go złota chorągiewka z wilkiem. Zrobiłam więc parę kroków we właściwym kierunku i już po kilkunastu sekundach znalazłam się w jego wnętrzu. Od razu przystąpiłam do pracy. Widząc rozszarpany bok czarnej wadery, od razu wyciągnęłam z torby gazę, wraz z wodą utleniającą. Bez wahania namoczyłam biały wacik i przytknęłam do krwawiącej rany. Samica syknęła z bólu, poruszając się gwałtownie.
- Spokojnie - mruknęłam - Zaraz przestanie boleć. Wytrzymasz...
Zręcznie dokończyłam obmywanie skazy a zakrwawione płatki wyrzuciłam do kosza. Teraz jedynie pozostało mi zrobić coś z tym wgłębieniem. Przyjrzałam się dokładnie cięciu, po czym położyłam na nim swoją łapę. Wilczyca natychmiastowo zadarła głowę i spojrzała na mnie z iskierką frustracji.
- Co ty robisz? - zapytała zdezorientowana.
Nie odpowiedziałam. Przymknęłam za to oczy, skupiając się na płynącej przez moje ciało, mocy. Czułam jak wspaniała energia, przepełnia każde z moich członków i powoli wypływa na światło dzienne, lecząc poszkodowaną postać. Naprawdę przyjemne odczucie. Uchyliłam leniwie powieki a biała łuna rozbłysła spod mojej kończyny. Gotowe.
Zdjęłam swoją łapę z jej uda a wówczas w powietrzu rozbrzmiały słowa wadery.
- Dziękuję - oznajmiła
Zerknęłam na moment w jej kierunku, w duchu uśmiechając się nieznacznie.
- Przez kolejne dwa dni, spróbuj nie przemęczać się za bardzo. Może to odnowić dolegliwości - poinformowałam, wychodząc z baraku.
Wtedy w oddali dostrzegłam silnie poranionego osobnika. Leżał na boku, oddychając ciężko i mrucząc rozpaczliwe pod nosem. Chciałam iść do Taravi zapytać się, czy mogę się nim zająć, lecz stwierdziłam, że to wprost niedorzeczne rozwiązanie. Przystąpiłam od razu do działania. Truchtem podbiegłam do niedobrze wyglądającego basiora. Był w złej kondycji, wyraźnie odwodniony, bez sił do życia. Umierał.
Spojrzałam głęboko w jego czarne jak węgiel oczy. Zostało mu mało czasu. Ja mam mało czasu. Wzrokiem przebiegłam po poranionej sylwetce samca, który leżał w dość sporej kałuży krwi. Jak to w ogóle możliwe, że nikt się nim nie zajął!? Przeklęłam pod nosem a wilk jęknął rozpaczliwie.
- Wszystko będzie dobrze... - szepnęłam - Musi być.
Jedynie mrugnął żałośnie. Zaczęłam gorączkowo zastanawiać się nad rozwiązaniem tej sytuacji. Tu sama magia nie mogła wystarczyć.
- To chyba twoje - momentalnie odwróciłam się do tyłu.
Wuwei. Jak on mnie tutaj znalazł!? Na pewno musiał mnie śledzić. Normalnie przeczuwałam to.
- Nagle stałeś się miły? - wyparowałam.
Znów zerknęłam w stronę ledwo dychającego samca. Tik-tak, tik-tak...
- No dobra, skoro nie chcesz tego flakoniku, to nie, żegnam - odparł
Zagryzłam mocno wargi, słysząc jak odchodzi. Fiolka. Lekarstwo. Tik-tak, tik-tak.
- Daj - rzuciłam, powstrzymując go od kolejnego stąpnięcia.
Wuwei oddał mi posłusznie buteleczkę z naparem, a ja schowałam ją natychmiastowo do teczki. Moje spojrzenie ponownie powędrowało w stronę umierającego. Westchnęłam cicho. Co miałam zrobić? Jak mu pomóc? Jeju, Cheyenne uruchom płaty mózgowe.
- Więc? - odezwał się ponownie Wuwei
- Mógłbyś być cicho!? - warknęłam niespodziewanie - Próbuję myśleć!
- Doprawdy? A już myślałem, że zapuściłaś korzenie.
Korzenie. Drzewa. Rośliny. Rany! Że też ja na to nie wpadłam! Przynajmniej w końcu ten gbur na coś się przydał.
Zadarłam wysoko głowę, tak aby moje oczy spoczęły wprost na linii rozgałęzień olbrzymich dębów. Następnie poczęłam materializować w środku ich pni, wodę formując ją w swoiste kule. Następnym krokiem było połączenie ich w jedną całość. Uformowana ciecz zaczęła przesiąkać przez kory, powoli wędrując wprost nad ciało wyziewającego duszę wilka. Gdy poszczególne części zostały zespojone ze sobą, pozostało mi tylko jedno.
- Aqua Vita - wyszeptałam.
Woda spadła na wilka, a ja momentalnie poczułam się słabiej. Zdołałam jednak nie utracić przytomności.
- Lepiej? - zwróciłam się z troską do cierpiącego
Kiwnął twierdząco głową, natomiast jego aura przeszła w stan spoczynku.

