,,Może ma gorszy dzień" myślę. Mama kiedyś mi opowiadała, że dorosłym czasem zdarza się źle wstać, czy coś takiego. ,,Muszę go jakoś rozweselić" postanawiam, kończąc posiłek.
- Może wejdziesz? - pytam, bo on nadal stoi przed progiem i moknie.
- Nie. Ja już idę.
,,Co?!" krzyczy w tym momencie moje małe serduszko.
- Dlaczego? - pytam. Nie udaje mi się ukryć rozczarowania w głosie.
Wzrusza ramionami. Obraca się i...
- Oracle! - wołam, rzucając się za nim w ulewę. - Oracle!
Udało się, zatrzymuje się. Patrzy na mnie.
- Wracaj - mruczy niechętnie - Bo zmokniesz i się przeziębisz.
- Oracle - wrzeszczę, a woda wlewa mi się do oczu - Czemu już idziesz? Spieszysz się gdzieś? Przecież ja mogę pomóc!
Zamyka oczy i wzdycha.
- Szczeniaki w deszcz nie wychodzą. Koniec. Kropka.
- Będę grzeczna! Obiecuję! Błagam! Oracle! Błagam! - powtarzam wciąż, patrząc na niego najbardziej słodko jak potrafię. - Proszę...
- Wracasz. Koniec dyskusji - mówi i pcha mnie w stronę jamy.
Opieram się z całych sił, proszę, obiecuję, na nic. Wciąż niewzruszenie wpycha mnie do środka.
- A z resztą... - prycha w końcu niezadowolony - Zmoknij. Przezięb się. Co mnie to.
Zadowolona z obrotu spraw doganiam go i drepczę za nim.
Gwałtownie staje i pochyla się nade mną.
- Nie. Łaź. Za. Mną! - krzyczy.
Kulę się. I pochylam głowę. On znów rusza. Odchodzi. Krok po kroku. Jest już tak daleko...
Patrzę za nim i robi mi się przykro. Z każdym krokiem basiora ogarnia mnie coraz większy żal. I nagle, jedna za drugą zaczynają spływać po moim pyszczku łzy. To już koniec. Pójdzie sobie. Pójdzie. Pójdzie sobie, a mnie tu zostawi. Pójdzie.
A jednak. Nie. Nie wytrzymuję. Biegnę za nim.
- Czego chcesz mała - warczy wściekły - Mówiłem ci, ZOSTW MNIE!
- Ale ja... - pociągam nosem - Ale ja pana proszę.
- Nie pana! Po raz setny, nie pana! Czy ja ci wyglądam na pana?!
Wtulam się w jego łapy, a on wydaje odgłos niezadowolenia. I znów rusza. A ja znowu truchtam za nim.
Oracle?