Zbliżaliśmy się do jaskini. Jeffrey zaproponował odpoczynek. Kiwnęłam głową. Wtruchtaliśmy do jamy. Panował w niej mrok. Nie patrzyłam na to. Niczego nie zauważałam. Po prostu istniałam, gdzieś w tej zmiennej przestrzeni. Padłam na podłogę.
Obok mnie leżał wycieńczony Jeffrey, dysząc tak samo jak ja. Nie ustalając nic między sobą ustaliliśmy chierarchię naszej wyprawy. Jeffrey przejął dowodzenie. To on proponował żebyśmy przystanęli, to on wybierał kiedy ruszyć i w końcu to on ciągle nawoływał do pośpiechu. Ja po prostu starałam się nie przeszkadzać.
Trwaliśmy tak przez chwilę, wraz z upływem czasu powoli się podnosząc. Nagle prychnęłam, jak zwykle, gdy uznam coś za zabawne, lecz nie aż tak, żeby od razu się śmiać. Jeffrey spojrzał na mnie pytająco, ale pokręciłam tylko głową i przeniosłam się do siadu. Zabawne, jeszcze niedawno wariowałam z nudy i poczucia beznadziejnej monotonii, a teraz cała w skowronkach biegłam w zdecydowanie z.ł.e miejsce za przewodnika mając agenta, który jeszcze tej nocy próbował mnie zabić. Jak widać to idealny sposób na zabicie rutyny.
W końcu on, jak zwykle, zawyrokował:
- Pospieszmy się.
I znów ruszyliśmy, tak szybko jak pozwalały nam zregenerowane siły. Księżyc wisiał nad nami, szaro-czarny świat nas otaczał, a mrok zdawał się nie mieć najmniejszego zamiaru blednąć. Która to godzina? Północ? Nie miałam pojęcia. Napewno był to środek nocy.
,,W samym środku lasu, w samym środku nocy" dotarło do mnie stwierdzenie dopiełniające ironii całej sytuacji.
Musiałam zająć czymś myśli w tej niekończącej się wędrówce, toteż automatycznie zaczęłam tworzyć wierszyk, o tyle składny i ładny, o ile nie zbyt zajmowałam się wtedy myśleniem logicznym, jak zresztą wskazuje samo to zdanie.
,,Z wilkiem, co bezszelestnie kroczy"
sap. wdech. wydech.
,,Unika patrzenia w oczy"
wdech. wydech. sap.
,,Bo jak w nie spojrzeć ofierze"
sap. wdech. wydech.
,,Co sam ją sobie wybierze"
sap. sap. wydech. wdech.
,,A kiedy w ciemności i pędzie,
łupy jakieś zdobędzie,
może wspomni, nieboże
że mało co tu pomoże..."
wdech. sap. wydech. sap.
,,Spiesz się po mału, może.
Na dworze, lodzie i mrozie"
Te bezładne wersy zdominowały mój umysł, krążąc wciąż po nim przez całą kolejną godzinę, jak muchy.
sap. sap. wdech. sap. wydech.
,,Muchy bez poduchy" dodałam jeszcze, zatrzymując się tak jak Jeffrey.
To był naprawdę dziwny wierszyk.
- O co chodzi? - zapytałam towarzysza, czując, że jeszcze nie muszę padać na ziemię, żeby ochłonąć.
- Nic - mruknął stojący do mnie tyłem Jeffrey, wykonując nieznaczny gest.
Wtedy nawet to do mnie nie dotarło (mało co do mnie docierało), ale nie miałam pojęcia, co robił.
Obrócił się w moją stronę i wskazał kierunek.
- W tamtą. To już blisko... raczej.
Spędziliśmy jeszcze parenaście czy może parędziesiąt minut w biegu. Byliśmy już daleko od terenów naszej watahy. Wciąż naprzód, wciąż dalej, biec...
W pewnym momencie oboje gwałtownie zahamowaliśmy, nie zdając sobie jeszcze sprawy, dlaczego. Zorientowałam się, że wyczułam obecność... czegoś. Czegoś, co okazało się być szarym wilkiem ze sporą szramą na pysku, który wyłonił się spomiędzy drzew jakieś piętnaście metrów od nas.
Nie poznawałam go, więc nie był to jeden z nich. Czyli jednak nie byli to ONI?..
Widok wrogiego wilka nagle dobitnie i ostro przywrócił mi pełnię świadomości. Moje zmysły stały się ostre jak żyletka. Spenetrowałam mocą krzaki dookoła - nikogo. Nikt nie rzuci się na nas niespodziewanie, w trakcie (ewentualnej) walki z tym obcym... Nie powinien.
<Jeffrey? Cośtam się zadziało ;D>