Otwieram oczy, leżąc jeszcze na grzbiecie. Nikłe, ostatnie promienie światła z trudem przeciskają się przez rozłożystą koronę dębu i oświetlają ziemię, tworząc na niej jaśniejsze placki. Przymykam oczy, zmęczone nagłą zmianą oświetlenia.
Chłód ziemi kłuje w kręgosłup i przesiąka mnie całą, wywołując drżenie mięśni. Pomimo tego nie wstaję, ogarnięta nagłym zmęczeniem; leżę więc, a moja pierś unosi się rytmicznie, dając jasny znak, że nadal żyję. Obok piętrzy się kupka jesiennych, przegniłych już liści. Ich zapach drapie w gardło, dlatego odchrząkam i odwracam głowę, mając bezsensowną nadzieję, że to cokolwiek pomoże.
Krew zbiera mi się pod językiem już od jakiegoś czasu, zalewa migdałki i oblewa dziąsła. Czasami przełykam, a czasami wypluwam ją gdzieś obok, ciągle jednak czuję jej metaliczny smak i lepką konsystencję. Na śniegu pozostawia czerwone, intensywne plamy.
Choć śmierć ciągnie się za mną już długo, trzyma mnie i nie pozwala odejść. Gdzieś w głowie plączą mi się myśli o samobójstwie, jednak cierpliwie czekam, decydując się na odejście zgodne z naturą, takie, jakie przygotował dla mnie świat.
W końcu wstaję, odrywając się od przemarzniętej ziemi; ciepło rozlewa się po moim ciele, zaraz jednak chłodny wiatr rozwiewa je, pozostawiając jedynie przymglone, zupełnie nic nie znaczące wspomnienie.
– Mamo – słyszę i odwracam się, napotykając po chwili szare oczy mojej najmłodszej córki. Już dawno przestałam się dziwić, że nie słyszę, jak podchodzi. Niewiele już słyszę. Moje przyćmione zmysły dają potencjalnym mordercom ogromne szanse. – Chodź ze mną, proszę.
Staram się odgadnąć o co chodzi, jednak jej obojętna postawa nie pozwala mi na to. Przez chwilę waham się, zaraz jednak przytakuję skinieniem głowy i podchodzę bliżej, dając się prowadzić. Kesame udaje, że nie widzi plam krwi na futrze i śniegu.
– Mam coś dla ciebie – mówi, wchodząc do szałasu. Temperatura jest w nim wyższa; ciepło owiewa moje ciało, przez co mimowolnie mrużę oczy i rozkoszuję się mrowieniem poduszek u łap. Odchrząkuję, kiedy córka znika za prowizorycznym parawanem, a potem znów, kiedy się pojawia. Krzywiąc się przełykam mieszankę śliny i krwi. – Popatrz. Odłożyłam jedną i pomyślałam, że warto się nad tym zastanowić. Wiem, że to poważna decyzja i trudno będzie...
– Nie – przerywam gwałtownie. Jej wzrok, dotąd utkwiony w buteleczce, podnosi się na mnie. Na pysku ma wymalowane głębokie zdziwienie, które zaraz przekształca się w ból.
– Dlaczego? – pyta cicho, a ja muszę spojrzeć gdzieś w bok, inaczej pożrą mnie wyrzuty sumienia. – Proszę, wiesz...
– Nie – powtarzam, tym razem dobitniej, mając nadzieję, że ukróci to jakąkolwiek dyskusję. Przygryza wnętrze policzka, a jej nos drga lekko, zdradzając rozdrażnienie i ukryty głęboko ból.
– Proszę.
Przymykam oczy, krew pulsuje mi pod czaszką. Praktycznie słyszę bicie swojego serca – na pozór rytmiczne – i jakoś dziwię się, że jeszcze tam jest.
– Dobrze wiesz, że nie ma odwrotu. Choroba trawi mnie od środka i wszystko jest nieuniknione – odzywam się; brzmię szorstko, lecz to dobrze. Nie chcę dawać jej jakichkolwiek nadziei. Słyszmy głuchy stukot oznaczający przewrócenie się deski zamykającej szałas. Jej mięśnie zaczynają drżeć, a ja nie wiem, czy to od emocji, czy wdzierającego się do jaskini chłodnego powietrza.
– Mamo! – krzyczy jak małe dziecko, jak szczeniak, który nie zgadza się na szlaban.
Posyłam jej zbolałe spojrzenie, mówiące, że już za późno: decyzji nie zmienię.
– Mamo, do cholery!
Krzyczy, a ja znów odwracam wzrok. Nie podoba mi się jej ton, wiem, że powinnam ją upomnieć. Nakazać opanować emocje i zachowywać się jak na alfę przystało. Kiedy znów na nią spoglądam, dostrzegam w jej oczach łzy i odczuwam nagłą chęć zbliżenia się i otarcia ich. Wiem, że płacze przeze mnie i teraz mój pysk również przecinają słone krople. Nie przestaje do mnie mówić, zaciska powieki, jej głos roznosi się po szałasie i czuję, że moja głowa zaraz wybuchnie. Zwieszam głowę, wbijam pazury w utwardzoną ziemię, mam ochotę wrzeszczeć, ale milczę. Sytuacja przerasta mnie i w końcu następuje krótka chwila, która kończy wszystko.
