Czuję, jak pod wpływem uderzenia Inveth z moich płuc uchodzi całe powietrze. Lekko oszołomiony patrzę na nią z zaskoczeniem i uważnie lustruję jej mordkę. Jest nieco zniecierpliwiona i również się we mnie wpatruje, marszcząc brwi ze złością. W jej oczach jednak miesza się zdecydowanie więcej emocji, ta wadera to istne żywe srebro.
– Jak mnie zagryziesz, to nie zjesz niedźwiedzia – mówię.
– Nie podpuszczaj... – odpowiada, jednak po chwili zeskakuje ze mnie i pozwala wstać. – Póki co cię oszczędzę, bo oficjalnie zostajesz moim nadwornym tropicielem. Gratulacje.
Pyszczek wadery ponownie się rozpogadza, a kiedy chcę się uśmiechnąć, kolejne kaszlnięcie wstrząsa moją sylwetką. Nie wychodzi mi nawet niewyraźny grymas, sam jestem zresztą wystarczająco niewyraźny. Oczy Inveth lśnią, gdy z ciekawością ogląda się dookoła, jak i na mnie. Po chwili jej wzrok na dłużej przykuwają tańczące na powierzchni wody promienie niedawno wzeszłego słońca. Odbijają się w wartko płynącej rzece i pokrytym, w przeciwieństwie do spopielonego krzaku, zielenią brzegu, a raczej na kroplach osiadłych na trawie. Wyglądają jak powiernicy najdawniejszych tajemnic świata przyrody, duchy leśne kryjące się w życiodajnej substancji. Wesoło mrugają siedmioma kolorami, uzyskując odpowiedź szumiących delikatnie drzew. W oddali słychać również dzięcioła. Jest to dźwięk, który wywołuje uczucie podobne do satysfakcji połączonej ze szczęściem.
Wyciągam szyję, usiłując poczuć woń niedźwiedzia, na którego zamierzam zapolować wraz z moją towarzyszką. Dawno tego nie robiłem, a miło jest poczuć w sobie beztroski pierwiastek wilczy umożliwiający regularne organizowanie całego rytuału polowania, zaczynając od samego planu, przez tropienie, na posileniu się kończąc. A może jednak mi się tylko wydaje i tak naprawdę to pierwotny odruch czyniący z nas istoty bez wyższego celu?
Prawdopodobnie zaczyna trawić mnie gorączka, jednak odrzucam tę myśl i marszczę brwi, skupiając się na jednym ze zmysłów. Zapachy mieszają mi się i z powodu choroby wydają się one nieco mdłe. W krótkim czasie jednak rozróżniam ostrą, charakterystyczną dla tutejszych zwierząt woń dochodzącą gdzieś z zachodu. Zadowolony z tego, iż mój organizm nie poddaje się, zwracam się do Inveth, która aktualnie wodzi wzrokiem za przelatującym przed jej nosem żółtym motylem. Żółte stworzenie nie przebywa jednak zbyt dużej odległości, stając nagle w płomieniach. Widok ten zaskakuje mnie w dość dużym stopniu, jednak z zainteresowaniem obserwuję dogasający ogień i popiół spadający na glebę. Niknie on wśród rzadkich źdźbeł trawy, a ślad po owadzie znika na zawsze.
– My też tak skończymy – mówi czarno futra, a w jej oczach tańczą iskierki podekscytowania i rozbawienia. Te dwa uczucia, najsilniejsze ze wszystkich, zdominowały pozostałe. Zauważyłem jednak cień powagi lub po prostu przytomności w stwierdzeniu faktu. – Chodźmy już...
Dodając ostatnie słowa, Inveth przeciąga samogłoski, nadając wypowiedzi zniecierpliwiony charakter. Ruszam więc, a ramię w ramię towarzyszy mi wadera. Powiadamiam ją o przewidywanym czasie podróży i pokonuję wysokie paprocie, subtelnie wybierając jednak drogę z dala od podejrzanych, kolczastych krzaków. Mijamy ciemnozielone liście, a ja zaciągam się przyjemną wonią lasu. Mam nadzieję, że przywróci mi on całkowite zdrowie. Jak na złość, znów atakuje mnie charczący kaszel, którego nie potrafię już tłumić. Idąc przed siebie, zauważam niedaleko leżący pień. Zaczajam się i wyskakuję gwałtownie, momentalnie znajdując się po drugiej stronie przeszkody. Wypatruję przynajmniej uszu Inveth, znając jej wzrost, jednak nie widząc nic, wyprostowuję się. W tym momencie słyszę szelest liści i krzątanie się wśród paproci po mojej lewej stronie. Podchodzę w stronę dźwięków i moim oczom ukazuje się sympatyczna mordka wadery. Jej nos jest pokryty ziemią i pojedynczymi łodyżkami mchu. Uśmiecha się szeroko i znów znika wśród liści, jednak odzywa się głośno z rozbrajającą wręcz radością:
– Ile tu jest myszy!
Zbliżam się jeszcze bardziej i prawie dobijam do nagle znieruchomiałej wadery.
– Popatrz – mówi wciąż uradowana i podgryza kilka zielonych części rośliny, odsłaniając swoje łapy, między którymi kuli się brązowa, mała kulka.
Popycha ją lekko, aż opada na drugą stronę i śmieje się głośno, dźgając ją jeszcze delikatnie. Przerażone stworzenie nie jest w stanie się ruszyć.
– Dziś was nie zjem, bo idę jeść niedźwiedzia, ale wrócę tu, idźcie se – dodaje i zostawia mysz. – Misko, czas napełnić miskę!
Uśmiecham się lekko, a powietrze przecina jej krótki śmiech. Wyprzedza mnie lekko i wychodzi z tych najwyższych paproci, rozglądając się. Znów słyszę jej śmiech i mruczane pod nosem słowa, jednak wciąż pozostaję w miejscu. Mrugam kilkukrotnie i po chwili osuwam się nieznacznie. W duchu przeklinam siebie i krótkim szczeknięciem daję upust rosnącej irytacji. Potem wzrok mi ucieka i upadam pyskiem prosto w rozrytą przez Inveth ziemię.