Symonides szedł kamienną ścieżką już od jakiegoś czasu. Z każdym jego krokiem poranną ciszę przecinał cichy, jakby nieśmiały chrzęst, ale on zdawał się nawet tego nie zauważać. Dzień był wietrzny; słońce dopiero w połowie wychyliło się zza horyzontu, więc gdzieniegdzie wciąż panował półmrok. Basior wstał w środku nocy i choć był wyraźnie zmęczony, nie mógł usnąć. Wciąż ziewał i czasami zdarzyło mu się lekko zatoczyć, jakby przysnął w połowie kroku i musiał się pilnować, by nie zwinąć się w kłębek gdzieś pod pobliskim drzewem. Wszystko wydawało się nadal uśpione; pomimo chłodnego, mierzwiącego sierść wiatru było ciepło, przyjemne więc nasz bohater nie trząsł się tak jak jeszcze każdego poranka kilka miesięcy wcześniej. Znów ziewnął przeciągle, kłapnął jęzorem i zamrugał kilkakrotnie; od szczeniaka miał swoją małą przypadłość, która objawiała się tym, że za każdym razem, kiedy ziewał, w jego oczach pojawiały się zamazujące obraz łezki. Brnął naprzód bez celu, jakby zatopiony w transie; gdzieś obok mignął jakiś kontur, na co jego organizm w ogóle nie zareagował, tak, jakby rzeczywiście nic się nie stało. Dopiero cichy, przeciągły szloch wyrwał go z letargu i twardo sprowadził na ziemię. Rozejrzał się z niepokojem, kątem oka znów zauważając zmiany w statycznym – jedynie kołysanym wiatrem – krajobrazie. Odchrząknął, wyprostował się, a potem rzucił w przestrzeń ciche „Ktoś tu jest?” i na powrót zamilkł, nie otrzymując żadnej odpowiedzi. Rozejrzał się wokół, dokładnie wpatrując się w otaczające go zarośla, jakby miała się zza nich wyłonić zaraz jakaś zraniona istota.
Szloch stawał się głośniejszy, to coś się zbliżało. W końcu wyłapał również wyższy ton głosu, który zdecydowanie należał do wadery. Choć ogarnęło go wahanie, w końcu ruszył w kierunku, z którego dobiegał lament. Ponowił swoje pytanie, tym razem głośniej i dobitniej, chcąc zmusić nieznajomą do odpowiedzi. Kolejny wybuch płaczu; nic więcej. Schylił łeb, aby móc przejść pod zawieszoną nisko gałęzią, potem podreptał jeszcze kawałek i ujrzał kręcącą się w kółko wilczycę. Jej wzrok był pusty, zdawała się jakby oderwana od rzeczywistości. Zresztą jej wygląd również na to wskazywał; zaczął jej się przyglądać i w miarę powolnego upływu czasu zauważał coraz więcej. Bardzo łagodne rysy pyska, przez co sprawiała wrażenie miłej i pomocnej; takiej, do której każdy bez wahania zgłosiłby się ze swoim problemem, mając pewność, że uzyska cenne wskazówki. Jego uwagę przykuł też lekko zaokrąglony brzuch. Ciąża? Zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Odchrząknął, aby nie przestraszyć jej nagłym pojawieniem się – nie reagowała, więc uznał, że chwilę postoi w miejscu. W końcu jej uszy drgnęły. Stała odwrócona tyłem; powoli spojrzała w jego stronę, wyginając szyję. Dopiero teraz dostrzegł otaczającą ją aurę i nie miał już żadnych złudzeń.
Dusza Ciężarnej.
Spoglądała na niego w milczeniu, a z oczu kapały jej krwawe łzy. Wstrzymał oddech, kiedy rzuciła się w jego stronę i upadła przed jego łapami, opierając o nie czoło. Schylił się i, nie wiedząc co robić, musnął jej ucho nosem; ten gest czułości sprawił, że znieruchomiała, a on poczuł się, jakby popełnił niewiarygodny błąd. Słuchać było tylko wiatr.
