Słyszę, jak śnieg za mną obsuwa się, jakby spadał z niego wilk. Mam nadzieję, że to napastnik, który wpada prosto w gorącą wodę gejzeru. Zwalniam i zatrzymuję się, a w mój prawy bok dobija czarna masa futra. Czuję, jak czyjeś zęby zacieśniają się na mojej łopatce, więc w mig dociera do mnie, że to ciemnofutra wadera spadła ze zbocza. Narasta we mnie niepokój, jak i złość. Wraz z przypływem energii rzucam się w walkę z obcym basiorem, pragnąc jak najszybciej zakończyć całe zajście. Zaciskam szczękę na jego boku, a jednocześnie słyszę kłapnięcie tam, gdzie przed chwilą był mój ogon. Metaliczny smak krwi dodatkowo motywuje mnie do ataku, jednak obcy również jest zaangażowany w bójkę. Przewraca mnie i wiem, że znacząco zwiększa to jego szanse. Usiłuję powstrzymać go przed zagryzieniem mnie, a gdy wyczuwam obok skraj zbocza, skupiam całe swe siły i zrzucam go w dół. Spada, wściekle ujadając, po czym trafia do krateru. Wrzątek wystrzela w powietrze, znacznie wyżej niż inne i w tym momencie tracę zainteresowanie tym.
Zbiegam po zboczu, starając się nie zjechać i wypatruję w oddali Inveth. Widząc czarną sylwetkę leżącą bezwładnie pomiędzy ogniskami gorącej wody, rzucam się w tamtą stronę. Nie mogę jednak dostać się tam szybko, gdyż coś mnie spowalnia. Kiedy wreszcie znajduję się obok ciała, odwracam waderę na grzbiet. Sprawdzam jej oddech, a mój niepokój wzmaga się z chwilą, gdy odkrywam, że wilczyca nie wykazuje żadnych czynności życiowych. Przykładam łeb do jej piersi, rozpaczliwie nasłuchując serca. Nie słysząc nic, trwam tak dłuższy czas, nie przyjmując tego do wiadomości. Próbuję reanimować Inveth, jednak to na nic. Wilczyca nie żyje, leży pośrodku gejzerów. Zaczynają piec mnie powieki, z których wypływają gorące łzy. Parzą mi skórę i ranią ją do krwi. Czerwone krople skapują na trupa, a kałuża wokół powiększa się.
W tym momencie budzę się i podrywam z grubego posłania. Mój oddech jest przyspieszony, temperatura ciała podwyższona, a z oczu faktycznie lecą łzy. Momentalnie czuję, jak wstyd zalewa moją postać i kulę się lekko, mrużąc oczy w półmroku. Od tygodnia trawi mnie choroba, a napar i maści mające mi pomóc nie dają nic. Od tygodnia też śnią mi się koszmary. Niezależnie od początku, kończą się tym samym wydarzeniem, w którym odnajduję czarną waderę martwą z mojej winy. Mimo że minęło już dużo czasu, wciąż nachodzą mnie wyrzuty sumienia i nawet we śnie nie chcą mi dać spokoju.
Wstaję z posłania i otrzepuję się, po czym próbuję rozdzielić sklejone pasma futra na lewym boku. Czuję, jak krew krąży w mojej głowie i pulsuje, usiłując skłonić mnie do powrotu na legowisko. Najprawdopodobniej mam gorączkę, a przynajmniej niedaleko mi do niej. Schodzę po chłodnej posadzce w stronę wyjścia z jaskini. Przechodzę przez dużą kałużę zalegającą tam od dawna, nie przejmując się, że brudna woda przykleja się do mojej sierści na łapach. Przekraczając próg, zapominam o niższym sklepieniu i uderzam w nie łbem. Zatrzymuję się na chwilę, lecz nie poddaję się i wychodzę z zaduchu prosto na chłodny fragment lasu. Po prawej stronie wyjścia ciemnozielona trawa zmienia się w jaśniejszą prowadzącą do miejsca, gdzie zwykle znajduje się skupisko tych bardziej towarzyskich wilków.