Wuwei?

27 stycznia 2017

Od Wuwei'a cd Cheyenne

Spojrzałem na nią wkurzony. Nie miała prawa do mnie krzyczeć. Jednak zanim jej to powiedziałem, dostrzegłem małą fioleczkę nieopodal miejsca jej upadku. Szybko podszedłem i wziąłem ją do łapy.
- Ładnie to tak krzyczeć na starszych? – spytałem i potrząsnąłem lekko fioleczką. Samica spojrzała na mnie i szybko podeszła, chcąc wziąć ode mnie to, co było jej.
- A a aa… - pokręciłem przecząco głową - Znalezione, nie kradzione – dodałem i rozłożyłem skrzydła chciałem odlecieć stamtąd, ale coś mnie zatrzymało. Kichnąłem tak, że aż mały płomyczek ‘spadł’ na trawę i ją podpalił. Spojrzałem z grymasem na wilczycę.
- Ups… - odparłem. Podszedłem do małego ogniska które niechcący zrobiłem i zacząłem go zadeptywać.
- Poparzysz się głupku! – powiedziała Cheyenne i podeszła do mnie, jednak ja odgrodziłem sobie dojście do mnie swoimi skrzydłami. Ona mogła się poparzyć, a ja? Ogień nic mi nie robił, mogłem sobie od tak chodzić po nim i nic mi nie było. To była stara magia, której używali moi przodkowie na swych dzieciach. Przez to nasi szamani ustanowili regułę. Co trzecie pokolenie mogło mieć tą moc i tylko najstarsze z dzieci. Padło akurat na mnie, co z jednej strony było plusem, a z drugiej zaś minusem. Nie lubiłem o tym opowiadać, a większość wilków zawsze jak mnie widziało to pytali o to. Może kiedyś lubiłem opowiadać, ale po tym co się stało przeze mnie, to… nie.
W końcu powoli ogień znikał z trawy. Teraz musiałem się zastanowić, jakim cudem on wziął się tak o, bo przecież nie użyłem żadnej mocy! Do tego musiałem się zastanowić co powiedzieć – o ile zachce mi się mówić czy opowiadać – tej wrednej małej białej kuleczce, która mnie wkurzała z każdym jej słowem. W końcu całe małe ognisko zostało ugaszone. Miałem ogromną nadzieję, ze żaden wilk – prócz mnie i Cheyenne – nie zauważył tej mojej małej wpadki.
- Wyjaśnisz mi w końcu co to miało być?! – fuknęła na mnie wilczyca. Spojrzałem na nią zdenerwowany z myślą, że ktoś jeszcze to zobaczył. Szybko chciałem zmienić temat i w tym momencie przypomniałem sobie o znalezionej fiolce.
- Nie masz lepszych tematów? Na przykład jak odzyskać to? – powiedziałem i pokazałem małą fiolkę. Znowu podeszła do mnie i chciała od tak sobie ją wziąć, ale ubiegłem ją i odskoczyłem. Następnie wzniosłem się ku górze.
- Wiesz, że to nie jest fer? – spytała. Świetnie, znalazłem jakąś wilczkę która nie potrafi się bawić i zawsze według niej musi być fer. Zajebiście…
- Skoro tak… - powiedziałem i użyłem na wilczyce Lewitacji. Ta z przerażenia pisnęła.
- Teraz jest fer. Ja latam i ty latasz.
- Mógłbyś mnie puścić?! – krzyknęła na mnie. Spojrzałem w dół i pokręciłem przecząco głową.
