Minęło już trochę czasu, odkąd zacząłem stawiać pierwsze kroki na terenach nowej watahy. Jednakże, pomimo szybkiego upływu dni, nie czułem się pewniej. Coś było nie tak. Towarzyszył mi natrętny niepokój, wywiercający dziurę w brzuchu i zajmujący sny, gdy tylko próbowałem odpocząć. Mimo tego, że moje lęki ulegały wizualizacji podczas sennych wizji, nie umiałem sprecyzować ich pochodzenia. Zastanawiało mnie, czy to już pewnego rodzaju obsesja. Ja, cóż... często zmieniałem miejsce zamieszkania. Lecz nie wynikało to z mojego łazęgostwa, ani nawet wrogości poprzednich watah. Nie, tu chodziło o coś więcej. Nazbyt prostego. Zdawało się, iż nie pasowałem do żadnego stada. Nie tylko nie potrafiłem odnaleźć w nim siebie, ale też inni nie umieli odnaleźć mnie. Mówiąc "odnaleźć", mam na myśli bliżej niesprecyzowaną chęć pomocy. Zdecydowanie, pomaganie mi nie wliczało się do łatwych zadań. Po części dlatego, że nie byłem w stanie pogodzić się z niektórymi radami, udzielanymi mi przez medyków. Proponowali - dla mojego własnego zdrowia psychicznego - abym spróbował zapomnieć o rodzinie, gdyż nie posiadałem żadnych racjonalnych możliwości powrotu do korzeni. Zapewne jestem upartym niewdzięcznikiem, skoro za każdym razem wolałem odejść, niż tego słuchać. Nie chciałem zapominać o rodzinie. Głęboko wierzyłem, że moje pochodzenie, przeżycia, nadały kształt temu, kim teraz jestem. Za każdym razem odczuwałem wewnętrzną wściekłość, a zarazem palący żal - jednym słowem, wspomnienie rodziny wrosło w mój umysł i opancerzyło się niczym stalowa bariera, gotowa odepchnąć ode mnie każdego, kto proponował zapomnienie jako rozwiązanie wszystkich problemów. A jeżeli odepchnięcie danego wilka okazywało się niemożliwe, sam zawracałem. I tak dotąd toczyło się moje życie. Zabawne, zważywszy, że to właśnie strach przed koniecznością opuszczenia kolejnej watahy podświadomie mnie dręczył. Nie chciałem do tego dopuścić.
"Nie ma żadnego problemu", pomyślałem z goryczą, niemal odsłaniając przy tym kły. "Nikt problemu nie widział i nikt go więcej nie zobaczy. To koniec."
- Słyszałyście, nędzne kreatury? - zapytałem z nutą rozbawienia w chrapliwym głosie. - Nie uda wam się. Nawet nie próbujcie. I nie ważcie się szczerzyć tych głupich pysków tam, po kątach - mówiłem, rozglądając się po jaskini i raz po raz wskazując łapą na coś niewidzialnego.
Zaśmiałem się w duchu, wyobrażając sobie reakcję przypadkowego wilka, który by świadkował tej scenie. Pokiwałem z niedowierzaniem głową, uznając, że już totalnie pomieszały mi się klepki, skoro mówię do własnych widm w pustej jaskini. Westchnąłem, zmierzając ku wyjściu z przydzielonej mi niedawno jamy, w której, z racji ostatnich nieprzyjemnych zdarzeń, było całkiem pusto i głucho. Wszyscy członkowie stada wykazywali wzmożoną aktywność z racji niedawnego najazdu smoków. Na bogów, to brzmi legendarnie. Na pewno legendarnie niebezpiecznie. W każdym razie, smocza wojna nie jest porą jaskiniowych schadzek. Nieliczni pilnowali centrum watahy, a cała reszta zajmowała się patrolami. Jako wilk kaleki za dnia, posiadałem dokuczliwy przywilej dłuższego odpoczynku, pod warunkiem maksymalnego wysiłku wkładanego w nocne stróżowanie. Niezbyt odpowiadało mi opuszczanie braci i sióstr za dnia, ale ze wstydem przyznałem, że w świetle mógłbym być tylko kulą u łapy. Natomiast po zmroku robiłem wszystko, co mogłem, wykorzystując niesprecyzowaną wytrzymałość płynącą z ciemności.
Zmrużyłem oczy, przyglądając się szarawym konturom drzew rosnących przed jamą. Z wolna nabierały barw, wyostrzały się, a ja jednoczyłem się z ogarniającym świat mrokiem, pozwalając mojej krwi zbierać informacje o tym, co skrywała ciemność. Słońce chowało się za horyzontem. To już czas.
