„A za to jak ja ciebie kocham”... Ja mu dam, myślała rozjuszona Toxikita, ja już mu pokażę prawdziwą Tox. Dreptała ścieżką po lesie, ciągle mając w głowie końcowe zdanie wypowiedziane przez jej przyjaciela, które utkwiło jej w głowie. Chyba faktycznie ją lubił, skoro był skory do żartów; zyskała w nim przyjaciela, który za wszelką cenę pragnął jej pomóc, co ją niezmiernie cieszyło nieznanym jej wcześniej uczuciem – radością. Musiała przyznać, że faktycznie, dzięki Alpinowi nabrała koloru, barwy innej od zielonej, a nawet jeśli, to pełnej gamy innej tonacji tej zieleni. Może nie przemieniła się od razu w przepięknego motyla, ale robiła postępy, wbrew sobie, i była z tego powodu bardzo zadowolona, wręcz dumna z siebie.
Niedawno po zakończeniu wędrówki, do jej uszu dobiegł rozgłaszana przez strażników watahy nowina, która radowała wszystkich zebranych: „Smocze Ostrze odnalazło się, moce powróciły”, a także wiadomość o tym, że nie wszystkim magiczne zdolności powrócą od razu, a mogą powrócić po jakimś czasie. Miesiąc — listopad — zapowiadał się doprawdy ciekawie, zważywszy na to, że wraz z powrotem symbolu watahy, zaginęła jej alfa, Kesame, a na jej miejscu zasiadł Airov, jej przybrany potomek. Była to naprawdę szybka i niespodziewana zmiana, z którą nie wszyscy chcieli się pogodzić, lecz tak zostało postanowione i na podstawie żadnej mocy nie można tego było zmienić.
Natomiast Tox była jedną z tych, do których moce jeszcze nie powróciły, w związku z czym mogła się „cieszyć” nieniszczeniem wokół siebie natury i zabijania stworzeń swymi toksycznymi oparami, pierwszy raz w życiu. Aż szkoda jej było, że stan miał niebawem minąć. Chociaż bardziej przejmowała się świętem zadusznym; modlenie się do bóstw o spokój dla swojej rodziny, składanie im kwiatów na grobach, czyszczenie ich miejsc pochowania ciał, czego Toxikita nie zrobiła, absolutnie. Nie ważyła się nawet zerknąć w stronę, na której leżał cmentarz, gdzie pochowani byli jej rodzice, rodzeństwo, przyjaciele. Bała się konsekwencji, jakie mogłyby ją spotkać, gdyby tam przybyła, choć czy można to było nazwać konsekwencjami? Strach przed wspomnieniem martwej rodziny, która zginęła z rąk niej, Toxikity? Niejednego taka myśl przerażała, włącznie Tox. Gdyby była ulubienicą losu, z pewnością nie bałaby się teraz stąpać sama po terenach malowniczej krainy, na której chwilowo się osiedlili, lecz nie była ona jego ulubienicą. Była zupełnie mu przeciwna, czemu dowiodła kometa, która spadła nieopodal obozowiska. Władze doniosły, iż stanowi ona coś w rodzaju portalu między światem żywym a zmarłych, co oznaczało dla Toxikity panikę. Panikę spowodowaną na myśl, że jej zmarła rodzina nawiedzi ją, zacznie napastować i wykończy ją psychicznie, tego się obawiała, jak nigdy.
Rozglądała się niespokojnie po okolicy, czując, jak sierść na skórze na całym ciele jeży się, ilekroć wadera usłyszy najmniejszy szelest, podmuch wiatru, dźwięk. Bała się, również pierwszy raz w życiu, czegoś tak błahego. Tak irracjonalnego, że aż niemożliwego, a jednak.
W końcu nie wytrzymała presji i krzyknęła na cały głos, płosząc ptaki z drzew. Puściła się biegiem przez las, chcąc jak najszybciej trafić do swojej jaskini w obozie, chciała odpocząć od tego wszystkiego. Serce biło jej niemiłosiernie szybko, aż za szybko; miała wrażenie, jakby chciało wydostać się z jej piersi i pognać hen daleko. Sama również miała taki zamiar, aż nagle ziemia pod nią zapadła się, a raczej to ona nie czuła już na sobie łap Toxikity; przeleciała metr do przodu, a powodem tego był wystający z ziemi gruby korzeń drzewa, przez którego złapała tzw. zająca i przewróciła się do przodu, przeturlała kawałek i starła skórę na łapie. Rana lekko piekła, lecz poprzez tętno wilczycy, które dosłownie dzwoniło jej w uszach, nie była w stanie jej poczuć. Otrzepała się z ziemi i lekko poobijana wstała, po czym popędziła dalej, jak jakaś opętana, która szuka ukojenia nie wiadomo gdzie.
