Spogląda na mnie z nadzieją, a w jego oczach błyszczą iskierki szczenięcej naiwności. Napawam się tym widokiem i ogarnia mnie dziwne, paraliżujące szczęście.
– Ucieknijmy gdzieś – mówię i zaciskam usta w cienką linię, czekając z zapartym tchem na jego decyzję. To może się wydawać niczym, ale w tym momencie znaczy dla mnie więcej niż cokolwiek innego.
– Nie wiemy, ile masz czasu.
– Nikt nie wie, ile czasu mu zostało – mruczę i podchodzę do niego, ocierając się jak kot. Przez moment nie wie jak ma zareagować, ale zaraz odsuwa się o krok i zniża łeb, tak, by spojrzeć mi prosto w oczy i zmusić mnie do wysłuchania go.
– Chcę cię zatrzymać. Musi być – na ułamek sekundy załamuje mu się głos, a ja wychwytuję to, lecz nie odzywam się – jakiś sposób.
Kręcę głową, urywając temat. Jest bolesny dla obu stron i nie ma sensu.
– Ucieknijmy gdzieś – ponawiam propozycję, znów na moment zamieram, jednocześnie podekscytowana i przerażona.
A on się zgadza. Pod jednym warunkiem: znajdziemy sposób.
A on się zgadza. Pod jednym warunkiem: znajdziemy sposób.
Deszcz zacina w naszą stronę, dlatego mrużę oczy, aby cokolwiek widzieć. Świat wokół rozmywa się na boki, a wokół unosi się zapach deszczu i mokrych liści. Odgłos chlupotania jest jedynym, co do mnie dociera.
– Znajdźmy schronienie – mówi głos obok mnie i ledwo rozpoznaję poszczególne słowa. Kiwam głową, aby dać znak, że się zgadzam, ale wtedy uświadamiam sobie, że Harbinger i tak tego nie widzi; zmierza już w stronę jaskini, odwrócony ode mnie, ale wciąż czujny. Po chwili sprawdza, czy idę za nim.
Kiedy docieramy do niewielkiej jaskini, które tak naprawdę jest wyrwą w skale, mgła opada już całkowicie na przesiąknięte równiny. Pociągam nosem i gwałtownym ruchem otrzepuję futro z wody, rozbryzgując krople na wszystkie strony. Basior krzywi się, kiedy kilka z nich ląduje na jego, i tak już przemoczonym, pysku.
– Myślisz, że to się uda? – pytam, patrząc na niego kątem oka. Wyrywam go z zamyślenia, dlatego na początku jego wzrok jest mętny i nieobecny; potem otrzeźwia się i przez chwilę wpatruje we mnie natarczywie, przez co kulę się wewnętrznie.
– Zobaczymy. Jeśli nie, to umrzemy oboje.
Marszczę brwi, ale nic nie odpowiadam. Podchodzę bliżej niego i wpatruję się w zielonkawy płyn, który zdaje się emitować blade światło.
– Wygląda nieciekawie, ale musimy spróbować. Jesteś cholernie blada.
– To przez wiatr i deszcz, nie przejmuj się.
Przywiera do mnie czołem i zaciąga się moim zapachem. Popycha mnie, przez co wpadam na ścianę jaskini i wydobywam z siebie cichy jęk. Przeprasza, ale nie przestaje się we mnie wtulać i tym samym napierać na mnie. Cofam się, potykam, oboje upadamy na zimną ziemię i przez chwilę leżymy w bezruchu.
Przygląda mi się uważnie, ale nie potrafię wyczytać jego emocji.
– Stajesz się niewyraźna.
Przytakuję. Czuję wiszącą nade mną śmierć, tak jak wtedy. Basior wstaje i podchodzi do butelki z płynem.
– Proszę – podsuwa mi go i uparcie wpatruje się w rozkołysaną powierzchnię. – Wróć do nas.
Jeszcze przez moment waham się i rozważam, czy to na pewno dobra opcja. Potem jednak biorę butelkę i chwytam ją zębami, a potem powoli przechylam, tak, że płyn spływa do mojego gardła kroplami. Harbinger stoi obok i wstrzymuje oddech.