Wyskoczyłem z jaskini, zmuszając się do o wiele większej prędkości niż zazwyczaj. Otrzymałem polecenie patrolowania granic i zamierzałem je wykonać w sposób perfekcyjny. Wiedziałem, że reszta oddziału jest zmęczona całodziennym wytężaniem zmysłów - czułem się na siłach, by zastąpić przyjaciół z gromady. Wszystkich, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
Spinałem mięśnie z uporczywą intensywnością, pilnując, by nie zwalniać tempa. Skupiłem się na dotarciu do najbliższej linii granicznej. Jednocześnie, wybiegałem zmysłami daleko przed siebie, sięgając z mocą daru tętna mroku tam, gdzie moje oczy nie mogły spojrzeć. Momentami kusiło mnie, by sprawdzić obszar powietrzny, ale powstrzymywałem się, ufając czujności oddziału piątego. Udało mi się przejrzeć spory kawałek granicy. Niczego podejrzanego nie odnotowałem, ale wiedziałem, że to nie koniec. Im dalej pojmuję otoczenie zdolnością tętna, tym bardziej prawdopodobne, iż coś umknie mojej uwadze ze względu na wzrastające rozproszenie wizji. Zmierzałem więc dalej, nie zbaczając z obranej ścieżki. W moich myślach zaczęły krążyć wspomnienia widm. Zazwyczaj nie dawały mi chwili wytchnienia w nocy, do znudzenia przybierając kształty mojej wycieńczonej matki, ścigającego mnie ojca, czy nawołującej w pustą przestrzeń siostry. Ewentualnie, przy odrobinie szczęścia, urocze zmory formowały się na wzór mnie samego, ale za to wytykając mi wszystkie błędy, których popełnienia mam świadomość (a czasami nawet jakichś nowych, o jakich jeszcze nie wiedziałem, hehe...). Nie przeczę, nie funkcjonowało mi się z tym dobrze, ale po tylu latach zdążyłem przywyknąć do tego typu scen. Owszem, te cienie wciąż wyciągały na wierzch moje wyrzuty sumienia, żal do samego siebie, obłędny smutek - jednakże, nie stanowiły niczego poza słyszalnym głosem sumienia, który i tak szumiał mi bez przerwy w głowie. Co za różnica? Zdarzały się gorsze dni. Czasami lepsze. Zdarzało się, że walczyłem z własnym żywiołem. Czasami mnie ratował.
- I gdzie jesteście, cholery, kiedy was potrzebuję? - warknąłem głucho, rozmyślając, ile mógłbym zrobić, gdyby moje cienie łaskawie rozproszyły się po granicach.
Jasne, przy zenitowym wysiłku mógłbym jednego zmaterializować i gdzieś wysłać, tak, jak to zrobiłem w obecności April. Ale to było tylko popisywanie się. Tak naprawdę, nie miałem nad nimi kontroli. Chcąc ją zyskać, nie posiadałem rozeznania, co się dzieje wokół mojego pierwotnego ciała. W kalkulacji zerojedynkowej nadal daje to zero, gdyż po świadomym wytworzeniu klona ciągle mam niepodzielną uwagę i jeden umysł do sprawdzania terenu. Zupełnie inaczej by to wyglądało w przypadku nieokiełznanego napadu obłędu. Wówczas, zyskałbym niekomfortową, ale przydatną sposobność przeskakiwania umysłem od jednego widma do drugiego. Szkoda, że one zjawiały się głównie w chwilach, gdy bynajmniej nie pragnąłem ich asysty. Cóż. Zgadywałem, iż wymuszanie nawrotu fobii podczas patrolu wojennego nie należy do rozważnych posunięć, tak więc pogodziłem się z brakiem klonów.
Noc upływała spokojnie. Z jednej strony, radowało mnie bezpieczeństwo watahy, lecz jednocześnie odczuwałem pewnego rodzaju napięcie. Co, jeśli przeoczyłem wroga? Mimo wątpliwości, całe moje wytężanie zmysłów nie przynosiło rezultatów. No, nie licząc tych kilku chmar smoków-Zmor, z którymi uwielbiałem się zabawiać. Jasne, w dzień mogłyby mnie zamęczyć, ale nocą zyskiwałem nad nimi zdecydowaną przewagę - dostrzegałem je szybciej, niż one mnie, a regeneracja krwi prędko wynagradzała drobne obrażenia. Tak więc kilka nocnych godzin minęło bez szczególnych przypadków. Już zaczynałem myśleć, że zastanie mnie leniwy świt, gdy wyczułem coś dziwnego. Moje nocne tętno ukazało mi ciemność otaczającą jakiś niewidzialny kształt. Zdumiony, skoncentrowałem się na tym obszarze, upewniając się, czy nie jest to pewnego rodzaju niedopatrzenie. I ciągle w moim mózgu pojawiał się bliżej niesprecyzowany obiekt, którego w danym miejscu wizualnie nie powinno być. Znajdował się niecały kilometr od południowo-wschodniej granicy. Przez minutę zastanawiałem się, czy aby na pewno rozsądnym jest opuszczenie warty przy granicy. A co, jeżeli to zwykły akt dywersji, mający na celu odwrócenie uwagi patrolu od terenu watahy?
