Gdy w końcu się otrząsnęłam, ruszyłam poszukiwać syna, bo wiedziałam, że córka jakoś sobie poradzi. Latałam praktycznie wszędzie. Wołałam i wołałam, aż została mi tylko Delta i Port. Zdecydowałam, że polecę do portu. W tamtą stronę wieje wiatr i będzie szybciej. Gdy w końcu doleciałam, okazało się, że jestem za późno. Mój syn...
On został utopcem!
Jak mogłam na to pozwolić?! Co ze mnie za Matka?!
Stałam na brzegu i wpatrywałam się w wodę. Siedziałam tam, aż zaczął się zmierzch. Potem się ogarnęłam i poszłam zdrzemnąć. Po 2 godzinach była noc. Noc z pełnią księżyca. Zabrałam torbę i wyszłam z jaskini. Szłam hen przed siebie. Tam, gdzie mnie łapy poniosą. Doskonale wiedziałam, że tylko w trakcie podróży jestem w stanie zapomnieć o bólach.
Była piękna noc. Trafiła się akurat prawie bezchmurna. Wkoło latały świetliki, a gdzieniegdzie rosły fluorescencyjne grzyby. Było wręcz cudownie. Sprawiłam, że moje znaki zaczęły świecić i wpasowałam się do cudownego otoczenia. Nie wiem nawet, kiedy znalazłam się daleko za granicami watahy. Nagle usłyszałam szelest.
- Victoria? Miałaś zostać ze szczeniętami - Taiyo wyszła zza krzaków. Znowu poczułam łzy na moich policzkach. Dlaczego jestem taka słaba?! Wadera widocznie się zmieszała. Ja spróbowałam się nieco ogarnąć i starłam łzy. Spróbowałam się uśmiechnąć, ale nie wyszło do końca. Stałyśmy tam i nie wiedziałyśmy co zrobić. Delikatny, ciepły wiatr muskał nasze futra. Gdyby nie ta niezręczna sytuacja byłoby wręcz cudownie.
Taiyo?
Może tak wspólna podróż w nieznane? (Postanowiłam nieco urealnić czas trwania akcji, bo oboje wiemy, że moich maluchów już nie ma w WSO).