– Udało się?
Kręci mi się w głowie i muszę oprzeć się o coś, żeby nie upaść; pada na Harbingera, więc chwiejnym krokiem dopadam do basiora i przylegam do niego tak, aby zachować równowagę.
– Ingreed?
Przełykam ostatnie, zgromadzone pod językiem krople, ale zaraz potem czuję w gardle pieczenie i po chwili wstrząsa mną dreszcz. Wymiotuję i upadam na podłogę, zatapiam się w ciemności i bezsilności. Odpływam, kołysana szumiącym szmerem.
Balansuję na pograniczu dwóch światów, chcę być jednocześnie żywa i martwa. Przez chwile wydaje mi się, że znów otworzę oczy i po prostu wrócimy do domu, do Inveth, gdzie wszystko jej wyjaśnię.
– Ingreed... – szepcze Harbiger, przytulając mnie do siebie. – Boli?
Znów cały jest w mojej krwi, która wypływa mi z pyska. W głębi duszy uśmiecham się z żalem, bo historia znów zatacza krąg.
– Nie, już nie boli.
– Wytrzymaj. Zaraz wstaniesz i... – znów zawahanie, chwila na oddech, żeby uspokoić drżący głos – i wrócimy do domu.
Przymykam oczy.
– Nie zobaczyłam się z Kesame. I nic nie wyjaśniłam Inveth.
Krzywi się z bólem. Nie wiem, o co mu chodzi, ale skupiam się na tym, żeby przestać się trząść.
– Zimno mi, Harbi.
– Mhm. – Przyciska mnie mocniej do siebie. – Spokojnie, zaraz zadziała.
Staram się oddychać i nie patrzeć Harbingerowi w oczy. Znów przeżywam swoją śmierć po raz drugi, ale tym razem bardziej tego żałuję.
– Tak będzie lepiej. Słyszysz? Nie patrz tak na mnie.
– Nie mogę znowu cię stracić...
– Ciii, no już – uspokajam go i ostatkami sił unoszę łapę, aby oprzeć ją na jego głowie. – Przecież wiedzieliśmy.
Mruga i spokojnie wydycha powietrze. Jedyną oznaką zdenerwowania jest minimalnie drgająca powieka.
– Nie, nie zamykaj jeszcze oczu...
Uśmiecham się.
– To ostateczne pożegnanie.
– Znów zginiesz w moich ramionach?
Niemal słyszę w jego głosie oskarżenie. Chcę go przeprosić, bo nie mogę znieść tego pozornie obojętnego, lecz cierpiącego wzroku, ale wiem, że tylko pogorszyłabym sprawę. Przecież obiecywałam sobie, że tym razem odejdę z godnością.
Dziwne mrowienie w łapach sprawia, że na nie spoglądam. Stają się powoli przeźroczyste, jakby się rozpadały; przypomina mi to działanie magii mamy, kiedy sprawiała, że przedmiot nagle się rozpadał na miliony kawałków, tak, że prawie znikał. Tkwię tak do momentu, w którym nie mogę się już ruszać. Przenikam między światami i tracę swoją materialną formę.
– Chcę iść z tobą.
– Nie, nie możesz. – Posyła mi pytające spojrzenie, a ja chcę się uśmiechnąć, ale prawdopodobnie mój pysk powoli zanika. – Bogowie ci nie pozwolą.
– Oni nie istnieją, Ingreed. To bujda...
– Wiesz, że to nieprawda. Sam widziałeś.
– Gdyby istnieli, to nie pozwoliliby... – mówi, zacina się. Potem wzdycha, znów chce coś powiedzieć, ale milknie. – Jeszcze tyle chciałem ci przekazać. Mam za mało czasu.
– Dobranoc, Harbingerze.
Kiwa głowa. To ostatnie, co zapamiętuję przed znajomym ciepłem, które ogarnia w chwili śmierci.
Nie wiem. Rób co chcesz.