Wielkie, łuskowate, koto-podobne monstrum prężyło swoje olbrzymie cielsko o skórze ciemnopurpurowej, wręcz czarnej, połyskującej, na upalnym słońcu przy Ujściu Rzeki, wyczekując w zaroślach potencjalnej ofiary. Nikt nie śmiał podejrzewać, iż ów stworzeniem był nie kto inny, jak najgorsza żmija spod czarnej gwiazdy, którą była Saori
— ta sama wadera, która uprzykrzyła życie coraz to większej ilości osób
w watasze. Od dawna stworzenie, które niegdyś zobaczyła na własne oczy,
bardzo jej się podobało; na tyle, iż od pewnego czasu zmieniała swoją
formę tylko na tę, a przemieniała się w zwykłą siebie tylko wtedy, kiedy
miała sprawy do załatwienia na terenach watahy, gdzie musiała stanąć
się z powrotem sobą i znieść dziesiątki nienawistnych spojrzeń. Jednakże
na waderze o seledynowych tęczówkach nie robiło to żadnego wrażenia,
bynajmniej do momentu, w którym ktoś postanowi skrócić jej żywot o
resztę życia kwestią paru sekund.
– No dalej, gdzie są wszystkie zwierzęta...? – rozmyślała po cichu, gdyż w swojej obecnej formie nie miała szans na to, by wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Głód zaczął poważnie jej doskwierać, a w letnim, gorącym sezonie trudno było o dziwo o zdobycz, gdyż każdy rzucał się na największe i najsoczystsze kąski, kiedy tylko nadarzyła się taka okazja. – Coś musi wkrótce się zjawić... Nie wierzę, że wszystko zeżarli... – niecierpliwiła się, wskutek czego zaczęła stukać długim, grubym, czarnym pazurem o ziemię.
W końcu w zasięgu jej widoku kocich, choć trudno sprecyzować, czy nie gadzich ślepi pojawił się pokaźnych rozmiarów łoś. Tłuściutki, soczysty, a do tego najsmaczniejszy na surowo, wręcz idealny dla stworzenia takiego, jakim była aktualnie Saori.
Wytyczając sobie cel, przyczaiła się w zaroślach, czyhając na dobry moment niczym wygłodniała lwica, po czym, kiedy łoś przystanął, wyskoczyła na swą zdobycz z pazurami i wysuniętymi, czarnymi kłami, a z jej pyska wydał się głośny, gardłowy ryk, który spłoszył niewielkie stadko ptaków, które niebawem odleciało w zupełnie inną stronę. Jednak w miejscu, w którym Saori miała powalić i przywrzeć zwierzę do ziemi, wygryzając się w jego szyję, rogaty zniknął, rozpływając się w powietrzu. Wadera rozejrzała się w szoku po okolicy, aż zauważyła swoją niedoszłą zdobycz parę metrów dalej, niewzruszoną, skubiącą trawę. Saori potrząsnęła głową na boki i zmrużyła mocniej oczy, po chwili je otwierając, a łoś jak stał, tak stał w tym samym miejscu. Monstrum obnażyło zębiska i ruszyło ponownie na roślinożercę, lecz ten w porę zaczął uciekać w zarośla; oczywiście Saori rzuciła się za nim biegiem, warcząc do siebie i łapiąc jego dziwny, drażniący nozdrza zapach, aczkolwiek specyficzny, dzięki czemu trudno było go zgubić; przyczyniał się również do tego jej bardzo dobrze rozwinięty i wyostrzony słuch, przez co słyszała stukotanie racic o trawę, czy kamienie.
Po paru sekundach gonitwy, zwierzę nagle zniknęło z jej pola widzenia, tak samo, jak zanikł jego zapach, również niczego nie było słychać. Tak, jakby łoś zapadł się pod ziemię — był łoś, łosia nie ma. Kiedy wadera się rozejrzała, była w zupełnie innym miejscu, co nie powinno się stać. Nagle znalazła się na drugim końcu watahy – na Bagnach. Chwilowo głowiła się, jak w tak szybkim czasie znalazła się po drugiej stronie watahy, skoro było to absolutnie niemożliwe. Saori ponownie rozejrzała się dookoła, aż na swojej drodze, dokładnie naprzeciw niej, zupełnie znikąd pojawiła się tajemnicza postać, której w żaden sposób nie dało się sprecyzować, poza niepełnym opisie wyglądu: biała, zakapturzona zjawa, dosiadająca dosłownie pozostałości z jelenia o pokaźnym porożu, również tego samego, srebrzystego umaszczenia. Było to dla niej co najmniej dziwne i niepokojące. Miała zwidy, coś jej zaszkodziło? Tego nie wiedziała.
