Miała męża. I dzieci.
— To nic takiego. — Teraz to ona spojrzała na mnie zaskoczona. Po jej twarzy widziałem wyraźnie, że nie takiej reakcji się spodziewała.
— Może i miałaś męża, ale teraz masz mnie. To mi wystarczy.
— Niech szlak trafi te komary — mruknąłem pod nosem. — Który wymyślił, żeby ta cała jaskinia była na bagnach?
— Chaster! — Nie-Enrique zamachał łapami. — Przestań wyganiać te nieszczęsne komary i rusz w końcu tę żabę!
— Mówiłem ci już — jęknąłem — że nie chcę żaby na patyku, nawet przygotowanej przez ciebie. Nie lubię żab. — Nie-Enrique zmarszczył brwi. Znaczy się miejsce, w którym byłyby brwi, jeśli w ogóle je miałby.
— A kto odpowiada tu za jedzenie? — spytał z powątpiewaniem w głosie.
— Nic mi nie mów. Na tym pustkowiu mało co można upolować oprócz tych żab. Miałem ci przynieść owady?
— Jeśli w ogóle je tknąłbyś, to tak. Niestety złożyło się, że przyniosłeś jedynie żaby, więc masz jeść żaby. —Przysiągłbym, że uśmiechnął się złośliwie.
— Dobra. Niech ci będzie.
Po śniadaniu złożonych z bardzo gumowatych żab (tfu) razem z Ariene i spółką potruchtałem na miejsce. Nie wyglądało szczególnie widowiskowo. Prawdę mówiąc, ta opiewana przez Zarię jaskinia wyglądała jak najzwyczajniejsza nora wykopana w ziemi. Poprosiłem resztę, by została, a sam wcisnąłem się do ciasnego otworu, zapalając niewielki płomyk. Po wejściu do środka też nie sprawia szczególnie miłego wrażenia - pomyślałem, przeciskając się między korzeniami. W wnętrzu śmierdziało stęchlizną. Po ścianach jaskini, jeśli w ogóle można było je nazwać ścianami, przemykały szybko jakieś stworzenia. Nie chciałem wiedzieć, jakie.
W końcu objawiła się moim oczom ulga w postaci niewielkiej metalowej skrzynki zagrzebanej w błocie. Nie była za ciężka, więc jakoś zdołałem dotaszczyć ją na zewnątrz. Z pomocą Nie-Enrique, który najwyraźniej bardzo chciał ją otworzyć, udało mi się znaleźć kluczyk przysłany razem z listem i wcisnąć go w zamek.
Rozczarowanie było nieomal namacalne. Z skrzynki nic nie buchnęło, nie brzęknęło, ani nie zaświeciło upojnym blaskiem. Jej zawartość stanowiła kupka szarawych, niewielkich kamieni, które z rubinami miały niewiele wspólnego. Pierwszy odezwał się Nie-Enrique.
—To na pewno nie pomyłka? — zaczął ostrożnie. — W liście była mowa o jakimś rubinie, zwojach i kryptach, a to raczej nie ru-
— Zaraz — przerwałem mu niecierpliwie. — Ty czytałeś ten list? Jak, kiedy i gdzie? — Wspomniany delikwent cofnął się jak oparzony.
— To nie ja go czytałem! — zaprotestował. — Wiesz, że nie znam tego języka. To Pansy mi pomogła! — Spiorunowałbym wzrokiem Pansy. No właśnie, spiorunowałbym. Gdyby była w okolicy.
— To był celowy zabieg — stwierdziłem. — Znam Zarię lepiej od ciebie. Ten przydługi i dosyć nudny list służył temu, by osoby postronne nie odgadły, o co chodzi. Moja przybrana siostrzyczka uwielbia alchemię i jak ją znam, zadbała o każdy środek ostrożności. Dobra — spróbowałem przybrać poważny ton głosu. — Spójrzcie. — Wybrałem jeden kamyczek i od niechcenia rzuciłem nim w podłoże. Coś błysnęło, wydając z siebie głośny huk. Ariene skrzywiła się, a Nie-Enrique zatkał sobie uszy. Najwyraźniej było to dla niego zbyt głośne. — To Rubin Córki Błyskawic, inaczej znany jako błyskohuk. Używany jest często do różnych eliksirów oraz innych wyrobów alchemicznych. Występuje na tych terenach rzadko. Pewnie dlatego Zaria poprosiła mnie, żebym go odszukał i jej przesłał. Co miałeś z tym następnie zrobić, Nie-Enrique? - ostatnie zdanie skierowałem do gnoma, który już zdążył odetkać uszy.
— Ja? Hmm.. Zaria prosiła mnie, żebym skierować się z tym prosto na południe, aż do morza. Tam powinna być. Nie mówiła, że będzie to takie.. wybuchowe. Nie zrobi niczego, kiedy będę to taszczył? — zainteresował się.
— Pomagałem przy robieniu tego. Skrzynia od wewnątrz jest obita miękkimi materiałami, więc nie powinno. — Gnom westchnął, jakby mu ulżyło. — To.. Co teraz? Tak po prostu rozstajemy się?
— Najwyrażniej. — Wyszczerzył zęby. — Wiesz, to nie na zawsze. W razie czego po prostu idź do Zarii-
Nie zdążył dokończyć. Uściskałem go tak mocno, że przysiągłbym, że słyszałem trzask kilku żeber.
— Będę tęsknił za twoimi myszami na szaszłyku. Tylko wróć.
~~~~~
Po rozstaniu się z gnomem podążyliśmy dalej. Stopniowo napotykaliśmy coraz więcej śladów wskazujących na to, że tą samą drogą podążała wataha. W końcu udało nam się dotrzeć na miejsce.Powietrze pachniało lasem, zielenią, o ile zieleń może mieć zapach, i wilgocią, a także jedną rzeczą. Wilkami. Całym stadem znajomych wilków.
— To wataha — stwierdziłem z nadzieją. — Wróciliśmy. Ariene, wróciliśmy.
Arienku? Wybacz, że tak długo czekałaś i że dostałaś takiego gniota ;—;
Wiem. To nie ma sensu, ale istnieje. To już coś.
Wiem. To nie ma sensu, ale istnieje. To już coś.