Deptałem obok mamy, rozglądając się dookoła. Razem z nią wybraliśmy się na popołudniowy spacer. Widziałem białe ptaki szybujące po niebie, opadające czerwone i żółte liście. Świat jest piękny jesienią. Poczułem lekki podmuch wiatru. Rozłożyłem skrzydła. Chciałem chociaż poczuć, jak to jest szybować pod chmurami, mimo to, że ciągle łapami dotykam ziemi. Uniosłem lekko głowę i zamknąłem oczy. Szkoda, że jeszcze nie umiem latać. Otworzyłem oczy i popatrzyłem na mamę.
- Mamusiu? - zapytałem.
- Tak, kochanie? - wadera zniżyła łeb do mojego poziomu.
- Czy ja się nauczę latać? - popatrzyłem na swoje skrzydła.
- Oczywiście, że tak. - uśmiechnęła się. - Przecież od czegoś masz te skrzydła.
- Masz rację... - zamyśliłem się. - Ale... kto mnie nauczy?
- Na pewno kogoś znajdziemy. - obiecała. Ucieszony, zamiast dreptać, zacząłem radośnie podskakiwać. Przeszliśmy jeszcze kawałek, rozmawiając. Obok jakiegoś drzewa siedziała jakaś czarna wadera. Wyraz jej pyska nie sugerował żadnych emocji. Po prostu siedziała. Rozpoznałem ją. To ciocia Nocta. Mama coś o niej kiedyś wspominała.
- Dzień dobry, ciociu Nocto! - zawołałem do niej. Wadera niechętnie obróciła w moją stronę głowę. W odpowiedzi prychnęła i wstała, mamrocząc coś pod nosem.
- Czy ciocia mnie nie lubi? - zapytałem cicho, spuszczając łeb.
- Nie, może tylko ma zły dzień. - moja mama próbowała mnie pocieszyć. Uśmiechnąłem się lekko. Poszliśmy dalej. Pod moimi łapami właśnie przebiegło dziwne zielone zwierzę. Wystraszyłem się nie na żarty. Podskoczyłem wysoko w powietrze. Jak wylądowałem, szybko schowałem się za łapani matki.
- C...co to było? - zapytałem, obserwując podłożę, między łapami mamy.
- To była jaszczurka. - powiedziała spokojnie. - Nie ma się czego bać.
- Możemy już iść do domu? - wyszedłem spod wadery.
- Jasne. - powiedziała, po czym zaczęła iść. Powoli stawiałem łapę za łapą. Byłem troszkę zmęczony. Widząc to, mama podniosła mnie i posadziła na swoim grzbiecie. Wtuliłem się w jej miękkie futro. Prawie od razu zasnąłem.
- Mamusiu? - zapytałem.
- Tak, kochanie? - wadera zniżyła łeb do mojego poziomu.
- Czy ja się nauczę latać? - popatrzyłem na swoje skrzydła.
- Oczywiście, że tak. - uśmiechnęła się. - Przecież od czegoś masz te skrzydła.
- Masz rację... - zamyśliłem się. - Ale... kto mnie nauczy?
- Na pewno kogoś znajdziemy. - obiecała. Ucieszony, zamiast dreptać, zacząłem radośnie podskakiwać. Przeszliśmy jeszcze kawałek, rozmawiając. Obok jakiegoś drzewa siedziała jakaś czarna wadera. Wyraz jej pyska nie sugerował żadnych emocji. Po prostu siedziała. Rozpoznałem ją. To ciocia Nocta. Mama coś o niej kiedyś wspominała.
- Dzień dobry, ciociu Nocto! - zawołałem do niej. Wadera niechętnie obróciła w moją stronę głowę. W odpowiedzi prychnęła i wstała, mamrocząc coś pod nosem.
- Czy ciocia mnie nie lubi? - zapytałem cicho, spuszczając łeb.
- Nie, może tylko ma zły dzień. - moja mama próbowała mnie pocieszyć. Uśmiechnąłem się lekko. Poszliśmy dalej. Pod moimi łapami właśnie przebiegło dziwne zielone zwierzę. Wystraszyłem się nie na żarty. Podskoczyłem wysoko w powietrze. Jak wylądowałem, szybko schowałem się za łapani matki.
- C...co to było? - zapytałem, obserwując podłożę, między łapami mamy.
- To była jaszczurka. - powiedziała spokojnie. - Nie ma się czego bać.
- Możemy już iść do domu? - wyszedłem spod wadery.
- Jasne. - powiedziała, po czym zaczęła iść. Powoli stawiałem łapę za łapą. Byłem troszkę zmęczony. Widząc to, mama podniosła mnie i posadziła na swoim grzbiecie. Wtuliłem się w jej miękkie futro. Prawie od razu zasnąłem.
*następnego dnia*
Otworzyłem ospale oczy. Hide siłował się z Rize. Raz to on był u góry, a raz ona. Rozciągnąłem się, ziewając. Tym razem to mama była na warcie. Tata obserwował nas oparty o ścianę jaskini.
- Tato, mogę iść na dwór? - zapytałem.
- Chyba tak. - powiedział. - Tylko nie odchodź za daleko.
- Dobrze. - powiedziałem, wybiegając z jaskini. Wiał silniejszy wiatr niż wcześniej. Rozłożyłem skrzydła i zacząłem biegać po podwórku, udając, że latam. Nagle na ziemię spadł czyiś cień. Miał wielkie skrzydła. Spojrzałem w górę. Nade mną leciał potężny basior. Miał czarne futro, gdzieniegdzie czerwone. Nie lubię nieznajomych, ale to jest jedyny basior ze skrzydłami, jakiego tutaj widziałem. Nie chce się narzucać, ale może pójdę do niego i zaprzyjaźnię się. Miałem takie szczęście, że basior akurat lądował, a wylądował metr przede mną. Nawet nie wiem, jak się nazywał.
- Dzień dobry, proszę pana. - przywitałem się nieśmiało.
- Tato, mogę iść na dwór? - zapytałem.
- Chyba tak. - powiedział. - Tylko nie odchodź za daleko.
- Dobrze. - powiedziałem, wybiegając z jaskini. Wiał silniejszy wiatr niż wcześniej. Rozłożyłem skrzydła i zacząłem biegać po podwórku, udając, że latam. Nagle na ziemię spadł czyiś cień. Miał wielkie skrzydła. Spojrzałem w górę. Nade mną leciał potężny basior. Miał czarne futro, gdzieniegdzie czerwone. Nie lubię nieznajomych, ale to jest jedyny basior ze skrzydłami, jakiego tutaj widziałem. Nie chce się narzucać, ale może pójdę do niego i zaprzyjaźnię się. Miałem takie szczęście, że basior akurat lądował, a wylądował metr przede mną. Nawet nie wiem, jak się nazywał.
- Dzień dobry, proszę pana. - przywitałem się nieśmiało.
Uro?