Uśmiechnęła się pod nosem, na tyle delikatnie, że basior nie zwróci w jej stronę wzroku i nie dostrzegł obłąkanego wyrazu jej pyska, ani szaleństwa, które na ułamek sekundy błysnęło w jej oczach. Swoją uwagę skupił na niej dopiero po chwili, kiedy – już uspokojona – znów ostentacyjnie chłapnęła paszczą. Uniósł grubą brew i oczekiwał na jej słowa, które niewątpliwie miała zaraz z siebie wycharczeć.
– No, właśnie, wcześniej nie było okazji – mruknęła i lekko przekrzywiła łeb, zapewne wyglądając przez to jak niesforne szczenię. – Jestem Inveth.
Basior wydał z siebie niski pomruk, który na dobrą sprawę nie znaczył nic. Zanim zdążył cokolwiek pomyśleć i nad czymkolwiek się zastanowić, ta już westchnęła z niecierpliwością, jakby siedzieli tu od dwóch dni. W ciszy.
– Jak ktoś ci się przedstawia, to wypada podać też swoje imię.
Tym razem to on zdawał się zirytowany. Otworzył pysk i zaczekał sekundę, tak na wypadek, gdyby In chciała wtrącić jeszcze jakąś kąśliwą uwagę. Milczała, więc wreszcie coś powiedział.
– Rodwen.
Uznał, że tyle wystarczy. Chciała jego imię, więc je dostała – niech teraz robi, co chce. Z poczuciem spełnienia obowiązku wyszedł z wody; krople spływały z jego łap na ziemię, przez co zostawiał za sobą mokre ślady. Kiedy szedł, słychać było ciche chlupotanie.
– Ej, ej! – zawołała wadera, doskakując do niego. Wiatr zmierzwił jej futro, przez co odruchowo zatrzęsła ciałem, aby przywrócić je do w miarę kontrolowanego nieładu. – Gdzie idziesz?
Miał ochotę nie odpowiadać w ogóle. Czy to jej sprawa, gdzie idzie? Był zmęczony jej obecnością i choć wydawała się interesująca, była zbyt głośna i nierozgarnięta, by być dobrą towarzyszką. Nie mógł jednak zignorować jej zupełnie, ponieważ znów przekrzywiła łeb pod dość nienaturalnym kątem (tak, aby spojrzeć na niego od boku i dołu jednocześnie) i zmarszczyła brwi. Mruknęła coś o odpowiedzi i braku kultury, a potem wyprostowała się i zagrodziła mu drogę.
– Gdzie idziesz?
– To zupełnie nieistotne – odparł. Tak naprawdę nie widział, gdzie idzie. Możliwe, że odpowiedź była bardzo prosta: przed siebie, na spacer, gdziekolwiek, byle nie tutaj. Inveth odchrząknęła i, brodząc z niesmakiem w wodzie, przeszła kawałek, aby go przegonić.
– Widzisz to? Zmoczyłam łapy. Muszę teraz się poruszać, żeby wyschły. Przejdziemy się.
Ostatnie zdanie zdecydowanie nie brzmiało jak uprzejme pytanie. Ba!, w ogóle nie brzmiało jak pytanie.
Ruszyła przed siebie, zaglądając co jakiś czas w tył, na wilka, który teraz szedł z błąkającym się po pysku wyrazem niepewności. Ta wadera zdecydowanie była inna niż wszystkie, które do tej pory poznał – niekoniecznie znaczyło to coś pozytywnego.
– Wiesz, że nie musiałaś przechodzić przez tę wodę, prawda? – zaczął, patrząc, jak jej ogon kołysze się w rytm jej energicznych kroków. Teraz i ona zostawiała za sobą mokre ślady, ale zdecydowanie mniejsze, niż te tworzone przez niego. – Wystarczyło przeskoczyć albo obejść ją dookoła.
Puściła tę uwagę mimo uszu, nie chcąc przyznać, nawet przed samą sobą, że była to próba pokazania, że zupełnie nie boi się wody. Nie to, żeby miała ku temu powody; zrobiła to tak na wszelki wypadek, gdyby kiedykolwiek przyszło mu na myśl, że może być inaczej. Odczuwała teraz tę mokrość całą sobą. Kropelki chłodnej cieczy wsiąknęły między futro i oblepiały jej łapy. Nie lubiła tego uczucia, zdecydowanie wolała swoje kochane płomienie, które notabene nie miały teraz szans połaskotać jej łap, bo te były przemoczone. Przeklęła pod nosem, a potem przeklęła drugi raz, kiedy potknęła się o jakiś kamień czy inne drewno.
– Mógłbyś być milszy... – warknęła w przestrzeń za sobą, czyli głównie do basiora, z ponurą miną idąc w przód. Chciała jak najszybciej dotrzeć do lasu Phoenix'a, by zapolować na to stworzenie. Nie była pewna, czy basior z entuzjazmem przystanie na tę propozycję, ale skoro już z jego powodu zmoczyła łapy, to powinien się zgodzić.
Tak przynajmniej myślała.
Rodwenie?