Warknęłam cicho, powracając do swoich zmysłów.
- Chyba masz gorączkę, przestań mnie atakować - oznajmił, choć ostatnia część zdania brzmiała bardziej jak prośba.
I rzeczywiście musiało być tak, jak podejrzewał Wuwei. Fala gorąca zalała moje ciało, które z koleji zadrżało lekko na skutek nagłej zmiany temperatury. Ten drobny gest, został szybko wychwycony przez basiora, już po chwili wywołując kłopotliwą dla mnie, sytuację. Jego postura natychmiastowo poczęła nachylać się nad moją wątłą postacią. Zawstydziło mnie to. Bardzo, bo im dalej posuwał się samiec, tym trudniej było mi powstrzymać się od spalenia dorodnego buraka. W końcu zatrzymał się. Był teraz tak blisko mojej głowy, że wystarczyłoby, abym nieznacznie podniosła swój łeb a wówczas nasze nosy zetknęłyby się. Na tą myśl, zamarłam. Z pewnością takiej sceny bym nie chciała. Powoli wypuściłam powietrze z płuc. Taka bliskość Wuwei'a, niezbyt mi odpowiadała. Zwłaszcza że był dla mnie wilkiem obcym, takim, którego za dobrze nie znałam. Masą, której ruchów ani zachowania przewidzieć nie mogłam. Co gorsze, nie wiedziałam na ile go stać, jak daleko potrafi się posunąć. Po kilku długich chwilach, intruz wycofał się. Niby z deka zamyślony, uwolnił mnie spod ciężaru swej postawnej sylwetki i puścił wolno. Złudne wrażenie przybicia, nie odpłynęło jednak w dal. Ciągle czułam tą siłę, przygniatającą mnie do zimnego podłoża. Tak wielką, że nie sposób było pozbyć się tego nieprzyjemnego odczucia. Dosyć szybko udało się uchwycić spojrzenie basiora. Wuwei spoglądał na mnie z góry, z niespokojnym wyrazem pyska. Postawa ciała, sugerowała natomiast cierpliwe wyczekiwanie. Tylko dokładnie, na co? Potwierdzenie jego słów? Zaprzeczenie, aprobatę, skinienie głową, mały ruch, drobny gest?
- Dobrze... - odparłam w końcu, chyba po raz pierwszy od iluś tam godzin, na niego nie warcząc.
Samiec błyskawicznie przystąpił do działania. Pomóg mi wstać z twardej posadzki, następnie pomagając złapać mi równowagę. Moje kroki były jednakże chwiejne, zupełnie pozbawione mojej wrodzonej gracji podczas chodzenia, jak i biegania. Normanie jakbym nie była sobą. Widząc te marne próby, Wuwei postanowił stać się dla mnie oparciem. Przez całą drogę do sypialni, wiernie dotrzymywał mi kroku i stał u boku, w razie gdybym poczuła się słabiej. To za jego właśnie sprawą, znalazłam się w odpowiednim pomieszczeniu o wiele, wiele szybciej, niż normalnie, trafiłabym tam w tym stanie. Za owy uczynek, byłam mu doprawdy wdzięczna, choć słaba nie za bardzo było to po mnie widać. Samodzielnie wgramoliłam się na łóżko, a wówczas samiec nakrył mnie moim kocem. Kilka sekund trwał jeszcze w tym samym miejscu, dla własnego upewnienia, że już nic mi nie grozi. Żaden upadek. Żadno rozcięcie. Żadno zadrapanie. Mimowolnie przymknęłam klejące się powieki. Potem poczułam łaskoczący oddech na sierści. Wuwei wyszeptał mi cicho coś do ucha, lecz nie zrozumiałam za bardzo jego słów. Moment później, skupiłam się na nieznanym doznaniu, jakiego doświadczyłam zaraz po ucichnięciu głosu basiora. Nie miałam pojęcia, co właśnie się stało, ale też i nie chciałam teraz tego roztrząsać.
Ostatecznie poddałam się słodkiemu jak miód, snu...
- - -
- Proszę... prze... prze... przestań...! - wykrztusiłam rozbawiona.
Mimowolnie szczeniak uspokoił się. Najwyraźnie dostrzegł cień bólu na moim pysku. Ren zawsze potrafił dostrzec takie małe szczegóły.
- Skoro tak ładnie prosisz... - zaśmiał się krótko.
Kilka sekund później, ruszył prosto w moją stronę z istnie tajemniczym wyrazem na ustach. Podejrzewałam go w tej chwili o wszystko. Znałam go aż za dobrze.
- Ren, nie! - pisnęłam, widząc jak samczyk wyciąga w moją stronę łapy.
Nie udało mi się jednak uciec. Zwinnie uprzedził zaplanowane przeze mnie zamiary i jednym wielkim susem, pokonał dzielącą nas odległość. Od razu zwinęłam się w kulkę a czując jego dotyk poruszyłam się niespokojnie. Brązowy basiorek począł łaskotać tułów mej postaci. Wrzeszczałam, wiłam się, miotałam, piszczałam. Nie zwracał na to uwagi. Śmiał się ze mnie i mojego zachowania, a ja po krótce i z nim. I wszystko byłoby jak dawniej, gdyby...