W końcu odezwała się, chrapliwie, jakby coś w jej głosie zgrzytało. Symonides nie był pewny, czy jest to spowodowane ciągłym płaczem, emocjami, czy może to jej naturalny głos. Chociaż... słowo naturalny raczej tu nie pasowało. Była martwa. Gdyby nie jego wiedza, zapewne nie ujrzał by w niej Ciężarnej. Tyle, że wszystko się zgadzało. Przez tę świadomość wydał się zasępiony, jak gdyby nagle jego zmęczenie i błądzący po pysku zawadiacki uśmiech rozpłynęły się i pozostał tylko żal. Dwie martwe istoty, dwie, wydawałoby się, niewinne. Znów odchrząknął, a świadomość, że zrobił to po raz kolejny zmieszała go – nie było tego po nim widać, jednak nie wiedział, co powiedzieć, przez co poczuł się niepewnie. Jako dyplomata zwykle wiedział, co w danej sytuacji zrobić. Teraz jednak jego serce ścisnęło się, a kiedy wadera wypowiedziała kilka gorzkich słów, zacisnął powieki i zadał sobie pytanie, czy w ogóle to wszystko ma sens. Przecież i tak jej nie pomoże.
– Pomóż mi – jęknęła. Uparcie milczał, dając jej tym znak, żeby rozwinęła kwestię. – Zniszcz mnie, zabij moją duszę... Nie mam – pociągnięcie nosem, gardłowy szloch, który wstrząsnął Symonidesem – nie mam siły.
Ugiął przednie łapy, tak, by zniżyć się do ziemi i móc spojrzeć w jej zaczerwienione oczy.
– Dlaczego?
Nastąpiła pełna napięcia cisza, która odbijała się w ich głowach jeszcze przez moment. Potem wstała, przy czym Simo pomógł jej. Od dzieciaka był w takich kwestiach dżentelmenem, więc i teraz nie zawiódł. Usiadła obok niego, przy czym wydawała się już bardziej uspokojona jego miarowym szeptaniem, które zaczął uskuteczniać chwilę temu. Potem on zamilkł, a ona rozpoczęła swoją opowieść; widać było po niej, że z trudem powstrzymywała łzy.
Dowiedział się, że nazywała się Samandriela. Musiał przyznać, że imię oryginalne: wcześniej takiego nie słyszał. Później słuchał historii o chorej relacji, o prześladowaniu i konsekwencji w postaci niechcianego szczeniaka. Tonie była jej wina, on zrobił coś, czego nie powinien doświadczyć nikt. Nie wiedział już, co ma czuć. Emocje wadery przelały się na niego – tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro z płynnym żalem do świata. Przymknął oczy, czekając na to, co nadejdzie. Tak naprawdę już się domyślał. I miał rację.
Samobójstwo. Przeszedł go dreszcz. Zawsze uważał to za coś niezwykle bolesnego; przerzucenie bólu na inne osoby. Współczuł jej, to oczywiste. Lecz czy potrafiłby zniszczyć jej duszę?
– Proszę... – wyszeptała, zwieszając łeb. Na ziemię spadło kilka kropel łez. Wiedział, że nie chce tego, co ma w brzuchu, traktuje to jako pasożyta, a teraz jest na to skazana. Ile to potrwa? Westchnął i uniósł łapą jej podbródek, zmuszając ją do spojrzenia na siebie. Oczy Samandrieli rozjaśniły się nieco, kiedy skinął głową.
Później wszystko potoczyło się szybko. Wiatr wciąż szumiał, mierzwił ich futra, kiedy stali naprzeciwko siebie. Serce Symonidesa biło szybko, tak, jak bije po wyczerpującym biegu lub jakiejś mrożącej krew w żyłach sytuacji. Jeszcze na moment przymknął oczy, wsłuchując się w uspokajający szum. Potem wypowiedział kilka słów; nie potrafił używać magii, owszem, lecz jako dyplomata wiedział, że słowa mają ogromną moc. Zwłaszcza te odpowiednio użyte.
Wyszeptała ciche „dziękuję”, a potem rozpłynęła się jak rozpędzony łapą dym.
Stał jeszcze chwilę, miotany na boki wiatrem. Odwrócił się i ruszył z powrotem, do domu i rodziny – kiedy spojrzał w górę, zobaczył nieśmiało świecące słońce w całej swojej okazałości. Odchrząknął po raz kolejny i przyśpieszył.
Przybrał na pysk swój zwyczajny uśmiech i wszedł do jaskini, a potem przywitał się z Antilią, przygarniając ją do siebie łapą i całując w czoło – tak, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Na pytanie gdzie był, odpowiedział, że na leniwym spacerze. Po prostu.