Tup, tup, tup.
Tup, tup, tup.
Tup, tup, tup.
Tup, tup, BAM!
Zasłuchany w te tuptania nie zauważyłem żółtej wadery, wyłaniającej się gdzieś z krzaków. Oczywiście skończyło się to tym, czym powinno - wpadnięciem na tenże waderę. Po chwili wygrzebałem się z krzaków. Ta wadera poszła w moje ślady.
- Przepraszam! - uśmiechnąłem się lekko, starając się nie sprawiać wrażenia psychopaty.
Po krótkiej rozmowie z tą waderą - Taravią, alfą pewnej watahy, zostałem członkiem Watahy Smoczego Ostrza.
*Kilka godzin póżniej*
Szedłem sobie w tym samym tempie, jak wcześniej. Rzeka płynęła ot tak sobie. Trzymałem się starannie brzegu ścieżki oddalonego od wody. Wzdrygnąłem się. Gdybym tam wpadł, nie byłoby miło. Wręcz przeciwnie.
Wróciłem do tuptań.
Tup, tup, tup.
Tup, tup, tup.
Wszystko było prawie takie same jak teraz. Czyżby..?
Tup, tup, tup.
Nie, wszystko w porządku.
Tup, tup, BACH!
Na szczęście wpadłem jedynie na drzewo rosnące na środku ścieżki. Z drugiej strony, skąd wzięło się to drzewo? Westchnąłem z ulgą. Spodziewałem się czegoś gorszego.
I właśnie wtedy coś na mnie wpadło. Nienawidzę zbiegów okoliczności.
Przekoziołkowałem do rzeki. Woda była zimna, diabelsko zimna. Paliła niemalże jak kwas, a uwierzcie mi, widziałem i testowałem działanie kwasu. Pech chciał, że na sobie. Dobrze, że to przypalone futro odrosło.
Woda gnała szybko. Wirowały w niej jakieś czarne plamy - ryby? gałęzie? glony? A właściwie, po co mi to?
Zacząłem desperacko machać wszystkimi sześcioma kończynami, wliczając skrzydła, jednak brzeg miał chyba własny rozum, bo wciąż się oddalał. Uderzyłem w coś twardego głową. Zamroczyło mnie. Jak przez mgłę widziałem coś - jakąś biegnącą sylwetkę.. Potem wszystko się zamazało, i straciłem przytomność.
<Ktoś, coś? Kto uratuje Chaster'a?>