- Chey! Pali się!
- Co!? Gdzie!? - zapytałam zdezorientowana.
Ren momentalnie odskoczył ode mnie, a ja bez ogródek stanęłam na równe łapy. Wielkie płomienie rozprzestrzeniały się błyskawicznie. Właśnie swój żywot kończyły dziesiątki drzew.
- Uciekajmy! - krzyknęłam, chwilę potem pociągając za sobą szczeniaka.
Ile sił, wyprułam do przodu. W uszach rozbrzmiewał mi dźwięk łamanych gałęzi oraz sapanie biegnącego za mną basiora. W myślach miałam tylko jeden cel: Uciec. Jak najdalej. Byleby nie wpaść w sidła strasznego żywiołu. Moje serce waliło niemiłosiernie w piersi, na samo wspomnienie palących się roślin. Za wszelką cenę, trzeba było ostrzec członków watahy o zagrożeni i ewakułować ich mieszkańców. Oczyma wyobraźni widziałam już cały ten chaos. Zbiegowisko. Wilki, sparaliżowane strachem, dezorientacją. Kompletny harmider krzyków. Z transu rozmyślań wyrwał mnie dosyć niepokojący dźwięk. Błyskawicznie obejrzałam się do tyłu, momentalnie zamierając i dodając tempa. Ogień był coraz bliżej. Gonił naszą dwójkę, niszcząc wszystko to, co jeszcze kilka chwil wcześniej mijaliśmy.
- Szybciej Ren, szybciej! - popędziłam z rozpaczą w głosie.
- Nie dam rady...!
Spojrzałam na niego. Był wyraźnie wycieńczony szaleńczym biegiem, lecz nie mogliśmy nic zrobić. Gdybyśmy teraz zwolnili, zostały by z nas jedynie zwęglone prochy. Gdzieś z tyłu rozległ się nagły trzask. Zerknęłam ponownie na swojego towarzysza i krzyknęłam z przerażenia.
- REN!
Za późno. Małe ciałko padło na ziemię, przygniecone ciężarem jarzącego się drzewa. Do moich oczu napłynęły łzy.
- Nie! - wrzasnęłam - Ren! Ren!
Zatrzymałam się w miejscu. Nie patrzyłam już na spowijający wszystko dookoła płomień. Na duszący dym, ani zbliżające się niebezpieczeństwo. Czas dla mnie nie grał już roli. Zupełnie stanął w miejscu. Po raz pierwszy chlipnęłam żałośnie. Postać szczeniaka powoli ginęła w ogniu, a ja płacząc przypatrywałam się całej tej scenie. Jak tchórz. Pociągnęłam nosem. Kolejne krople skapły na ziemię. W ciągu ułamku sekundy otarłam załzawione oczy, unosząc dumnie głowę.
- Ren...?! Ren...?! - poczęłam nawoływać, wchodząc prosto w otchłań ognia.
- - -
- Co się dzieje!? - głos Wuwei'a, zdawał się być całkowicie mi obcy.
Otworzyłam gwałtownie oczy. Znowu byłam u siebie. W swojej sypialni. W jaskinie. Na terenach, na których mogłam czuć się bezpiecznie. Uniosłam nieznacznie łeb znad miekkiej pościeli. Basior podszedł w pośpiechu do łóżka.
- Krzyczałaś przez sen... - oznajmił niespokojnie, przeskakując z łapy na łapę - Czy wszystko w porządku?
Odezwała się głucha cisza, ale nie ja. Musiałam pozbierać swoje myśli. Uspokoić się po koszmarze, jaki nie lękał mnie od dawien, dawna. A jednak ON powrócił. Przęłknęłam cicho ślinę.
- Zaraz... ty, ty płaczesz? - zapytał, dostrzegając moje łzy.
Pośpiesznie pozbyłam się ich. Ten sen był tak realistyczny. Wspomnienia z czasów dzieciństwa zostały obudzone.
- Nie - odparłam twardo, z lekko łamiącym się głosem.
Wuwei przekręcił machionalnie oczami. Potem westchnął. Odwrócił się w stronę wyjścia z pokoju.
- W takim razie, odpoczywaj dalej - rzucił
Ruszył, co prawda dość ospałym krokiem. Próbowałam przemilczeć tą chwilę, lecz paniczny strach przed ponownym zaśnięciem, wygrał.
- Nie czekaj! - prawie wrzasnęłam, gdy był już w progu.
Samiec spojrzał na mnie zdziwiony. Zapewne nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
- Czy... czy mógłbyś mnie przytulić...? - wyjąkałam niepewnie - Proszę...
Teraz już w ogóle nie wiedziałam, co tak naprawdę wyprawiam.
Wuwei? Ładny ten prezent na walentynki, czyż nie...? Jak myślisz? c: