- Nic ci nie jest? - zmarszczył brwi, na co ja odpowiedziałam jedynie bladym uśmiechem. Słyszałam jego ciche westchnięcie, a potem wręcz czułam jego wewnętrzny strach. Trąciłam go lekko nosem, starając się dodać mężowi choć trochę otuchy.
Pierwsza próba podniesienia się na łapy skończyła się zatoczeniem i upadnięciem na ziemię. Syknęłam z bólu, ale spróbowałam jeszcze raz, znów jednak boleśnie przypomniałam sobie o twardości ziemi. Dopiero pomoc równie wyczerpanego Zero przyniosła jakiś efekt i wreszcie stanęłam na czterech łapach, względnie utrzymując pion.
- Smoki... - wyszeptałam bezsensownie, tak, jakby wielkie gady mogły być czymkolwiek innym. Zero skinął łbem, zgadzając się, choć nie wiedziałam nawet, czy kiedykolwiek widział smoki.
Uśmiechnęłam się pod nosem, kiedy wszystkie wspomnienia uderzyły we mnie niczym potężna fala, wpychając przed oczy obrazy smoków, które widziałam przed paroma latami. Znów poczułam się niesamowicie staro.
Dziwne podniecenie popchnęło mnie naprzód, a adrenalina lekko zmniejszyła ból w łapach i okolicach kręgosłupa. Basior szedł obok, bardziej chwiejnie, z większym bólem. Oberwał mocniej, a to wszystko moja wina.
Kiedy znów zrobiłam krok w przód, on jęknął, protestując. Spojrzałam na niego i przez chwilę chciałam się cofnąć, znów zatopić się w tym cieple, bezpieczeństwie. Wahałam się, a on to widział.
- Będę zaraz za tobą.
Skinęłam łbem i ruszyłam, ze wszystkich sił starając się nie zatrzymać. Widok smoków przerażał mnie i fascynował jednocześnie. Chciałam być bliżej i dalej, dotknąć ich łusek, ale też po prostu się obudzić. Czułam w sobie toczącą się bitwę - przeszłość czy przyszłość?
Widziałam je coraz bardziej, krążące na niebie, niespokojne, jakby coś się stało. Byliśmy coraz bliżej; dopiero teraz widzieliśmy, jak wielkie są naprawdę.
Ich skrzydła zasłaniały niebo nad nami. Kilkanaście smoków, o lśniących, grubych łuskach. Nie zauważały nas, może nie chciały zauważać. Oddychałam coraz niespokojniej, czując przy okazji drżenie zmęczonych mięśni.
- Coś się stało - wymamrotałam pomiędzy nierównymi wdechami. Zero to wiedział, przytaknął.
Przyspieszyłam, on także, był już nie za mną, a obok. Resztkami magii uleczyłam niektóre jego rany, ale były to zmiany nieznaczne, takie, których nawet nie zauważył, albo nie miał siły o nich myśleć. Zależało mi na tym, by chociaż przestał aż tak krwawić.
- Już prawie - szepnęłam, opierając się o chropowatą korę pierwszego lepszego drzewa. Zero wychylił się zza skalistego wzniesienia, a ja wstrzymałam oddech, kiedy napiął mięśnie i cofnął się z przestrachem.
- Taravio...
Podskoczyłam w jego stronę, kierując wzrok na punkt, nad którym krążyły smoki.
Zamarłam, także cofając się w cień.
Zero? Co tam może być?
Miało być dłuższe, ale byłam śpiąca :')