- To, co mamy robić? - mruknęła.
- Cholera wie. To jest twoja szansa. Jeśli mnie zabijesz, w końcu oboje się uwolnimy.
- Nie zabiję cię idioto, choć bardzo chcę. Musimy opuścić te tereny i to jak najszybciej.
- Zawsze możesz liczyć na moją pomoc Kesame. Nadal jestem oddany tylko i wyłącznie tobie. Więc co robimy?
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo coś wielkiego uderzyło w wieżę. Wystarczyło kilka sekund, aby cała konstrukcja się zawaliła. Myślałem tylko o jej bezpieczeństwie. Nie jak o obiekcie westchnień, ale Alfie. To ona była najważniejsza. Kiedy do niej doskoczyłem, było już za późno.
***
Wyciągnąłem ją żywą i świadomą. Była obolała, podobnie jak ja. Z jej pyska sączyła się krew. Jednak wyglądała normalnie, do momentu, kiedy zaczęła płakać. Kolejny raz moje serce pękło. Kolejny raz byłem zagubiony.
- Kesame? Wstań, musimy iść. Przestań beczeć.
Nie wstała, a sam usiadłem obok i wpatrywałem się w swoje łapy. Jej życie właśnie legło w gruzach. Moje życie zniknęło już dawno.
- Proszę cię Kesame, nie rób mi tego. Walcz, bądź dzielna. Zrób to dla watahy, dla matki.
Obruszyła się, kiedy wspomniałem o Taravii. Uniosła głowę i popatrzyła na mnie przekrwionymi oczami.
- Dobrze.
Wystarczyło jedno słowo, aby moje chęci do życia powróciły. Przytuliłem ją, miałem gdzieś zasady i krzywe spojrzenia.
- Nawet jeśli mnie nie chcesz, nasze drogi się rozejdą, zawsze będziesz częścią mnie - szepnąłem.
- Dlaczego?
- Po pierwsze zrobiłaś mi kolczyka, a po drugie pozostawiłaś po sobie bliznę, ciągnącą się od krtani, aż po klatkę piersiową.
Wadera odsunęła się ode mnie i z aprobatą pokiwała głową.
- Należy ci się - pociągnęła nosem.
- Wiem. Wracaj do domu Ay.
- A co z tobą? - zapytała.
- Jestem twój, wystarczy jedno słowo, ale od teraz łączy nas tylko powołanie.
- Jakie powołanie?
- Ratowanie świata Kesame, to właśnie robimy. Jeszcze jedno honey.
- Tak?
- Kocham cię.
- Wiem, ja też.
Dziwny koniec.