Gorączkowo próbując wybrać lepszą z decyzji, doznałem delikatnego skoku adrenaliny. Wzdrygnąłem się, kiedy zza pleców dobiegł mnie niski warkot. Nie wyczułem obecności żadnej innej istoty, stąd - jak zwykle - dałem się zaskoczyć nieoczekiwanemu klonowi.
- W samą porę - mruknąłem, ignorując cieniste widmo, które zaczęło opowiadać mi bajkę o tym, jak cała wataha została wymordowana przez smoki po moim opuszczeniu warty.
Doskonale wiedziałem, że nie jestem jedynym stróżem. Tak czy inaczej, niepewność miała podziałać teraz na korzyść nas wszystkich, bo klon - powstały z obaw przed zejściem z warty przy granicy - najprawdopodobniej miał pozostać w tym samym miejscu. Wykorzystałem to, ryzykując i biegnąc ku nieznanemu obiektowi. Zgodnie z oczekiwaniami, widmo utkwiło w sztywnym punkcie, dając mi opcję błyskawicznego sprawdzenia granicy.
- Dobra. Zobaczmy, czym jesteś... - mruknąłem, ostrożnie stawiając kroki przybliżające mnie do niewidzialnego kształtu.
Używając tętna mroku, w bliskim kontakcie wyczułem, iż jest to żywa istota. Usłyszałem jej bicie serca, poczułem łuskowatą powierzchnię skóry, a nawet wyłapałem charakterystyczną, gadzią woń. Pamiętając o udzielonych nam informacjach o znanych gatunkach smoków, domyślałem się, co spotkałem. Westchnąłem. Oto przede mną, w olbrzymiej, niestabilnej jaskini, spał sobie Kameleon.
- Ja rozumiem, że każdy potrzebuje odpoczynku, ale, żeby tak blisko watahy się rozkładać? To nieuprzejme - orzekłem, jak gdybym miał przed sobą jakąś traszkę.
Po kilku sekundach usłyszałem nieznaczne szuranie, a następnie cichy szum, przypominający niecierpliwe wypchnięcie powietrza przez nozdrza. Nadal nie udało mi się wyłapać sylwetki smoka. Przekrzywiłem z ciekawością głowę.
- Niezły jesteś w kryciu się, to muszę przyznać...
Nic. Cisza. Zastrzygłem uchem z niecierpliwością. Czy ten gad gra na zwłokę? Czy może po prostu chce, abym wszedł wgłąb jamy i przypieczętował tym swój żywot?
- Hej, ty. Nie znasz zasad gry w chowanego? Jak cię znajdą, to przegrywasz. Albo szukasz. Nie ma udawania, że nie istniejesz. Wiem, że tam jesteś - gadałem z pogodą ducha.
W końcu udało mi się coś dostrzec. Wątła, księżycowa łuna odbiła się w połyskujących ślepiach smoka, który dyskretnie obrócił łeb, by się mi przyjrzeć. No tak. Jaszczurzy zwiadowca.
Zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Błędem było przyjście do niego, jednakże, jeśli smoki pozwalają sobie obserwować nas z tak bliska, co to oznacza? W każdej chwili mogą zaatakować. Wiedziałem, że muszę coś zrobić, by ten kolos nie powiadomił reszty swojej wężookiej gromadki o słabości watahy. Tylko... co mógłbym uczynić?
Odetchnąłem cicho, oceniając sprężystość mięśni. Wykonywanie uników nie wychodziło mi zbyt sprawnie.
- Niech i tak będzie. To zwiększa adrenalinę, a przecież o to chodzi w sporcie, czyż nie? - zapytałem sam siebie z ironią, ostrożnie przekraczając próg legowiska Kameleona. - Czekaj tam, idę do ciebie.
Zastanawiałem się, jak wielki ochrzan dostałbym za to od dowódcy, chociaż niewiele mnie to interesowało. Wiedziałem, że moment, w którym smok się poruszy, może być moim ostatnim. Rozpaczliwie skupiłem na nim całe tętno mroku, działające teraz w szalonym, nienaturalnym tempie, związanym z przyspieszonym rytmem serca, próbującego jakby wyrwać się z piersi i uciec jak najdalej od zagrożenia. Nie próbując nawet opanować strachu, stąpałem przed siebie. Łatwo zgadnąć, iż przyświecał mi pewien cel.