- Jesteś tego pewna? – pokazałem łapą w dół. Byliśmy na dosyć dużej wysokości od ziemi. Gdybym ją teraz puścił… Ona spojrzała w dół, potem na mnie, później znowu w dół i znowu na mnie.
- Odstaw mnie na ziemię, ale już! – fuknęła na mnie. Przewróciłem oczami, podrzuciłem fiolką do góry, złapałem wilczycę i poleciałem w dół. Postawiłem ją, a następnie złapałem fiolkę.
- Aż tak było strasznie? – zapytałem z szyderczym uśmiechem. Nie czekając na odpowiedź, wzniosłem się ku niebu. Widziałem, że wilczyca w końcu odbiega stamtąd. Jednak… Zaciekawiło mnie gdzie, dlatego leciałem tak, by się tego dowiedzieć. Zawsze mogłem stwierdzić, że jednak chciałem oddać jej ta fioleczkę. Miałem wytłumaczenie, a do głowy na szczeście nie mogła mi wejść i przeczytać moich myśli. Jak to dobrze, że opanowałem sztukę zamykania umysłu przed innymi. Uśmiechnąłem się do siebie. W końcu wilczyca dobiegła do miejsca docelowego. Wylądowałem nieopodal. W tedy dostrzegłem co to za miejsce. Aż ciarki po mnie przeszły. Musiało się tu wydarzyć coś złego. Bardzo złego. Coś, co wyczuwałem w powietrzu… Krew. Wiatr chciał mi w jakiś sposób zakomunikować co tu się stało. Co się stało przed moim przybyciem tutaj. Ja miałem misję, chciałem tylko iść do Alf, wytłumaczyć im to i owo, a teraz… Nie mogłem im tego zrobić. Nie mogę znowu ich wysłać na jakąś głupią wojnę – o ile takowa miała nadejść. Myślałem, że nie zgubię białej wilczycy, ale myliłem się. Może to dlatego, że za bardzo się zamyśliłem idąc przed siebie?
- Hej, to nie jest miejsce dla Ciebie – fuknął na mnie jakiś wilk. Nawet nie chciało mi się przyglądać kto to był dokładnie. Chciałem jak najszybciej stąd wyjść, uciec, gdzieś daleko… Najlepiej na polankę na której tak dobrze mi się drzemało… Gdy już odszedłem od tego miejsca, w oddali dostrzegłem ją. Westchnąłem, spojrzałem na flakonik który nadal był ze mną. Spojrzałem znowu na wilczycę, która komuś pomagała.
- To może być coś ważnego – powiedziałem sam do siebie i zawróciłem. W końcu nie zgubiłem jej z oczu.
- To chyba twoje – odparłem niechętnie. Odwróciła się do mnie.
- Nagle stałeś się miły? – spytała i znowu wróciła do swojej pracy. Przewróciłem oczami.
- No dobra, skoro nie chcesz tego flakoniku, to nie, żegnam. – powiedziałem i odwróciłem się aby odejść.
- Daj – powiedziała. Uśmiechnąłem się w duchu. Chciałem zdobyć sojuszników, więc… musiałem działać. Oddałem jej flakonik, a ona natychmiast schowała go do swojej torby. Czekałem, stałem przy niej… Ale nic się do mnie nie odezwała.
- Więc? – zapytałem. Nie wiem czego dokładnie od niej oczekiwałem. Zaciekawiła mnie ta jej praca, to wszystko. Ale czy nie oszukiwałem sam siebie?

Cheyenne?