Biorę wdech, przymykając oczy i zaczynam krztusić się z powodu choroby. Charczę, po czym udaję się w przeciwną do zwyczajnej stronę. Wiem, że niedaleko powinna znajdować się jaskinia Inveth. Czuję, że to właśnie ją chcę odwiedzić. Ostrożnie stawiam krok za krokiem, patrząc przed siebie. Nie chcę widzieć swojego stanu, dlatego poświęcam uwagę każdej roślinie i kamykom znajdującym się przede mną. Wokół i tak panuje półmrok; to czas, gdy słońce jeszcze nie wstaje, ale noc już minęła. Docieram do miejsca, gdzie moim oczom ukazuje się obrany niedawno cel. Bez zastanowienia podchodzę do wejścia i wsadzam łeb do środka. Widzę czarny ogon wystający zza skalnej formacji, więc gramolę się do środka i podchodzę dalej, potykając się i wpadając nosem w ogon czarnej wadery leżący wyżej. Ten odsuwa się, a chwilę później widzę nieco rozkojarzony wzrok wilczycy.
– Cześć Misko – rzuca zaspana i jeszcze nie do końca zdająca sobie sprawę z mojej obecności.
– Idziemy na spacer? – pytam, skupiając się na jej czarnych, błyszczących w ciemności oczach.
– Która jest godzina? – pyta po chwili ciszy, opierając łeb na przednich łapach.
– Jest wcześnie, ale możemy urządzić polowanie. Ostatnio widziałem tutaj rena. – mówię spokojnie i kończę krótkim kaszlnięciem.
– Miesiąc to nie ostatnio. Jest już wiosna – mruczy Inveth, wciąż będąc śpiąca, jednak po chwili podrywa się, szeroko otwierając oczy. – Ale wiesz, na co z chęcią zapoluję? Na niedźwiedzia.
Mówiąc to, ścisza głos, w którym słyszę ekscytację. Znika za skałą, przez chwilę krząta się i tłucze jakimiś przedmiotami. Kiedy znów się pojawia, schodzi po posadzce i razem ze mną wydostaje się z jaskini. Znów uderza we mnie chłodne powietrze i szarość wokół.
Wystawiam głowę, węsząc zapach niedźwiedzia. Kiedy natrafiam na jakiś trop, spoglądam na czarną wilczycę. Ona również się we mnie wpatruje, dokładnie mierząc wzrokiem moją sylwetkę. Wtedy przypominam sobie, że widać po mnie skutki przebywanej choroby. Nie chcę sprawiać wrażenie słabego, jednak jak na złość zaczyna drapać mnie w gardle i kaszlę głośno.
– Jestem trochę chory. – wyjaśniam. – Niedźwiedź jest kilka kilometrów na wschód, po drodze miniemy strumień, więc się opłuczę.
Inveth kiwa głową i odwraca się w stronę celu podróży. Rusza szybkim tempem, więc doganiam ją i idę po jej lewej stronie. Mam obok siebie jej bok, który tej zimy sparzyła po wpadnięciu w gejzer. Zasępiam się na tę myśl, jednak odrzucam wspomnienie i skupiam się na tym, by dotrzymać kroku waderze. Wokół rosną głównie sosny, więc mijamy pnie zakończone zielonymi częściami dopiero u góry. Spoglądam pod łapy, gdzie na liściach i trawie pojawiły się kropelki rosy. Światło tańczy w nich, rozproszone wywołuje jakąś dziwną radość. Przesuwam wzrok przed siebie, gdzie w oddali widać szczyt pagórka. Po zejściu z niego trzeba pokonać strumień z przezroczystą wodą. Czasami widać w nim pstrągi i ryby o ciemnoczerwonych łuskach.
Nim docieramy do strumienia, szarość wokół rozjaśnia się, lecz jeszcze nie widać słońca. Przyspieszam nieco, widząc brzeg i zatrzymuję się na miękkiej trawie. Czuję, jak Inveth pojawia się obok i szturcha mnie mocno, przez co wpadam do wody. Nie jest głęboko, więc kiedy wstaję, ciecz sięga mi prawie do szyi. Patrzę w swoje odbicie, lecz słyszę plusk, a powierzchnia wody marszczy się. Jej chłód przeszywa mnie i przyjemnie rozbudza; mam wrażenie, że wypędza ze mnie chorobę. Przymykam oczy i uśmiecham się lekko, głęboko oddychając. W pewnym momencie jednak ląduję na dnie, a zamiast powietrza, wciągam wodę. Zaskoczony usiłuję podnieść się i zaczerpnąć tlenu. Wynurzam się i parskam. Słyszę, jak czarna wilczyca śmieje się głośno i tym razem, zamiast ciągnąć mnie za łapy, skacze mi na grzbiet, znów nie dając mi odetchnąć. Mocno wczepia się we mnie, po czym odpycha się i łapami zatrzymuje przepływające obok młode ryby, które pierzchają w popłochu. Patrzy na mnie z radością w oczach i wyszczerza się.
Inveth? Wybacz tak długi czas oczekiwania, oficjalnie umarłam, ale wskrzeszam Artemisa