Kolejna nudna warta.
Wątpię, aby dzisiaj cokolwiek się zdarzyło. Jest cicho i spokojnie, nawet wiatr w końcu się zamknął.
Ale pozory mylą, muszę być czujny. Kto wie, czy jakiś wróg nie panuję nad pogodą i próbuje mnie uspokoić brakiem chmur na niebie. Księżyc, a raczej rogaliko-księżyc, wisiał sobie na niebie, otoczony przez biliardy gwiazd, świecących na potęgę.
Podskoczyłem, wytwarzając jednocześnie skrzydła z cienia. Wzbiłem się w powietrze. Próbowałem jakoś utrzymać równowagę, nieczęsto latam, a potrzeba do tego wprawy. Jednak jako tako mi wychodzi, choć nadal nie idealnie.
Wzrokiem omiotłem drzewa i łąki w dole, ale moją spokojną sielankę przerwał krzyk wadery. Albo wyjątkowo kobiecego basiora. Krzyk dobiegał ze wschodu, więc szybko tam skręciłem i zaszybowałem w dół.
Moim oczom ukazał się ogromny, czarny zwierz. Dorastał do połowy drzew. Miał ogromne pazury i szare ślepia. Spoglądał przed siebie, tocząc pianę z pyska. Gdy zamachnął się łapą na, jak myślę, waderę, która krzyknęła, wpadłem w niego i go przewróciłem. Wgryzłem się w jego kark, ale dostałem pazurem w bark. Po chwili mocowania się potrwór padł martwy, a ja cały ubrudzony jego krwią próbowałem się uwolnić od przygniatającego mnie truchła. Gdy mi się to udało, przejechałem łapą po oczach, aby pozbyć się nadmiaru szkarłatnej cieczy.
Znowu walka zajęła mi zbyt długo. Znowu mi się nie udało.
Spojrzałem na waderę, którą właśnie uratowałem. Miała beżowo- biało- żółte futro i była średniego wzrostu. Z jej głowy wyrastało coś na kształt kasztanowych "włosów", a w które powplatane były pióra i błękitne koraliki. Jej lewe oko zasłonięte było przez grzywkę. W jej uszach tkwiły srebrne kolczyki. Prawe, zielone oko wyrażało strach. Była całkiem ładna i chyba ją kojarzę. Jest psychologiem w watasze.
Maren?