Obudziłem się z krzykiem. Poczułem niewiarygodną ulgę, to tylko sen. Już dobrze, wszystko dobrze... W następnej chwili ogarnęła mnie złość i poczucie bezsilności, nie potrafiłem opanować nawracających wciąż na nowo koszmarów. Skąd się brały? Nie miałem pojęcia. Od paru dni ukrywałem się w tej jaskini. Znajdowała się ona na terenach jakiejś watahy, ale jak dotąd nikt mnie nie nakrył. Miałem zamiar zostać tu jeszcze jakiś czas, jeśli mnie znajdą; dołączyć, jeśli nie; wyruszyć dalej. Wciąż było ciemno, pierwsze promienie słońca dopiero zaczynały powoli przebijać się między drzewami. Wymknąłem się, z niewiadomych powodów czułem się obserwowany. Przyczaiłem się w wysokiej trawie, czekając aż jeleń podejdzie bliżej. Skok był udany, nawet bardzo, a raczej BYŁBY udany gdyby nie coś, co uderzyło mnie z całej siły w locie. A raczej nie coś, tylko ktoś. Jakiś, nieco wyższy ode mnie, wyposażony w skrzydła, raczej wrogo nastawiony ktoś. Basior. Przewróciłem się i upadłem, nieznajomy tak samo. Usiłowałem się wyrwać, niestety bezskutecznie, obcy był silniejszy. Odsunął się szybko, obserwując mnie bacznie.
- Co tu robisz? - rzucił, marszcząc podejrzliwie brwi - Nie przypominam sobie żebyś należał do watahy.
- No, ja właśnie w tej sprawie.
Wyraz jego pyska trochę złagodniał, chyba udało mi się uratować sytuację.
Itan?