Nagle coś się stało. Odcięcie się zrosło, gdy dołączyły do niego wypełzające zza drzew inne rośliny, po czym rozrosło, tworząc kolejne małe korzonki i wydłużając ten korzeń, który był pierwszy. Cofnąłem się o krok. O co tu chodzi? Przecież ten korzeń nie powinien tak...
Roślina zaczęła obejmować moje łapy, a ja warknąłem głośno, po czym zębami próbowałem rozszarpać oplatające mnie więzy. Nic z tego, były za mocne. Rozłożyłem skrzydła i pomachałem nimi gwałtownie, w nadziei, że to pomoże. Znowu nic. Gdy końcówki korzeni sięgały moich łopatek i już miałem wrzasnąć o pomoc, szarpiąc się jak wariat, roślinka skurczyła się i zostawiła mnie w spokoju. Odskoczyłem, warcząc.
— Halo? Przepraszam! — usłyszałem. Po tonie i wysokości głosu stwierdziłem, że to wadera. I nie pomyliłem się, zza drzewa wychyliła się wilczyca o białej sierści, oczach, które miały takie same kolory jak moje i opaskach na nodze.
— Nic się nie stało, wszystko w porządku — domyśliłem się, że to sprawka tej wadery i uspokoiłem się, ale nadal spoglądałem na korzeń nieufnie. Dopiero po chwili zdecydowałem się szybko go oderwać i schować do torby.
Odwróciłem się do wadery i uśmiechnąłem przyjaźnie.
— Jestem Sirius, a ty? — zapytałem grzecznie.
— Chyba Lunaye — westchnęła, ale zaraz odezajemniła uśmiech.
— A więc Lu... — zacząłem, ale szybko dodałem— Mogę ci tak mówić, prawda?
Kiwnęła głową.
— Więc Lu, co porabiasz w tych stronach? Jesteś członkinią watachy? Widzę cię tu pierwszy raz.
Lunaye?