Postać dosiadająca istnego truchła podniosła również osłoniętą przez srebrzystą pelerynę dłoń, z której pozostały same ostro zakończone kości, po czym palcem wskazującym wskazała przed siebie, gdzie stała Saori. Szepnęła niezrozumiałe dla wadery słowa, które rozniosły się po jej głowie nieznośnym szumem, powodując u monstrum rosnące z każdym uderzeniem bicia serca bóle głowy. Wstrząsnęła głową i cofnęła się parę kroków w tył, biadoląc żałośnie pod nosem z bólu, a szepty tajemniczej istoty stawały się coraz głośniejsze, aż rozległ się głośny pisk, który ogłuszył waderę, powodując jej omdlenie. Padła bezwładnie na ziemię, a przed oczami zostały jej tylko niewyraźne mroczki, które wraz ze stukotem racic o kamienne podłoże, utuliły Saori do niechcianego snu...
– No dalej, gdzie są wszystkie zwierzęta...? – rozmyślała po cichu, gdyż w swojej obecnej formie nie miała szans na to, by wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Głód zaczął poważnie jej doskwierać, a w letnim, gorącym sezonie trudno było o dziwo o zdobycz, gdyż każdy rzucał się na największe i najsoczystsze kąski, kiedy tylko nadarzyła się taka okazja. – Coś musi wkrótce się zjawić... Nie wierzę, że wszystko zeżarli... – niecierpliwiła się, wskutek czego zaczęła stukać długim, grubym, czarnym pazurem o ziemię.
W końcu w zasięgu jej widoku kocich, choć trudno sprecyzować, czy nie gadzich ślepi pojawił się pokaźnych rozmiarów łoś. Tłuściutki, soczysty, a do tego najsmaczniejszy na surowo, wręcz idealny dla stworzenia takiego, jakim była aktualnie Saori.
Wytyczając sobie cel, przyczaiła się w zaroślach, czyhając na dobry moment niczym wygłodniała lwica, po czym, kiedy łoś przystanął, wyskoczyła na swą zdobycz z pazurami i wysuniętymi, czarnymi kłami, a z jej pyska wydał się głośny, gardłowy ryk, który spłoszył niewielkie stadko ptaków, które niebawem odleciało w zupełnie inną stronę. Jednak w miejscu, w którym Saori miała powalić i przywrzeć zwierzę do ziemi, wygryzając się w jego szyję, rogaty zniknął, rozpływając się w powietrzu. Wadera rozejrzała się w szoku po okolicy, aż zauważyła swoją niedoszłą zdobycz parę metrów dalej, niewzruszoną, skubiącą trawę. Saori potrząsnęła głową na boki i zmrużyła mocniej oczy, po chwili je otwierając, a łoś jak stał, tak stał w tym samym miejscu. Monstrum obnażyło zębiska i ruszyło ponownie na roślinożercę, lecz ten w porę zaczął uciekać w zarośla; oczywiście Saori rzuciła się za nim biegiem, warcząc do siebie i łapiąc jego dziwny, drażniący nozdrza zapach, aczkolwiek specyficzny, dzięki czemu trudno było go zgubić; przyczyniał się również do tego jej bardzo dobrze rozwinięty i wyostrzony słuch, przez co słyszała stukotanie racic o trawę, czy kamienie.
