- Ouch, więc ty też wędrujesz na własną rękę, tak? - mruknęłam cicho do siebie. Szybko zdecydowałam, że załatwię to w tradycyjny sposób. No, może z domieszką magii. Kroczyłam powoli, ukrywając się w cieniu drzew. Gęste futro oraz miękkie "poduszki" na moich łapach skutecznie tłumił kroki. Zostało mi piętnaście metrów. Dziesięć, pięć, dwa... I wtedy przestała rzuć trawę, podniosła łeb i spojrzała na mnie.
- No wybacz, kochana. Słabsi zawsze przegrywają. Zresztą ja też tak mogę skończyć... - wypowiedziałam bezgłośnie i skoczyłam na nią z obnażonymi zębami. Po jakże cudownej uczcie wdrapałam się na drzewo. I teraz dochodzimy do tego momentu z początku. Miałam tylko odpocząć, a skończyło się na drzemce. No dobra. Śnie. Obudził mnie dźwięk łamanej gałęzi. A stało się to tak nagle, że przechyliłam się w bok. Uderzyłam w gałąź niżej. A potem kolejną i kolejną, aż wylądowałam plecami na igliwiu tuż przed nogami jakiegoś wilka. Uśmiechnęłam się i zupełnie bez jakiegokolwiek namysłu wypaliłam z tej swojej jadaczki dwa słowa.
- No cześć.
Ktoś?