Czerwonawy płyn rozlewa się po ziemi, zagarnia łapczywie jej powierzchnię; tym razem nie jest to krew. Drobne kawałki szkła leżą teraz rozsypane naokoło i stygną w milczeniu, choć w mojej głowie nadal brzęczy dźwięk pękającego szkła. Oczy Kesame rozszerzają się powoli i znów, po raz kolejny tego dnia, widzę w niej szarego szczeniaka. Patrzy na moją zastygłą w powietrzu łapę, a ja obserwuję, jak napina mięśnie szczęki. Chcę ją przeprosić, ale zamiast tego wstrząsa mną kaszel. Chwieję się i cofam o krok, a Kesame wychodzi – cisza, jaka zapadła, boli bardziej niż wcześniejszy krzyk. Odrzuciłam jej pomoc i teraz czuję, jak żal trawi resztki mojego serca. Czarna, gęsta ciecz wypływa z mojego pyska i choć staram się wyciszyć, jestem pewna, że zza cienkich ścian szałasu słychać mnie wyraźnie.
Wychodzę chwilę później, tak, aby już nikogo nie spotkać. Obraz jej oczu wciąż plącze moje myśli, przez co nie skupiam się na tym, gdzie idę. Chłód ogarnia każdą komórkę mojego ciała, szum wiatru wycisza myśli. Nie patrzę pod nogi, lecz nawet mimo tego wiem, że brukam śnieżnobiały puch ciemnymi plamami. Kręci mi się w głowie – trochę przez emocje, trochę przez chłód, trochę przez chorobę.
Przez to wszystko nie zauważam, że idę coraz wolniej. Rozciągające się przede mną połacie śniegu wydają się ciągnąć bez końca. Moje łapy dygoczą, załamują się wbrew mojej woli, a po chwili zginają się zupełnie i czuję, jak upadam. Nie jestem w stanie zareagować, dlatego upadam żałośnie na ziemię, zakopując pysk w śniegu i wykrzywiając ciało w nienaturalnej pozycji. Zaczyna mi brakować powietrza.
Z błądzącym po pysku uśmiechem myślę o tym, jak bardzo ironiczne scenariusze pisze życie – a czasem śmierć.
Mrugam, tym samym starając się strącić z rzęs białe płatki. Unoszę się na przednich łapach i z obojętnością przyglądam się pozostawionym przez futro zabrudzeniom. Nie stoję długo, moje łapy nie są w stanie utrzymać mojego ciężkiego ciała w pionie. Z jękiem zwalam się na bok, oddycham ciężko, jakbym właśnie przebiegła wiele kilometrów. Wydychane powietrze zamienia się w parę wodną i rozmywa na tle nocnego nieba. Myślę smutno, że przegapiłam zachód słońca.
Zakopuję łapy w śniegu, bawię się ostatnimi chwilami, jakby to było nic. Kiedy jednak kłucie w sercu – a może w płucach? – nie ustaje, strach wewnątrz mnie narasta, a ciało nieruchomieje. Nocną ciszę: szum wiatru, pohukiwanie sowy, trzepot skrzydeł zbłąkanego owada, przerywa mój kaszel. Świat zamiera, jakby z nieskrywaną obrazą. Unoszę spojrzenie w górę, na pierwsze gwiazdy, jeszcze nie do końca wyraźne; prawy bok, ten, na który upadłam, zostaje znieczulony przez trawiące mnie zimno. Znów przymykam oczy, moje powieki drgają, świat jakby wiruje.
Gdzieś w oddali majaczy mi sylwetka wilka i choć doskonale wiem, że nie powinnam być w stanie jej rozpoznać, jestem stuprocentowo pewna, że to Zero. Mój mąż, druga połówka jabłka, pomarańczy, jak zwał, tak zwał. Ciemne futro zlewa się z niebem, a jednak widzę go całego bardzo wyraźnie. Rozrastająca się pod moim pyskiem kałuża śliny, krwi i czarnej cieczy przyciąga jego wzrok. Podchodzi, widzę, jest coraz bliżej, mój oddech przyśpiesza. Boję się jego wzroku, boję się, że widzi mnie zasypaną śniegiem, ze szronem na futrze, całą w krwi, na ziemi. Wstydzę się upokorzenia, jakim jest śmierć. Gdzieś za nim miga mi postać Serafiny, potem Racolo, przewija się tam niezliczona ilość postaci. Setki par oczu patrzą na moje wykrwawiające się ciało, a ja czuję, jak ciepła ciecz zalewa mi gardło, wypływa z uszu i nosa, przysłania obraz. Kiedy wszystko ucicha, zostaję sam na sam z mężem. Jest martwy?, żyje? Nie pamiętam. Mimo tego mrużę oczy, kiedy się uśmiecham, bo nie jestem sama.
Chcę wyciągnąć w jego stronę łapę, lecz uśmiech zamiera na moim pysku, kiedy uświadamiam sobie, że to wszystko tylko fałszywa iluzja. Obraz pęka jak mydlana bańka, zalewając mnie żalem. Drgam w zaspach śniegu, otoczona czerwienią, oddech ustaje, krew zatrzymuje się w żyłach przemrożonych łap. Tonę w ciemności i kakofonii ciszy, tracę świadomość i zastygam w przerażeniu. Otulają mnie miękkie i ciepłe ramiona śmierci.