Roztargnionym spojrzeniem objąłem całą mą jamę. Wyglądała tak jak zwykle, prócz promieni światła, które dziwnym trafem dostały się do wnętrza jaskini.
Podniosłem się z wolna i zacząłem energicznie potrząsać łbem. Najlepsze lekarstwo na przebudzenie. Nagle spostrzegłem, że coś umknęło mej uwadze. Poczułem dym. Małą stróżkę brzydkiego zapachu, wychodzącego z głębi jaskini. Podszedłem do zapasów roślin. Na drewnianym regale, między przegródkami w szklanych, ponazywanych słojach spoczywały wszystkie ważne zapasy.
Wtem stąpnąłem na coś podejrzanie ostrego. Spostrzegłem, iż pod łapami leży potłuczony słoik.
– O nie, to gałązki lubczyku... – rzekłem i pochyliłem się ku jego szczątkom. – Ale jak to się mogło stać? – Powtórnie rozejrzałem się po wnętrzu mojego skromnego domu. – Ach! Oczywiście, że drzwi! Przeciąg doszedł dość daleko, jak mniemam. – Spojrzałem rozczarowany na szparę między głazem a ścianą. – Wszystko jasne... – westchnąłem i poszedłem po drewnianą „szufelkę”. Wrzuciłem na nią roztrzaskany słoik razem z jego zawartością, i z tym ekwipunkiem udałem się do kosza. – Po sprawie, tylko gdzie ja znajdę teraz liście lubczyku? – zmartwiłem się przez chwilę, lecz nagłe wspomnienie zabawnej historii związanej z tym oto lubczykiem, rozwiało wszystkie smutki.
Pięć lat temu — pamiętam dobrze — poznałem pewną waderę, zwała się Chonqui. Oczy miała srebrzyste, sierść zaś białą jak śnieg. Przez dwa miesiące układało nam się znakomicie, aż do czasu, gdy coś w nią wstąpiło. Zmiana przebiegła w raptem trzy dni! Chonqui stała się bardzo zazdrosna o nasz związek, a każda myśl o jego końcu przyprawiała ją o dreszcze, bezsenność, a niekiedy i próby samobójcze. Stała się jak bomba. Nigdy nie było wiadomo, kiedy mogłoby jej coś strzelić do głowy. Wtedy, tego feralnego dnia podała mi filiżankę herbaty. Już od samego rana była jakaś.. zbyt przymilna, więc poczułem od razu, że coś się kroi. Podeszła do mnie ze sztucznym uśmiechem i bladą twarzą, podała mi tacę i czekała na dalsze zdarzenia. Odmówiłem jej grzecznie, lecz ta nie zareagowała. Powtórzyłem, że nie mam ochoty na herbatę, jednak ona zniosła to nie najlepiej. Podeszła do mnie i z zaskoczenia wlała mi płyn do gardła. Od razu poczułem, jaka to była mikstura. Oczywiście eliksir miłosny, niestety źle uwarzony. W żołądku poczułem dziwne drapanie, a w tchawicy mnie piekło jak diabli. Podbiegłem szybko do składziku z miksturami i wlałem do ust wywar z pokrzyw. Ulga nastąpiła od razu. Uświadomiłem waderze, że źle uwarzony eliksir może być bardzo szkodliwy. Chonqui najwyraźniej nie zdawała sobie z tego sprawy. „Czyli mogłam cię zabić?! Jestem morderczynią!” — pamiętam dobrze jej tragiczny płacz i nieopanowaną furię. To było nasze ostatnie spotkanie. Do tej pory nie wiem, czy jeszcze żyje.
Uśmiechnąłem się radośnie i z nowym zapałem do działania, wyszedłem z domu, zakładając wcześniej swój szary płaszcz.
Dzień był pogodny, nie powiem, ale w powietrzu było coś intrygującego. Zdawało się być ciężkie i „suche”. Nie zważając już jednak uwagi na atmosferę, podreptałem w głąb lasu. Według map, bagno, na które zmierzałem leżało kilkadziesiąt metrów na wschód od ogromnego głazu.
– No to idziemy – rzekłem i zacząłem odliczać kroki od wielkiego kamienia. – Czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt! – Przeniosłem swój wzrok z ziemi na nieco ciekawsze tereny — bagna — śmierdzące odludzie, przepełnione zeschłymi drzewami i zwierzęcą padliną. – No, no! Ciekawże jestem, czy ktoś tu pomieszkuje... – Ostrożnym krokiem ruszyłem w stronę małej wysepki na środku tego czegoś. Już z daleka ujrzałem tak bardzo wyczekiwaną roślinę.
– Jesteś, skarbie! – Podbiegłem do zielonego kwiatu, lubczyku, i przykląkłem przy nim. Starannie urwałem kilka jego liści i scyzorykiem uciąłem gałązkę. – Mam cię, skubańcu – syknąłem i schowałem zdobycz do słoja.
– Przepraszam bardzo! – Nagle usłyszałem melodyjny głos tuż za mną.
– Tak? – Wstałem i odwróciłem się w jego stronę. – W czym mogę panience pomóc? – Ukłoniłem się zwinnie, widząc, że mam do czynienia z płcią piękną.