Od Will cd. Raiden

- Wiesz? Ja też cię kocham. - uśmiechnęłam się, wtulając się w jego futro. Basior patrzył na mnie. Była już noc, a my siedzieliśmy po ciemku w jaskini. Nie było zimno. Przyjemny wiosenny wiatr czasami do jaskini. Zamknęłam oczy.
- Raiden? - zapytałam.
- Tak, Yyyy?
- Dziękuję, że tu jesteś, - wyszeptałam - nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
- Ja wiem. - powiedział. Uniosłam pytająco brew.
- Umarłabyś. - powiedział ze złośliwym uśmieszkiem. Wstałam.
- Gdzie idziesz? - Raiden popatrzył na mnie.
- Chciałabym popatrzeć w gwiazdy. - powiedziałam cicho. - Dawno tego nie robiłam.
- Ja też. - basior westchnął. - Koniec wojny i potwory raczej się już nie pojawią.
- To chodźmy. - podeszłam do basiora. Mieliśmy już wychodzić z jaskini, gdy nagle coś przyciągnęło moją uwagę. To była... szczelina?
- Will?
- Tak?
- Gdzie idziesz? - zapytał Raiden. Pokazałam łapą w głąb jaskini. Podeszłam bliżej. Szczelina była większa, niż mi się na początku wydawało, bez problemu można było się przez nią przecisnąć.
- Raiden? - zapytałam.
- Tak? - basior podszedł do mnie.
- Idziemy? - popatrzyłam na niego pytająco. Raiden spojrzał na moją ranę. Bandaż był czerwony i pewnie trzeba by go zmienić.
- A twoja rana? - zapytał troskliwie.
- Wytrzymam. - próbowałam powiedzieć to z pewnością siebie, ale chyba nie wyszło. Raiden zaczął się śmiać.
- No dobrze, Yyyy -powiedział z uśmiechem. - chodźmy. Kiwnęłam głową. Szczelina była dosyć duża, przeszliśmy bez problemu. Dostaliśmy się do dalszej części jaskini.
- To miejsce jest... jest...- zacięłam się.
- Jest piękne, ale nie piękniejszy niż twoje oczy. - powiedział Raiden. Zarumieniałam się. Poszliśmy razem dalej. Im głębiej szliśmy, tym było więcej kryształów. Usłyszałam wiatr na dworze, poczułam go na sierści. Byliśmy nie daleko wyjścia. Przyspieszyłam nieznacznie. Po chwili zobaczyłam niebo zasypane gwiazdami. Nie wiedziałam, że wspinaliśmy się w górę. Księżyc był wielki i okrągły tej nocy. Jego światło wpadło do jaskini, oświetlając ją. Kryształy odbijały jego światło, rozszczepiając je na wiele kolorów. Jaskinia była teraz rozświetlona kolorowym światłem. Usiadłam przy wyjściu z groty. Raiden usiadł obok mnie. Nasze pyszczki były bardzo blisko.
- Will, skąd wiedziałaś, że...- nie dokończył Raiden.
- Cicho. - przerwałam. Popatrzyłam na niego. Zamknęłam oczy i pocałowałam go.
 
