Przed świtem obudził mnie wredny, chrapiący głos. Dobrze go znałam, to jeden z biesów odpowiedzialnych za ostatnie wydarzenia. Szczerze nienawidziłam tych beznadziejnych chucher, mających się za widma. Podniosłam głowę i z niekrytym grymasem słuchałam, co ma mi do powiedzenia.
- Liria... Liria... Liria...
- Czego chcesz?
- Liria... Liria... Liria...
- Mów wprost, ty nędzna szmiro, bo zaraz stracę cierpliwość! Dobrze wiesz, że czeka mnie dziś dużo pracy!
- Jak sobie życzysz, pani.
Oczy (jeżeli w ogóle można je tak nazwać) ducha rozświetliły się żółtym, neonowym blaskiem. Poczułam, że i z moich oczu znów zaczął toczyć się dym. Przed sobą usłyszałam krótkie "pójdź za mną". Podążyłam za poczwarą, która ewidentnie chciała wyprowadzić mnie z jaskini. Zapierałam się łapami o leżące tu i ówdzie klejnoty, ale duch miał mnie w garści, gdy tylko zwrócił "oczy" w moją stronę, opuszczała mnie siła do walki. Z każdą chwilą czułam się bardziej jak ciągnięta za pomocą liny lub magnesu.
Stanęliśmy przed jaskinią. Odwrócił się w moją stronę, zarechotał, po czym zniknął. W oddali słychać było jeszcze jego śmiech i tajemnicze 'szukaj'.
- Szukaj? Czego mam szukać? Wyciągnął mnie z domu, nie powiedział dlaczego, a sama się domyślać? Niewiarygodna zniewaga!
Rzucałam się to na prawo, to na lewo. Po którejś z tych stron zobaczyłam świecące beżowe pudełko. Podeszłam bliżej, wtedy właśnie dotarło do mnie, czym tak naprawdę jest karton. Na ściółce z siana było w nim smocze jajo.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiego zjawiska, na Helipirze nie żyją takie stworzenia. Owszem, pamiętam, niedawno mieliśmy w watasze wojnę ze smokami, ale nie miałam tej przyjemności oglądać ich jaj. Było ono nadzwyczajne, przypominało dobrze ociosany kolorowy kamień morski w kropki (a raczej ciapki). Najwyraźniej któreś z jaj zostało wtedy porzucone. Więc to o tym mówił stary bies? I nie miał co z tym zrobić, tylko podrzucić AKURAT mnie?
I co ja mam z nim zrobić?
Znów zaczął prószyć śnieg - jak to zimą. Stałam z rozstawionymi szeroko łapami, krzywą miną na pysku, wpatrując się w kłopotliwy prezent. Niewiele brakowało, a wrosłabym w krajobraz zasypana białym puchem. Mój biedny, odmrożony nos dał znak, że pora coś z nim zrobić. Mając już kilka stopni gniewu w skali tornada, zaczęłam wikłać kosz z ostatnich, jeszcze nieprzegniłych liści. Szybką łapą wyciągnęłam jajo z pudełka, po czym wsunęłam je do jakże wspaniałego dzieła i zarzuciłam bagaż, udając osła jucznego.
Śnieg zdążył już przysypać okoliczne ścieżki. Nie mając innego pomysłu, ruszyłam przed siebie w poszukiwaniu smoka lub miejsca, w którym można by ukryć jajo. Mróz przeszywał mnie jak zwykle. Bombardujące naokoło śniegowe płatki zmuszały oczy do przymykania powiek, co znacznie zmniejszało widoczność. Porywy silnego wiatru co chwilę spychały mnie z trasy i pomagały grzęznąć w wysokich zaspach. W tych warunkach wszystkie zmysły traciły swoją skuteczność. Pogoda stawała się coraz bardziej bezlitosna.
- Muszę... uh... muszę pozbyć się... tego... jajka... uh.. i to już!
Gdybym była sobą, którą już nie jestem, pewnie martwiłabym się, czy młode nie marznie, czy nie uniemożliwię mu wyklucie się, czy odnajdę jego rodziców, ale teraz... teraz jest mi wszystko jedno. Teraz to smoki muszą się o to martwić, zupełnie nie obchodzą mnie.
Słońce zaczęło szczytować, tak więc jasne było, że zmierzałam na południe. W końcu to poczułam, ciepłe promienie dawały dużą ulgę w chłodzie. Niedługo później widać to było również w przyrodzie - z każdym kolejnym metrem śnieżna pierzyna ustępowała miejsca rozległym polanom, poprzecinanym wąskimi strumykami.
Po długiej wędrówce, na dalekim południu, dwadzieścia osiem godzin później, za górami i lasami... dosłownie padałam na pysk! Każdy krok w coraz większym zmęczeniu powodował ból w kościach i ruch lejący niczym pod wpływem magicznych jagód. Po paru takich ruchach obaliłam się na ziemię jak kłoda, uderzając z hukiem głową. W pierwszych sekundach nie zauważyłam, że mój ładunek wytoczył się z kosza i zniknął.
Podniosłam wzrok. Moje oczy, mimo usilnych starań, nie dostrzegały w czeluściach zarośli zguby. Być może to te wyrzuty sumienia (ostatnie pozostałości po dawnej mnie) mną pokierowały, że wspięłam się na ostatnich siłach, poczłapałam w stronę czegoś, co wyglądało jak drzewa i raz jeszcze rzuciłam okiem na teren. Zmęczenie moje było tak znaczne, że przed oczami widziałam jedynie mgłę i ciemne plamy, instynkt jednak kazał mi iść dalej. Niepostrzeżenie weszłam do rzeki. Jej nurt porwał mnie w dół. Nie miałam już sił się zapierać, ni pływać.
Zatrzymał mnie konar wystający z brzegu. Złapałam grubą gałąź i za jej pomocą przeszłam na brzeg. Aż dziwne, że tyle pamiętam. Śmiertelnie wyczerpana spojrzałam jeszcze na koronę drzewa, pod którym leżałam. Ze zdumieniem ujrzałam feniksa wysiadującego smocze jajo, to samo, które dostałam od biesa.
- Ta ptaszyna jeszcze niczego się nie domyśla - zaśmiałam się wewnętrznie.
Tak naprawdę nie było się z czego śmiać, czekał mnie powrót do domu.