W końcu wbiegła na dziedziniec, cała rozczochrana, jakby przeszedł przez nią tajfun i rozejrzała się po otoczeniu w pośpiechu, szukając drogi do swojej jaskini. Obraz zaczął jej wirować, lecz nie było to spowodowane omdleniem, a zakłóceniami, które znikąd pojawiły się w jej głowie i szumem odbijały się po umyśle wadery. Szum w głowie przerodził się w huk i głuchy pisk, a zaraz potem żałosne nawoływania jej imienia.
– Stop, dosyć, PRZESTAŃCIE! – wrzasnęła na całe gardło, zwracając na siebie uwagę połowy placu. Potrząsnęła głową i, ku jej zadowoleniu, głosy ustały, za to dzwonienie w uszach wręcz przeciwnie — nasiliło się. Zadyszała, zmęczona, i powlokła się w stronę swojego obecnego miejsca zamieszkania. W tamtym momencie była wycieńczona i jedyne, o czym marzyła, to kupka miękkiego mchu i liści na legowisku, by się na nim przespać w spokoju.
Opadła ciężko na ziemię, dysząc ciężko. Czuła, jak jest rozpalona na całym ciele; jak zawroty głowy nasilają się, a jej czoło zaczyna pulsować nieprzyjemnym, ostrym bólem. Zdecydowanie koniec tego dnia nie był jej pisany, w każdym razie na pewno nie dobrze. Miała gorączkę i była tego doskonale świadoma, również wiedziała, że będzie ją musiała zwalczyć samodzielnie, bo kogóż mogłaby poprosić o pomoc? Sąsiadów brak, Alpin sam z pewnością leżał z lekami obok. Była kompletnie opadnięta z sił, nie potrafiła nawet ruszyć palcem u łapy, z ledwością zmieniała obiekt patrzenia się. Aż w końcu, słabość wygrała, serce powoli uspokoiło się, a ona odetchnęła z ulgą, choć ból wcale nie zanikał, lecz zmniejszył się na tyle, by móc zasnąć, tak więc zmrużyła oczy i oddychając głęboko, postarała się udać do krainy Morfeusza po pomoc...
W końcu wbiegła na dziedziniec, cała rozczochrana, jakby przeszedł przez nią tajfun i rozejrzała się po otoczeniu w pośpiechu, szukając drogi do swojej jaskini. Obraz zaczął jej wirować, lecz nie było to spowodowane omdleniem, a zakłóceniami, które znikąd pojawiły się w jej głowie i szumem odbijały się po umyśle wadery. Szum w głowie przerodził się w huk i głuchy pisk, a zaraz potem żałosne nawoływania jej imienia.
– Stop, dosyć, PRZESTAŃCIE! – wrzasnęła na całe gardło, zwracając na siebie uwagę połowy placu. Potrząsnęła głową i, ku jej zadowoleniu, głosy ustały, za to dzwonienie w uszach wręcz przeciwnie — nasiliło się. Zadyszała, zmęczona, i powlokła się w stronę swojego obecnego miejsca zamieszkania. W tamtym momencie była wycieńczona i jedyne, o czym marzyła, to kupka miękkiego mchu i liści na legowisku, by się na nim przespać w spokoju.
Opadła ciężko na ziemię, dysząc ciężko. Czuła, jak jest rozpalona na całym ciele; jak zawroty głowy nasilają się, a jej czoło zaczyna pulsować nieprzyjemnym, ostrym bólem. Zdecydowanie koniec tego dnia nie był jej pisany, w każdym razie na pewno nie dobrze. Miała gorączkę i była tego doskonale świadoma, również wiedziała, że będzie ją musiała zwalczyć samodzielnie, bo kogóż mogłaby poprosić o pomoc? Sąsiadów brak, Alpin sam z pewnością leżał z lekami obok. Była kompletnie opadnięta z sił, nie potrafiła nawet ruszyć palcem u łapy, z ledwością zmieniała obiekt patrzenia się. Aż w końcu, słabość wygrała, serce powoli uspokoiło się, a ona odetchnęła z ulgą, choć ból wcale nie zanikał, lecz zmniejszył się na tyle, by móc zasnąć, tak więc zmrużyła oczy i oddychając głęboko, postarała się udać do krainy Morfeusza po pomoc...
~*~
Obudziła się nocą, kiedy światło księżyca padało prosto w jej ślepia. Ziewnęła ospale i przetarła łapą oczy, po czym z lekką chwiejnością stanęła na łapy i przeciągnęła się. Bólu już prawie nie czuła, za to dziwnym trafem była ospała; a dopiero, co się wybudziła. Za to odczuwała dziwne mrowienie na całym ciele — nie mogła poruszać uszami, a łap dosłownie nie czuła. Odrętwienie złapało ją także za ogon, gdyż ten mimo używanych wciąż sił woli Toxikity, walał się po ziemi, nie chcąc sterczeć tak, jak robił to dotychczas; najciekawsze było to, że był.. dziwnie długi. Jednak wadera postanowiła olać tę sprawę i mimo chrupania w kościach, przeciągnęła się i wyszła ze swojej tymczasowej jaskini, rozglądając się po okolicy. Większość wilczej populacji smacznie sobie spała, jedynie strażnicy nocni pełnili nocną wartę i doglądali aktualnych terenów, które wraz z powrotem mocy, miały się wkrótce zmienić, a wataha osiedlić się na stałe. Jedynie pierwsza omega w watasze, ta jedyna, samotna, bezużyteczna omega, którą śmieli zwać toksyną, przebudziła się w samym środku nocy i postanowiła udać się na spacer.