Po paru sekundach gonitwy, zwierzę nagle zniknęło z jej pola widzenia, tak samo, jak zanikł jego zapach, również niczego nie było słychać. Tak, jakby łoś zapadł się pod ziemię — był łoś, łosia nie ma. Kiedy wadera się rozejrzała, była w zupełnie innym miejscu, co nie powinno się stać. Nagle znalazła się na drugim końcu watahy – na Bagnach. Chwilowo głowiła się, jak w tak szybkim czasie znalazła się po drugiej stronie watahy, skoro było to absolutnie niemożliwe. Saori ponownie rozejrzała się dookoła, aż na swojej drodze, dokładnie naprzeciw niej, zupełnie znikąd pojawiła się tajemnicza postać, której w żaden sposób nie dało się sprecyzować, poza niepełnym opisie wyglądu: biała, zakapturzona zjawa, dosiadająca dosłownie pozostałości z jelenia o pokaźnym porożu, również tego samego, srebrzystego umaszczenia. Było to dla niej co najmniej dziwne i niepokojące. Miała zwidy, coś jej zaszkodziło? Tego nie wiedziała.
Postać dosiadająca istnego truchła podniosła również osłoniętą przez srebrzystą pelerynę dłoń, z której pozostały same ostro zakończone kości, po czym palcem wskazującym wskazała przed siebie, gdzie stała Saori. Szepnęła niezrozumiałe dla wadery słowa, które rozniosły się po jej głowie nieznośnym szumem, powodując u monstrum rosnące z każdym uderzeniem bicia serca bóle głowy. Wstrząsnęła głową i cofnęła się parę kroków w tył, biadoląc żałośnie pod nosem z bólu, a szepty tajemniczej istoty stawały się coraz głośniejsze, aż rozległ się głośny pisk, który ogłuszył waderę, powodując jej omdlenie. Padła bezwładnie na ziemię, a przed oczami zostały jej tylko niewyraźne mroczki, które wraz ze stukotem racic o kamienne podłoże, utuliły Saori do niechcianego snu...
₪₪₪
Ból, strach, otępienie, dekoncentracja — uczucia te zawładnęły umysłem Saori, kiedy ta wybudziła się z przeraźliwego koszmaru. Wstała, stając niepewnie na czterech, ciężkich łapach, spostrzegając, że podczas nadejścia dziwnej niemocy jej ciało nie przemieniło się z powrotem w zwykłego, magicznego wilka, co powinno stać się od razu po straceniu przez waderę przytomności. Wymruczała coś pod nosem, po czym skupiła całą siłę w umyśle i zacisnęła zęby, koncentrując się na zaklęciu, które miało odmienić ją z powrotem, jednak.. nic takiego nie nastąpiło.
Saori zaczęła się bać, w tym i panikować. „Nie, to niemożliwe...” – myślała – „...to się nie mogło stać!”. Poczęła maszerować w kółko, rozmyślając, co mogło pójść nie tak. Wszystkie myśli krążyły po jej głowie, żadna nie miała sensu, ani grama logiki; to było wręcz niemożliwe, aby mogło się ziścić, a jednak coś takiego miało miejsce, właśnie tu i teraz, tylko dlaczego akurat ona, dlaczego nie ktoś inny? — to pytanie targało nią od środka najbardziej, lecz zaraz po tym naszła ją eureka: trzeba to odkręcić, tylko... Jak?
– Weź się w garść, dziewczyno, opanuj się! – zganiła się, starając się uspokoić. Na marne. – Nie, to na pewno chwilowe, na pewno uda mi się odczarować, to tylko kwestia czasu! – zmartwiła się, nie wierząc we własne słowa, choć tak bardzo chciała. – No dobra, spróbujmy jeszcze raz... Tym razem na pewno się uda! Przecież nie jestem aż taką niedorajdą, jak moja siostra... – zirytowała się na myśl o znienawidzonej siostrze, której obecnie nie miała obowiązku znosić, jednak nie to było jej największym zmartwieniem.
Podjęła się próby: ponownie zebrała w sobie wszystkie siły, skoncentrowała się i... Nic. Znowu.
– Ugh, meretrix! – przeklęła siarczyście w swoim lubym języku, po czym siadła ciężko na trafie, wzdychając cierpiętniczo. – A mogłam nie podstawiać nogi temu szczeniakowi... – burknęła niezadowolona pod nosem, czując, jak gotuje się od środka, a złość wzrasta z każdym branym przez nią oddechem. – Mogłam się jednak nie przemieniać...
