Nagle Czarny złapał mnie. Czułam tylko olbrzymie łapska na moim malutkim ciałku. Myślałam, że to mój koniec. Po chwili zaklęłam cicho. Jestem Luma. Władczyni błyskawic. Złośliwa, uparta, bezczelna. Czasem może trochę tchórzliwa, mimo wszystko zacięta. Nie zamierzałam tak łatwo się poddać. Jak mam wąchać kwiatki od spodu, to tylko z kimś. I tym kimś był właśnie Czarny. Zaatakowałam go jeszcze raz błyskawicami. Tym razem mocniej. Potwór rozwścieczony puścił mnie jedną łapą. Postanowiłam, że to wykorzystam. Zaczęłam się jeszcze bardziej szarpać. To mogła być jedyna i ostatnia szansa na uwolnienie. Mimo że byłam dość wysoko, wolałam spaść niż dać ot tak się zaszlachtować. No proszę. Na moje życzenie. Udało mi sie wyrwać. Jednak wiedziałam, że upadek z takiej wysokości może nie być najprzyjemniejszy. W najlepszym wypadku, gdy spadnę na kark, nic nie poczuję. Przelotem spojrzałam tylko na biegnacych Nathing i Leloo. No cóż... Przynajmniej udało im się ocalić szczeniaki, a mi nieco osłabić wroga. Zacisnęłam oczy. Nie chciałam wiedzieć ile czasu mi zostało do roztrzaskania się o skały. Słyszałam tylko świst wiatru i chyba dźwięk uderzających o powietrze skrzydeł. Czyżby bestia nie chciała mi pozwolić tak łatwo umrzeć i pikowała za mną? Zresztą to już chyba i tak nie jest ważne.
Nagle poczułam, że unoszę się w górę. Niepewnie uchyliłam oczy i zobaczyłam jak Nathing stawia mnie bezpiecznie na gruncie. Łapy trzęsły mi się bardzo. Jakby były z galaretki. Musiałam jednak wziąć się w garść. Kiwnęłam głową w strone wadery w ramach podziękowania i zwróciłam się ku Czarnemu.
Walka była zacięta. Atakowaliśmy wspólnymi siłami. Moi towarzysze rzucili się na stwora, a ja trafiałam w niego piorunami. Byłam wykończona, cała poobijana i poraniona. Nie mogłam jednak teraz odpuścić. W pewnym momencie zobaczyłam jak Nathing zmieniła pozycję i ustawiła się na linii mojego gromu. Nie miałam jak go zatrzymać, więc robiłam co mogłam by zminimalizować obrażenia. Wadera spadła, jednak po chwili podniosła się, otrzepała i powróciła do ataku. Odetchnęłam z ulgą. Dołączyłam do niej i zaatakowałyśmy brzuch. To był dobry pomysł. W końcu wspólnymi siłami udało nam się powalić i uśmiercić bestię. Staliśmy obok niej. Tak samo jak reszta byłam cała we krwi. Podejrzewam, że nie tylko mojej.
Nathing popatrzyła na mnie i odeszła. Wyglądało jakby chciała coś powiedzieć, ale odpuściła. Po prostu odeszła. Prychnełam. Tak. Pierwszy szok minął i wróciłam dawna ja. Pyskata, złośliwa i arogancka.
- Pewnie, idź sobie. Mnie nic nie ma. Dzięki za troskę - krzyknęłam za nią i ruszyłam w przeciwnym kierunku. W końcu gdyby nie ja, to zostalibyśmy wszyscy po kolei wymordowani we własnej kryjówce. Szybko jednak się zatrzymałam. Zaczęłam czyścić się z krwi.
Po jakimś czasie postanowiłam wrócić do kwatery. Ochłonęłam już i dotarło do mnie, że jak najszybciej powinnam dotrzeć do bazy. W końcu ani Nathing ani Leloo nie byli w najlepszym stanie. Dodatkowo nie wiem czy szczeniakom się nic nie stało. Pędem rzuciłam się w tamtym kierunku. Po drodze widziałam ślady krwi, które pozostawiły walczące ze mną wilki. Było źle. Krew wyraźnie odznaczała się na śniegu i wręcz prosiła, aby jakaś bestia podążyła wyznaczoną przez nią ścieżką. A dwa dość mocno poturbowane wilki i banda wilczków nie miała szans z grupą nawet głucholców. W końcu wpadłam do nowej, tymczasowej kwatery i rozejrzałam się po wnętrzu.
Nathing?