13 listopada 2018

Od Inveth cd. Artemisa

Macham łapami, podrywając do góry zalegający na dnie piach i tym samym mącę wodę; młode ryby, różnokolorowe, pierzchają na wszystkie strony, więc rzucam się w ich stronę, wpadając prosto w utworzony przez nie wir. Artemis uśmiecha się pod wodą i zapiera tylnymi łapami o dno, aby móc się wyprostować i wynurzyć. Nie mam zamiaru mu na to pozwolić, bo pomimo faktu, że zwykle otaczam się płomieniami, w wodzie też czuję się bardzo dobrze. Doskakuję do niego tak szybko, na ile pozwala mi opór chłodnej cieczy, żeby złapać go za ucho – delikatnie, tak, by go nie zranić. Potem szarpię głową na boki, a on krzywi się, lecz uśmiech wciąż nie schodzi z jego pyska. Po chwilowej szamotaninie obydwoje wynurzamy się z wody, aby móc wreszcie zaczerpnąć tchu; łapczywie wciągam powietrze, pachnie wilgocią i nocą. Artemis zaczyna kaszleć, drobinki śliny lądują w wodzie. 
– Żyjesz? – pytam, mrugając kilkakrotnie, aby woda nie ciekła do oczu i nie zamazywała obrazu. 
– Może – odpowiada dopiero po chwili, kiedy kaszel ustaje. 
Powoli wychodzę na brzeg, wdrapując się po rozmokłej ziemi. Tworzę w niej bruzdy, ślizgając się dość nieporadnie. Artemis wyskakuje z wody zgrabniej, lecz oklapnięte, przemoczone futro na nikim nie prezentuje się majestatycznie. Skapująca z nas woda tworzy kolejne kałuże i ślady ciągnące się za nami. Kiedy spoglądam w górę, na niebo, uświadamiam sobie, że skrawek słońca jest już widoczny. Prostuję się, naprężam i wyciągam szyję, tak, jakby miało to cokolwiek pomóc. Kątem oka dostrzegam, że basior przygląda mi się i z trudem powstrzymuje śmiech, dlatego posyłam mu karcące – choć nie pozbawione humoru – spojrzenie, a później znów skupiam się na otaczającym nas świecie; niebo powoli się rozjaśnia, płynnie przechodząc z ciemnej szarości do nieco jaśniejszej szarości, a potem zabarwiając się na ciepłe kolory wschodu słońca. Ciepły, wiosenny wiatr wieje ze wschodu i stopniowo osusza nam futra. Przeciągam się leniwie, już nieco bardziej rozbudzona, a kiedy wyginam grzbiet w łuk, ostry ból przeszywa mój sparzony podczas zimy bok. Basior zauważa to, ale nie komentuje; jedynie zaciśnięty w wąską linię pysk zdradza, że rzeczywiście pamięta o tamtym wypadku. Wzdycham i podchodzę do niego, aby szturchnąć go lekko. Unosi brwi, a kiedy ruszam do przodu, on robi to samo. 
Idąc kopię leżący na ziemi kamyk. Toczy się kawałek i znów ląduje przede mną, dlatego kopię go znowu i znowu, znajdując w tej powtarzanej czynności jakąś niewyjaśnioną satysfakcję. Odbija się od ścieżki z charakterystycznym chrobotem, a później stacza na bok, do trawy. 
– Cholera! – wyrywa mi się, na co Artemis się wzdryga, zapewne nie przewidując tak żywej reakcji; marszczę brwi i kopię kolejny kamyk, nieco mniejszy i bardziej kanciasty, przez co ląduje w trawie praktycznie od razu. – Głupi kamyk! 
Tym razem Artemisowi nie udaje się powstrzymać śmiechu, dlatego wyrywa mu się ciche, ale gwałtowne parsknięcie, po którym następuje kilka odkaszlnięć, chrząknięć i znów odkaszlnięć.  Spoglądam na niego podejrzliwie, poruszając temat wizyty u lekarza, lecz ten zbywa to standardowym tłumaczeniem o zwykłym przeziębieniu. Jeszcze przez chwilę podtrzymuję rozmowę, przerywając jedynie na moment, aby zębami złapać za ogonek liścia, który przyczepił się do mojego futra, a potem oderwać go i wyrzucić; obydwoje bezwiednie wędrujemy wzrokiem w tym kierunku i po prostu wpatrujemy się w upadający niespiesznie liść. 
