Nawet nie zauważyłam, kiedy basior skończył grać. W mojej głowie ciągle rozbrzmiewała muzyka, którą przeto grał. Siedziałam na krzesełku z uchylonym pyszczkiem, wpatrując się w nieokreślony punkt przede mną.
– Umarłaś? – Szturchnął mnie w bok, a ja potrzęsłam lekko głową, wybudzając się z rzekomego transu.
– Trudno powiedzieć, może jestem widmem, zjawą albo duchem, który cię nawiedził? – Spojrzałam na niego, a on skrzywił się, kładąc uszy po sobie. Zaśmiałam się pod nosem i zeszłam z krzesła, idąc przed siebie.
Zaczęłam rozglądać się po jaskini, która, jak się okazało, była bardzo dostojnie urządzona. Gdzie się nie obejrzałam, w tamtym miejscu była albo dziwna, niespotkana przeze mnie wcześniej roślina, albo półka z różnymi szkatułkami i książkami, lub dreptałam po puchatym dywanie. Czując na sobie wzrok Carfida, zwróciłam ku niemu łeb.
– Masz śliczną tę jaskinię, wiesz? – zagadnęłam, a Carfid uśmiechnął się dumnie, ale lekko, jeśli można nazwać to uśmiechem.
– Dziękuję, uznam to za komplement – odparł, a ja wyszczerzyłam kiełki w szerokim uśmiechu.
– To był komplement! – Przysiadłam na puchatym dywanie, patrząc w zwisające nade mną stalaktyty. Z niektórych skapywały pojedyncze kropelki wody, jedna z nich spadła na mój nos. Zebrało mi się na kiwnięcie, które po gwałtownym wciągnięciu powietrza rozeszło się po jaskini głośnym echem.
– Na zdrowie – powiedział, a raczej wymamrotał pod nosem, patrząc w obrazy wiszące na ścianie. Ukazywały one skomplikowane hieroglify, których nie potrafiłam rozczytać... Może jest tłumaczem? Nie, wątpię... Archeologiem? Ech...
– Co one przedstawiają? – spytałam, zanim pomyślałam, że mogłyby to być zwykłe nuty, z których można zagrać wspaniałą, zapewne, melodię.
Carfidzie? Przepraszam, że tak długo...