Gdy Taravia tłumaczyła mi oraz Aris o co w tym wszystkim chodzi czułem się dziwnie. Moje złe samopoczucie nie wzięło się stąd, że się bałem, lecz z faktu iż należę do watahy niespełna tydzień i już mam być w stanie oddać za nią życie. Z lekkim oburzeniem spoglądałem to na alfę to na Aris. Gdybym opuścił watahę wzięliby mnie za zwykłego tchórza, którym nie jestem dlatego też bez zbędnego marudzenia postanowiłem się oddalić. Szukałem spokoju, chwili wytchnienia w moim pierdolonym życiu, ale cóż szukać sobie można, trudniej znajdywać, za pewne utwierdzę się w tym przekonaniu jeszcze wiele razy.. Nie wiem jaka była reakcja wader na moje powolne oraz pozbawione słów skierowanie się w stronę wyjścia, mało mnie to obchodziło. Nie zamierzałem jakoś szczególnie angażować się w tą wojnę, moje myśli skupiły się na tym, na czym zwykle skupiały się w chwilach zagrożenia czyli przetrwaniu. Usłyszałem imiona wilków z grupy do której należę, lecz co one mi dały? Nic, kompletnie nic. Właściwie nie ma się czemu dziwić, znam tylko Taravię oraz Aris... Postanowiłem udać się do bazy oddziału czwartego, posiedzieć sobie pod wierzbą i poczekać na to aż ktoś mnie ochrzani za lenistwo. Oczywiście gdyby wilki z którymi mam współpracować okazały się nie gburowatymi postaciami zmieniłoby to kompletnie moje nastawienie. Chętnie popracuję z kimś rozgarniętym oraz opanowanym, szkoda, że mogę tylko na to liczyć. Biegnąc tak obserwowałem zmieniający się krajobraz, było to coś cieszącego moje ledwo widzące ślepia. Nagle poczułem uderzenie w bok, coś we mnie wbiegło, po niespełna paru sekundach byłem przyciśnięty do drzewa przez jakiegoś ostro śliniącego się potwora. Na początku próbowałem odepchnąć zwierzę przednimi łapami, zadziałało to. Rzuciłem się na mutanta zaciskając swoje szczęki na jego szyi, zwierze padło. Najpierw dotarło do mnie to, że był to Fungi, następnie myśl przypominająca o tym, że te zwierzęta działają w grupie. Mój słuch oraz w małej mierze wzrok uświadomił mnie o tym, że jestem w otoczeniu co najmniej trzech żyjących Fungów. Jakieś szanse miałem na pewno, co z tego, że wynosiły one niespełna dwadzieścia procent.. Nasyciłem strachem każdą istotę żyjącą w odległości paru metrów. Do moich uszu dotarło niespokojne skomlenie wystraszonych zwierząt, wykorzystałem sytuację i po prostu uciekłem. Po długim biegu położyłem się pod wielką wierzbą co prawda nie byłem zmęczony, ale co tam, istna nuda.
- Nie za wygodnie Ci? - Zapytał jakiś wilk, nie jestem w stanie określić do jakiej płci należał głos, ponieważ wiatr zagłuszał dźwięk.
- Dość tu twardo, ale nie narzekam. - Odparłem podnosząc się z ziemi. Obdarowałem uśmiechem waderę/basiora która/y stał/a na przeciwko mnie.
Ktoś?