Słońce świeciło wysoko, grzejąc moje futro niemiłosiernie. W moim pysku panowała istna pustynia, nie wiedziałem, gdzie mogę znaleźć źródło wody. Rozglądałem się na boki, zbaczając ze ścieżki co jakiś czas. Jeśli szybko czegoś nie znajdę, padnę, nie jadłem ani nie piłem od dobrych trzech dni. Moje siły witalne równały się okrągłemu zeru. Przysiadłem po kilkunastu krokach, robiąc sobie zasłużoną przerwę. Cień rzucany przez drzewo był moim błogosławieństwem, podziękowałem mu w duchu za pomoc. Powoli zacząłem się godzić ze swoim losem, co taki bezsilny, marny szczeniak jak ja może zrobić? Nic. Byłem zdany tylko i wyłącznie na siebie, a prawo natury brzmiało jasno. „Tylko najsilniejsi przetrwają”.
*dwie godziny później*
Miałem wrażenie, że łapy mi zaraz odpadną. Ta przerwa, którą zrobiłem, była za mała, nie wniosła ona wiele. Z drugiej jednak strony nie mogłem tak siedzieć bezczynnie, inaczej skończyłbym jako posiłek dla innych drapieżników. Potrząsnąłem łbem, zwieszając go po chwili. Moje tempo zwolniło. W pewnej chwili wziąłem głębszy oddech... Do moich nozdrzy wdarł się dziwnie znajomy zapach. Stanąłem jak wryty, spoglądając przed siebie. Duże, kolczaste krzaki zasłaniały mi widok, jednak to od nich wydobywał się ten przyjemny aromat. Jak na zawołanie z mojego pyska zaczęła lecieć ślina, a w brzuchu zaburczało jak jeszcze nigdy. Nie myślałem o tym, co robię. Wskoczyłem w zarośla, przedzierając się przez nie, nie zważając przy tym na ewentualne konsekwencje. Przeciskanie się przez nie sprawiało mi delikatny ból, dodatkowo skok, który wykonałem, był... zbyt daleki. Padłem na ziemie, robiąc przewrotkę. Ku mojemu zdziwieniu byłem po drugiej stronie zarośli. Wtedy też... uniosłem łeb, jednak bardzo szybko pożałowałem tej decyzji. Na wprost mnie leżał duży, biały wilk ze zdobyczą u boku.
Faith?