Przeszła się kawałek rynkiem, spoglądając na pozamykane stragany i myszkujące w norkach gryzonie, które wraz z przejściem Toxikity, przerywały swoje czynności i odprowadzały ją wzrokiem, mierząc ją czerwonymi ślepiami, świecącymi w ciemnościach. Na chwilę tą naszła ją myśl zupełnie przypadkowo, w pełni niespodziewanie, albowiem nigdy ją nie nachodziła. Zazwyczaj męczyła się ze zmorami sennymi w łożu, zalewana zimnym potem, a tu spokojna noc postanowiła ją wybudzić i zaprosić na przechadzkę. W związku z tym wpadła na pomysł, aby odwiedzić Alpina w jego jaskini, zobaczyć, jak się czuje, czy śpi, czy jego również noc wybudziła. Skierowała więc swoje łapy nastroszone neonowym, mieniącym się toksycznością kolorem w stronę ścieżki, gdzie powinien był spać jej towarzysz ostatnich wypraw w swojej grocie, legowisku, jaskini, czy norze.
Dotarła pod progi jaskini Alpina, który leżał na stercie suchych liści przykrytych miękkim mchem i wiercił się niespokojnie przez sen, co jakiś czas mamrocząc coś przez sen i pocierając łapą rany kłute na karku. Toxikita stanęła przed nim w bezpiecznej odległości, obwąchując jego zapach, jaki rozprowadzał wokół siebie – słony pot zmieszany z lekkim powiewem cuchnących chemikaliów, które z niezadowoleniem zawdzięczał lekom przepisanym na jego dziwaczne ukąszenie. Przycupnęła w odległości półtora metra obok wilka i przyglądała mu się z intrygą, jakby starając się odgadnąć, co może ciążyć na umyśle basiora, mimo braku takich zdolności.
– Cóż ci może być... – szepnęła do siebie, nie zwracając uwagi na obcy jej spokój, jaki zagościł w jej duszy i zmartwieniu, co pomalutku stawało się jej przyzwyczajeniem, kiedy chodziło o bliskiego jej basiora.
Przeszła się kawałek rynkiem, spoglądając na pozamykane stragany i myszkujące w norkach gryzonie, które wraz z przejściem Toxikity, przerywały swoje czynności i odprowadzały ją wzrokiem, mierząc ją czerwonymi ślepiami, świecącymi w ciemnościach. Na chwilę tą naszła ją myśl zupełnie przypadkowo, w pełni niespodziewanie, albowiem nigdy ją nie nachodziła. Zazwyczaj męczyła się ze zmorami sennymi w łożu, zalewana zimnym potem, a tu spokojna noc postanowiła ją wybudzić i zaprosić na przechadzkę. W związku z tym wpadła na pomysł, aby odwiedzić Alpina w jego jaskini, zobaczyć, jak się czuje, czy śpi, czy jego również noc wybudziła. Skierowała więc swoje łapy nastroszone neonowym, mieniącym się toksycznością kolorem w stronę ścieżki, gdzie powinien był spać jej towarzysz ostatnich wypraw w swojej grocie, legowisku, jaskini, czy norze.
Dotarła pod progi jaskini Alpina, który leżał na stercie suchych liści przykrytych miękkim mchem i wiercił się niespokojnie przez sen, co jakiś czas mamrocząc coś przez sen i pocierając łapą rany kłute na karku. Toxikita stanęła przed nim w bezpiecznej odległości, obwąchując jego zapach, jaki rozprowadzał wokół siebie – słony pot zmieszany z lekkim powiewem cuchnących chemikaliów, które z niezadowoleniem zawdzięczał lekom przepisanym na jego dziwaczne ukąszenie. Przycupnęła w odległości półtora metra obok wilka i przyglądała mu się z intrygą, jakby starając się odgadnąć, co może ciążyć na umyśle basiora, mimo braku takich zdolności.
– Cóż ci może być... – szepnęła do siebie, nie zwracając uwagi na obcy jej spokój, jaki zagościł w jej duszy i zmartwieniu, co pomalutku stawało się jej przyzwyczajeniem, kiedy chodziło o bliskiego jej basiora.
Alpin?
Z pewnością na to opowiadanie miałam pewną wenę i należy do jednych z dłuższych. Oby Cię ono zadowoliło, również dowiesz się co nieco o odczuciach Toxikity tego wieczoru, nocy.
Niech i Ciebie wena odwiedzi!
♡