Raiden? <3

Od Cheyenne cd. Wuwei' a

Bez namysłu zarzuciłam głową na boki, próbując pozbyć się tego przytłaczającego zapachu krwi ze swoich nozdrzy. Mimo że wojna zakończyła się dokładnie dwa dni temu, tuż przed moim przybyciem, to nadal jej gęsta atmosfera nie opadła. Krwawa jatka, jaką stoczono w ostateczny dzień sporu, poniosła za sobą ogromne straty, co sprawiło, że w watasze nadal panował niespowity chaos. Wiatr co rusz niósł ze sobą jęki rannych oraz płacz rodzin, których bliskich pochłonęły bitwy o wolność. W powietrzu zaś silnie wyczuwalna była woń czerwonawej cieczy, ciążąca mi niesamowicie od samego rana. Aby się jej pozbyć, próbowałam już dosłownie wszystkiego. Niestety, każda taka próba kończyła się fiaskiem.
Powoli zaczęło brakować mi czasu. Za dokładnie piętnaście minut miałam stawić w punkcie medycznym, by pomóc nieco przy cierpiących. Nawet do tej pory nie wiem, skąd Taravia — alfa tutejszej watahy, wiedziała o moich zdolnościach. Nie chciałam zagłębiać się w szczegóły.
W pośpiechu podeszłam do skalnej ściany, w której wyryte zostało kilka wgłębień, przypominających nieco półki. Podobnie jak inne wilki, trzymałam tutaj najróżniejsze rzeczy, począwszy od moich pamiątek z podróży a kończąc na grubych, starych księgach. Wzrokiem omiotłam szczeliny, od razu odnajdując to czego szukałam. Chwyciłam w zęby poręczną torbę, następnie wrzucając do niej kilka fiolek własnego wyrobu, pomocnych przy leczeniu ran i skaleczeń. Zielarstwem pasjonowałam się chyba od zawsze, a to hobby zaszczepiła we mnie moja własna matka. Arwen w swej domowej apteczce posiadała lekarstwa na każdą chorobę i dolegliwość. Była więc cenioną w moich stronach zielarką i uzdrowicielką a jako jej córka, przejęłam od niej wiedzę. Wcale jednak nie żałuję, że nie pełnię jednego z tych stanowisk, do których przygotowana zostałam. Dobrze mi tak, jak jest.
Przełożyłam przez głowę zapakowaną tasz i ruszyłam przed siebie, ku wyjściu z przydzielonej mi jaskini. Mój nowy dom znajdował się dokładnie w centrum watahy i nie różnił się w sumie niczym spośród innych. W tym właśnie tkwił dla mnie problem. Łatwo myliłam swoją grotę z czyjąś, dlatego zawsze musiałam pamiętać, że widok z nory należącej do mnie, pada wprost na Zatokę Mgieł. Takie właśnie rozwiązanie okazało się fenomenalne w swej skuteczności.
Blask wody, bijącej od krajobrazu powitał mnie tuż przy wylocie. Widząc więc to radosne światełko, mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem. Czas jednak mnie gonił. Nie mogłam się na chwilę zatrzymać, by nacieszyć oczy tym widokiem. Nie teraz. Pędem ruszyłam z miejsca, nie bacząc po drodze już na nic. Biegłam lekkim krokiem, oddychając głęboko w równym tempie i mijając co rusz jakieś zamazane postacie. Zapewne ocalałe wilki, wracające do swych domów. Przynajmniej wiadomo, że ktoś został, a wataha nie została całkowicie wybita. Rozpościerające się wokół mnie tereny, zmieniały się wraz z mrugnięciem oka. Raz otaczały moje ciało kolumny drzew, drugi czułam bijący od wody chłód, trzeci — znajdowałam się na nieznanej mi równinie. Dostrzegając więc otwartą przestrzeń i odczuwając nutkę zmęczenia, postanowiłam zwolnić do truchtu. Nic mi w tym nie broniło, ponieważ wiedziałam, że jestem już blisko swego celu. Taravia przecież dokładnie opisała mi jak dotrzeć do ,,obozu", po tym, jak grzecznie odmówiłam oprowadzenia po terenach watahy. Oczywiście, nie żałuje podjętej decyzji. Przez lata samotnie odkrywałam najróżniejsze krainy. Umiem o sobie zadbać...