– To teraz niedźwiedź? – rzuca od niechcenia; kiwam głową i przyśpieszam, wymijając go. Czuję, jak burczy mi już w brzuchu, a wizja zapolowania na niedźwiedzia, szczególnie część z podpalaniem go, pobudza mnie i fascynuje. Przyśpieszam jeszcze bardziej, mobilizując się do truchtu, a za sobą słyszę rytmiczne kroki towarzyszącego mi basiora. 
Idąc, rozglądam się na boki w poszukiwaniu czegoś jadalnego, tak, aby zaspokoić pierwszy głód; parę metrów od nas, na lewo od niskiego i, jak sądzę, starego drzewa zauważam jakiś ciekawy krzak. Pomimo usilnych prób rozpoznania nie jestem w stanie przypomnieć sobie jego nazwy, więc ignoruję to i podchodzę do rośliny, przyglądając się ciemnopomarańczowym owocom. 
– Misko, myślisz, że są jadalne? – pytam, ale są to bardziej wypowiedziane na głos myśli, niż rzeczywiste pytanie. Artemis staje obok mnie i również przygląda się owocom, chyba nie do końca przekonany do tego pomysłu. – No co masz taką minę, jakbyś jadł cytrynę? 
– Po co chcesz jeść te owoce? – mruczy, znów tłumi kaszel. Wzdycham, ale już nic nie mówię.
Wyciągam łapę w kierunku ciemnopomarańczowych kuleczek i popycham lekko jedną z nich, trzęsąc tym samym całą, cienką gałązką. Są wielkości gałek ocznych, a skórka wydaje się miejscami pomarszczona, tak, jak sparzona wilcza skóra. Chcę się cofnąć, tracąc zainteresowanie owocami, jednak wtedy potykam się o na wpół zakopany w ziemi kamień i zamiast oddalać się od obiektu, zaczynam gwałtownie się do niego przybliżać. Wydaję z siebie jęk i wpadam pomiędzy gałęzie krzaka; to jest ten moment, w którym uświadamiam sobie, że roślina ma kolce. Dodatkowo całkiem ostre. Odruchowo zamykam oczy i staram się wyciągnąć przed siebie łapy, co jedynie pogarsza sprawę: wpadam głębiej, a pojedyncze gałęzie plączą się za mną, przez co mam wrażenie, że zostałam zamknięta w zielono-pomarańczowej klatce. Czuję, jak niewielkie strużki krwi spływają po mojej sierści, brudząc ją i zlepiając. 
– Inveth... – zaczyna Miska, ale nie kończy, zapewne widząc mój wzrok. Przekrzywia nieco łeb i podchodzi bliżej; w jego ruchach widzę teraz ostrożność spowodowaną widokiem dziesiątek malutkich ran na moim ciele. 
Znajduję się gdzieś pośrodku krzaka, dlatego, kiedy próba cofnięcia się zawodzi, staram się ruszyć do przodu, jednak to sprawia, że tylko bardziej się plączę. Zarówno prawa, jak i lewa strona zawodzi. Mruczę pod nosem cichutkie przekleństwa, mając dość szamotaniny. Zapach jest przyjemny: mieszanka aromatu cytrusów z metaliczną wonią krwi. Proszę – nie, bardziej rozkazuję – Artemisa o odsunięcie się, a ten bez słowa to robi. Przywołuję płomienie, znajome formy przelewają się pomiędzy moimi łapami. Na początku zajmują się same liście, lecz już po chwili owoce kurczą się i wysychają, a potem płoną one i gałęzie; do momentu, w którym cały krzak staje w płomieniach, ja jestem już szczęśliwa. Idę parę kroków w przód, wychodząc, aby móc popatrzeć od boku. Przerzucam wzrok na basiora, którego pysk znów wykrzywia się w niezadowolonym grymasie. 
– Wiesz, że mogłem po prostu rozchylić ten krzak?
– Jak niby...? – przerywam, a potem warczę gardłowo i oglądam się za siebie, na to, co teraz pozostało jedynie przygaszającym ogniem i kupką popiołu. Jak zwykle zapomniałam o możliwościach innych wilków. Przez ułamek sekundy waham się, a potem rzucam w stronę basiora i jednym susem powalam go na ziemię; teraz mogę spoglądać na niego z góry, nie musząc stawać na tylnych łapach. – Wredota! Mogłeś przypomnieć! Jak zaraz nie zaprowadzisz mnie do tego niedźwiedzia, to cię zagryzę!

Misko? 

Większość obrazków i zdjęć umieszczonych na blogu nie jest naszego autorstwa.

Proszę o nie kopiowanie treści z bloga w celach własnych bez wiedzy administratorki.

Szablon wykonała Fragonia dla bloga
Sisters of The Template