Wstała z ziemi i pognała z maksymalną prędkością przez las, zawiłe pnącza i wystające grube korzenie zakrzywionych drzew, mknąc siną w dal. Jej celem było Gniazdo Żmij, a konkretnie jej wnętrze. Miała zamiar skryć się w Skalistym Zboczu, miejscu, do którego się nie chodzi ze względu na wielkie niebezpieczeństwo gigantycznych węży, wyskakujących z dziur pomiędzy ścianami Kanionu Cieni. Saori jednak wiedziała, iż są to tylko mity i w zupełności nie bała się mitycznych kreatur. Jedynego, czego powinni bać się odwiedzający, to monstrum, które już niebawem miało przybyć do wytyczonego przez siebie celu.
₪₪₪
Dzień przeminął prawie w całości; słońce chyliło się ku zachodowi, klimat zaczął się ochładzać. Upał w końcu dawał zwierzętom żyć i normalnie funkcjonować, wyjść spod cienia, połasić się na łące, lecz nie dotyczyło to Saori. Ona, zmęczona długim dystansem do przebiegnięcia, osunęła się po ściance klifu i padła zmęczona na wysuszoną pod wpływem gorącej temperatury trawę, dysząc ciężko. Zdecydowanie nie nadawała się na długodystansowca, wiedziała też, że taka podróż porządnie da popalić jej organizmowi, jednak nie mogła pozwolić, by ktoś ją zobaczył. Tylko pomiędzy potrzaskiem Kanionu Cieni była bezpieczna; wilki za bardzo się bały, by zapuszczać się na te odległe tereny, co dawało jej premię do niełatwego odnalezienia jej. Zresztą, któż chciałby wszcząć poszukiwania za kimś tak ohydnym, jak Saori? Odpowiedź jest jasna i raczej jednogłośna: nikt.
Wreszcie przyszła pora na odpoczynek. Ziewnęła ogromną, czarną paszczą, wypełnioną czarnymi, pozakrzywianymi do środka kłami długości sięgającej na oko dwudziestu centymetrom, by po chwili kłapnąć nią i ułożyć wielki pysk na łapach. Owinęła się swoim cienkim, acz długim ogonem i uspokajając oddech, postarała się zasnąć. Jednak nawet w miejscu, w którym nie spodziewałaby się, że mógłby się ktokolwiek zapuścić, wyczuła swoimi licznymi czułkami, służącymi do odbierania innych bodźców ruch z odległości około trzech i pół kilometra, co nie wróżyło dla niej dobrze, zwłaszcza że chód, wielkość łap i ich ciężkość wskazywały na jej wilczego pobratymca. Powoli wstała, chwiejąc się lekko z powodu osłabienia i przeszła kawałek dalej, przedzierając się przez zarośla, aż w końcu dojrzała miejsce idealne na kryjówkę, czy to przed innymi zwierzętami, magicznymi wilkami, czy nawet przed pogodą — gigantyczną, przestrzenną jaskinię, ukrytą za splątaną warstwą gęstych lian opadających z półki skalnej. Była wprost idealna, by pomieścić ogromnego potwora, którego wysokość ciała w kłębie mierzyła sobie około dwóch i pół metra, długość zaś pięciu. Nim ktokolwiek zdołałby się obejrzeć, zniknęła za gęstwiną, zacierając za sobą wszystkie ślady i wskoczyła z lekkim trudem na skałę, by ułożyć się na niej wygodnicko i nareszcie wybłagać Astreę o zasłużony odpoczynek, jakim miał być sen dla wadery, starając się zbagatelizować wygłodniały żołądek domagający się pokarmu, choć... Czy można ją było nadal nazywać członkiem Watahy Smoczego Ostrza?
Ktosiu?
Uprzedzam, iż opowiadanie to jest dla mnie bardzo ważne i chciałabym je kontynuować poprzez osobę, która ma w sobie dużą dozę kreatywności i pomysłu, jak je ciągnąć. Liczę na dłuższe odpisy, niekoniecznie szybkie, gdyż rozumiem, iż można nie mieć czasu, aczkolwiek nie w miesięcznych odstępach. Na opowiadanie, które będzie liche zwyczajnie nie odpiszę.
Tyczy się to również tych, z którymi mam już wątek, obojętnie jaką moją postacią!