Kameleon drgnął, równie zaskoczony obecnością intruza co ja, a moje zmysły, ogłupiałe z przypływu woli przetrwania, stworzyły rozedrgane, wielkie, ociekające niemal ciekłym mrokiem widma z czerwonymi, rażącymi ślepiami. A ponieważ rzadko się bałem, ilość klonów tym razem przekroczyła moje oczekiwania. Śmierć? - nie, to niewiele mnie martwiło. Obawiałem się, że zawiodę swoich przyjaciół. Że znajdą mnie martwego - kolejną ofiarę z wielu, jakie dane jest ponieść w obliczu chłodnego, rozlewającego krew płynącą w stygnących żyłach, żywiołu wojny. To uczucie, przeobrażające się z wolna w panikę, zdeterminowało ponad dwadzieścia przerażających, a co ważniejsze, przekonujących cieni.
W porę dokonałem ostrego zwrotu. Nie wiem, czy Kameleon planował mnie zaatakować, ale na pewno miałby okazję to zrobić. Gad ujawnił się, z niezadowoleniem rycząc i przecierając grzbietem sklepienie jaskini, która zaczęła się zapadać. Wbiegłem pośród zgraję widm i ustawiłem się w pozycji obronnej, gotowy do ataku, ale gad ani myślał ruszyć na mnie. Rozłożył skrzydła, wściekle otrzepując je z kawałków głazów i łamiąc nimi pobliskie drzewka, spojrzał w ciemne, poznaczone gwiazdami niebo i wzniósł się. Odprowadziłem go wzrokiem, osłupiały. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć, ale od refleksji nie byłem ja. Postanowiłem opisać całe zajście dowódcom.
Wracając, usłyszałem nerwowe dyskusje nieopodal centrum watahy. Użerająca się ze sobą gromadka stała mi na drodze, toteż zainteresowało mnie, czy mogę im jakoś pomóc.
- Hej - rzuciłem na powitanie, a troje wilków skierowało na mnie zrezygnowane, poirytowane spojrzenia. - Co się dzieje?
Jeden z nich w odpowiedzi tylko warknął i odszedł na ubocze. Zmierzyłem go wzrokiem, zdziwiony tym zachowaniem. Zwróciłem atencję na Obliviona, rozpoznając w nim dowódcę siódmego oddziału.
- Gdzie reszta? - zapytałem.
- Nie ma reszty. To są wszyscy - mruknął.
Zatkało mnie.
- Co? Jak.
- Martwi, ranni, dezercja... - wyliczył ponuro. - A zwierzyny coraz mniej. Musiała się spłoszyć przez te gady.
- Patrole nie mogą zostać bez pożywienia - wyrzekłem krótko, w myślach podejmując stosowną decyzję. - Dołączę do was. Mam nadzieję, że nie przeszkadza wam polowanie w nocy. Umiem wskazać najlepiej ukrytą zwierzynę, o ile tylko znajduje się ona w ciemnościach. Nie będziecie musieli tracić czasu.
- Zaraz, zaraz. Nie możesz od tak się przenieść. Jesteś w trójce, prawda? I przydajesz się im nocami do sprawdzania terenu, kiedy reszta śpi - ostrzegł mnie dowodzący basior.
- I zamierzam nadal im się przydać. Moje zdolności działają trochę inaczej, niż zwykłe zmysły. Zróbmy to tak. Będę wskazywał wam zwierzynę, a przy okazji patrolował teren. Jeżeli znajdzie się więcej chętnych do uzupełnienia oddziału, mogę pójść z tym wilkiem polować przy granicach. Równie dobrze wskazuję pozycję ofiary, jak wrogów. Takie pogodzenie obowiązków nie powinno wykraczać poza nasze kompetencje, prawda?
Oblivion przyglądał mi się przez jakąś minutę. Ostatecznie, kiwnął głową i wskazał mi drogę do Kesame.
- Powiadom Alphę o swoich planach.
- Oczywiście - przytaknąłem. - I tak było mi do niej po drodze. Muszę zdać raport.
- Hm? Spotkałeś coś ciekawego?
- Zaraz wam opowiem, niech no tylko wrócę od Alphy. Nie powinno mi to zająć więcej, niż piętnaście minut. No chyba, że Kesame będzie mieć dla mnie jakieś konkretne rozkazy. Poczekajcie - rzuciłem, biegnąc do wadery.
Może ktoś z VII oddziału?