30 stycznia 2019

Od Afry cd Karaihe


Brązowy kot stał obok mnie i patrzył na Karaihe stanowczym wzrokiem. Wadera wyglądała na nieprzekonaną.
- No, zbierać zadki, nie mamy czasu. - Reehan ruszył przed siebie. Spojrzałam na Karaihe z zapytaniem, lecz ona prychnęła i wstała. Jęknęła cicho, była podrapana, a z niektórych ran nadal ciekła krew. Podbiegłam do Reehana a Karaihe po chwili do nas dołączyła.
- Czyli jednak idziesz? - Reehan spojrzał się na Karaihe z kpiącym uśmiechem.

Szliśmy dosyć długo, tym razem nie była to niepewna i chaotyczna droga, ponieważ kot prowadził nas tylko sobie znanymi tunelami. Jego zielona poświata oswietlała korytarz, a moje światełko leciało nad nami. Dzięki maści Reehana moje rany szybko się zagoiły i nie ma już po nich śladu. Zaciekawiona spojrzałam na swoją łopatkę. Nie widać ugryzienia, nawet futerko zdążyło odrosnąć!
- Reehanie, skąd masz taką cudowną maść? Już nie widać moich skaleczeń. - odwróciłam się do niego, a on uśmiechnął się lekko.
- Sam ją zrobiłem z roślin, które rosną tylko tu. - odpowiedział i nagle skręcił w bok. Przebił pazurami moją kulkę, a sam "zgasił" swoje zielone światło. Karaihe wzięła głęboki oddech, żeby wrzasnąć na kota, lecz ten zatkał jej pysk łapą. Usłyszałam ogromny huk, jakby duże stado ogromnych zwierząt przebiegało drogę. W nos uderzył mnie ostry zapach potu i mango? Zdziwiłam się trochę, lecz nie pomyślałam i zapytałam.
- Dlaczego tu śmierdzi mango? - Nie usłyszałam odpowiedzi, tylko poczułam uderzenie, które miażdżyło moją klatkę piersiową. Przed straceniem świadomości usłyszałam wojowniczy krzyk Karaihe.

Powoli otworzyłam oczy. Karaihe siedziała obok mnie, a Reehan stał nade mną i mruczał jakieś zaklęcia. Ewidentnie brzmiało to jak mruczenie małego kociaka, więc zaczęłam się śmiać. Niestety nie wyszło mi to na dobre, zaczęłam dusić się czymś płynnym, co było w moich ustach, gardle. Reehan nie przestał mruczeć, lecz Karaihe odezwała się.
- Nie ruszaj się, przez ciebie prawie zginęliśmy. Myślałam, że już jest po tobie.
- Co to było? - zapytałam i zaniosłam się ogromnym kaszlem. Wyplułam jakąś wydzielinę pomieszaną z krwią. Karaihe skrzywiła się zniesmaczona, a ja opadłam z powrotem na posadzkę. Chciałam ponowić pytanie, lecz Karaihe nie chciała znowu słuchać mojego kaszlu, więc odpowiedziała.
- To były tutejsze zwierzęta, coś w stylu połączenia nosorożców i słoni. Są bardzo strachliwe i ciężkie. Gdy się odezwałaś, jeden z nich się wystraszył i rzucił na ciebie. Wtedy reszta się przyłączyła by mu pomóc. Afra, one nas staranowały! I to wszystko twoja wina. - mruknęła i odwróciła się do Reehana. - Kiedy skończysz? Bo długo tu siedzimy, a Sheeza pewnie już dawno się skapła gdzie jesteśmy i co robimy.
- Jeszcze chwila. - mruknął - Afra miała połamane żebra, całe szczęście nie doszło do większych złamań. I większych krwotoków wewnętrznych. - Karaihe na słowa Reehana prychnęła cicho. Ja poczułam że jest coraz lepiej i mogę w końcu bez trudu oddychać. Odezwałam się.
- Przepraszam, nie wiedziałam że coś się stanie. - spojrzałam smutno na kota i waderę. Karaihe zaśmiała się kpiąco, lecz nic nie powiedziała. Reehan pokiwał głową.

Długo zajęło mi dojście do siebie. Byłam bardzo wdzięczna Reehanowi za uratowanie mnie. Po paru godzinach udało mi się stanąć na łapy.
- Głodna jestem. - odezwałam się. Karaihe spojrzała na swój brzuch.
- Ja również. - skrzywiła się. Reehan popatrzył na nas, jakby się nad czymś zastanawiał i usiadł. Zamruczał coś i nagle w jego łapach pojawiła się brązowa, skórzana torba. Wyglądała na znoszoną i starą. Reehan wyciągnął z niej coś zielonego i lepkiego. Wyciągnął do nas łapkę.
- Częstujcie się. - uśmiechnął się i spojrzał na nas.
- Fuj, co to jest? - zapytała skrzywiona Karaihe. - Mam nadzieje że nie chcesz nas otruć. - Kot cicho się zaśmiał i odparł.
- Nie, nie chcę was otruć, jest to coś w stylu waszej sałaty, lecz to rośnie tutaj pod ziemią. Ma słodki smak. - Niepewnie wzięłam trochę od niego tego czegoś i spróbowałam. Sałata przylepiała mi się do podniebienia i miała kontystencje gęstej kaszki. Rzeczywiście była słodka. Przełknęłam ją.
- Nie jest zła. Możesz jeść. - uśmiechnęłam się do Karaihe. Powoli wyciągnęła łapę i wzięła trochę od Reehana. Spróbowała kąsek i przytaknęła głową.
- Rzeczywiście nie jest złe. A ty Reehanie nie jesz? - zapytała z uniesioną brwią.
- Nie jestem głodny. - odparł.
Po skończonym posiłku, ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie odzywaliśmy się zbytnio do siebie, jakoś Karaihe i Reehan nie są rozmowni. Po dłuższym czasie w końcu dotarliśmy na miejsce. Weszliśmy do ogromnej komnaty, na ziemi leżał długi, czarny i futrzasty dywan, który prowadził do ogromnego kamiennego tronu. Nad tronem, na ścianie wisiał łeb jakiegoś zwierza z długimi rogami, na których były powieszone pajęczyny. Nie wiem czy były one specjalnie dla ozdoby, czy to pająk miał duszę artysty i postanowił tam uwić swoje gniazdo. Na kamiennych ścianach były powieszone pochodnie, które rzucały zimne, zielonkawe światło. Wzdrygnęłam się. Sufit był wysoko nad nami, spojrzałam w górę; był tam namalowany fresk, który przedstawiał martwe wilki, leżące pod tronem. Nagle usłyszałam szyderczy śmiech.
- W końcu dotarliście! Jak miło! - Sheeza śmiała się bardzo głośno i opętańczo. Leżała rozwalona na tronie, że przedtem jej nie zauważyłam. Wilczyca miała pysk uwalony krwią, z jej białoszarej głowy wystawały długie i sterczące rogi. Reszta jej ciała była czarna.

Karaihe? Zdecyduj czy Reehan nas zdradzi i się okaże że był sługą Sheezy lub nam pomoże ją pokonać :3

|| następna część ||

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template