Wadera zgrabnie przemykała po kamieniach, odbijając się od nich poharatanymi łapami. Ale już się do nich przyzwyczaiła, więc nie sprawiało jej różnicy, czy zrani się jeszcze raz. Przecież i tak się zregeneruje.
Podniosła na chwilę wzrok w górę, żeby zobaczyć pozycję ognistej kuli, zwanej przez niektórych znanych przez nią ludzi słońcem. Kiedyś nauczyła się rozpoznawać po tym porę. Gdy słońce było wysoko, pora była idealna, dużo mięsa i światła. A gdy było ciemno, a słońce stawało się szare i zakrzywione, trzeba było iść spać, bo nie ma wtedy zbyt dużej ilości mięsa. Teraz był w miarę dobry czas. Było ciepło, co spowodowała zadowolenie Ash. Już nie musiała, jak parę tygodni temu, gdy z góry spadały białe istotki, które były za zimne i za mało tłuste, żeby je zjeść, chować się przed zimnem przenikającym jej kości. Wiatr, mimo wysokiej temperatury, wiał mocno, szarpiąc sierścią Ash i plując jej podmuchami w pysk. Kłapnęła szczękami na powietrze, ale wiatr ani myślał przestać. Wadera tylko prychnęła.
Nagle poczuła, że nie ma nic pod łapami. Nieopatrznie przeniosła cały ciężar ciała na nogę pozbawioną podparcia i poleciała w dół, starając się nie obijać o skały. Wylądowała na czterech nogach, co skończyło się w miarę dobrze.
— Kim jesteś? — usłyszała, więc odwróciła się w stronę głosu z warczeniem. Stała tam wadera.
Swift?