Zamyślona, nawet nie patrzyłam dokąd biegnę. Podążałam wciąż przed siebie, w niezbyt szybkim truchcie. Okolica wydawała się cicha i opustoszała. Zero żywej duszy. Do czasu. Było już za późno na moją reakcję, gdy nagle nie wiadomo skąd, wyrosła przede mną sylwetka postawnego wilka. Z impetem wpadłam na osobnika, lądują boleśnie tyłkiem na ziemi. Nie syknęłam jednak z bólu. Wiedziałam, że to, to pikuś w stosunku do tego, co czują inni, którzy odnieśli rany podczas wojny. Współczułam im bardzo z tego powodu.
- Coś za jeden? - rzucił cierpko osobnik.
Spojrzałam z lekkim zmieszaniem na potrąconą przeze mnie postać. Był nią basior, o dość specyficznym ubarwieniu futra. W dodatku o niezbyt przyjaznym usposobieniu. Dość popularna duszyczka w dzisiejszych czasach.
Widząc wyprostowaną sylwetkę samca, stojącego już na wszystkich czterech kończynach, poczułam się niezwykle mała. W swoim domniemaniu o wiele za mała. Szybko dźwignęłam się na łapy, przyjmując dogodną do mojego wychowania pozycję. Niestety niewiele to dało, gdyż nieznajomy nadal był ode mnie wyższy o co najmniej dziesięć centymetrów. Przeprosić go jednak ciągle wypadało.
- Przepraszam Pana... - odparłam cicho, następnie poprawiając na boku torbę.
Mimo tego chwilowego zajęcia kątem oka dostrzegłam jak wilk spogląda na mnie ze zdziwieniem. Kompletnie nie wiedziałam o co może mu chodzić.
- Nie jestem żadnym panem.
Słysząc te słowa, przekrzywiłam lekko głowę na bok. Czepia się tego, że nazwałam go z czystej kultury ,,panem''? Niedoczekanie!
- Nie znam Cię, więc jesteś dla mnie Panem... - wytłumaczyłam niedokładnie, przez co miałam ochotę ugryźć się w język.
- Wuwei. Koniec. Żegnam - uciął znienacka, po czym odwrócił się na pięcie.
Przez moment patrzyłam jak odchodzi, nawet nie wysłuchawszy mnie do końca. Przecież tak nie można, czyż nie? Lubi samotność, okey. Ja również, ale to chyba nie powód by przerwać rozmowę w ten sposób. Nie dam mu za wygraną.
- Więc przepraszam Cię Panie Wuwei - paroma szybkimi krokami, dogoniłam go.
Na pysku wilka momentalnie pojawił się grymas. Nie byle jaki. Wkurzyłam go. Ojć.
- Wuwei. Tyle - niemal warknął, lecz nie zrobił kolejnego kroku naprzód.
Zupełnie jakby coś go zatrzymało. Tym kimś byłam ja. Omiótł mnie dokładnie wzrokiem od góry do dołu. Coś mu się nie podoba? A może podpiszę się z nim pod przysłowiem: ,, Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie?''. Tak. Pasowałoby.
- Co tak patrzysz? - zapytałam z lekka szorstko.
Nie odpowiedział. Powitała mnie istna cisza rodem z horroru. Czyżby zatkało, kakao? Możliwe. Ponownie poprawiłam swój tobołek, który jakimś cudem był nieco lżejszy. Zaraz. Co?! Mimochodem odwróciłam się na pięcie. Jeżeli coś zgubiłam, to na pewno gdzieś w pobliżu. Może jak wpadłam na tego całego Wuwei'a? Tak!
Mój wzrok błyskawicznie spoczął na miejscu, gdzie jeszcze kilka minut temu klapłam boleśnie na ogon. Co do kwestii zguby, rzeczywiście tam była. Szklany flakonik leżał wśród trawy, odbijając światło słonecznie. Gdy go zobaczyłam, kamień spadł mi z serca. Szkoda by się zmarnował.
Bez zbędnych ceregieli ruszyłam w jego stronę, aby po kilku sekundach ponownie trafił na swoje miejsce. Przy okazji uzmysłowiłam sobie tez o co mogło chodzić basiorowi, gdy tak na mnie patrzył. A nawet jeśli, to nie to, to wypadałoby się jakoś odwdzięczyć. Znam jego mienię, niech ona zna i moje.
- Cheyenne - mruknęłam, nadal nie odwracając się. Musiałam upewnić się, że nic więcej mi nie zginęło.
- Co-o? - usłyszałam jego zdezorientowany głos.
Krew się we mnie zagotowała. Jest aż tak niekumaty? Nie spodziewałabym się po takim gburze.
- Jestem Cheyenne, głuchy jesteś czy co?! - rzuciłam oschle.
Ukradkiem spojrzałam na niebo. Słońce smętnie wisiało nad lasem, malującym się w oddali. Chol*ra, jestem spóźniona!


Wuwei?

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template