Węszyłam z nosem w trawie, choć przez maskę niewiele mi to dawało. Pewna starsza pani poprosiła mnie o wyświadczenie przysługi, jak mogłam nie odmówić? Powierzyła mi zadanie znalezienia rzadkiego kwiatu z rodziny lotosowatych, o nazwie Luau. Ponoć wyglądem przypominają najzwyklejsze w świecie lotosy, tyle że ich barwa znacznie różni się od pierwowzoru. Bowiem kolor ich płatków jest iście fioletowy, żółciejszy przy znamieniu. Sznupałam w bibliotece miejskiej informacji na temat miejsc występowania tych kwiatów, lecz tekst zawarty na stronach encyklopedii nie dawał mi żadnych wskazówek prócz tego, że służą jako kluczowy składnik do zupy gumbo, chociaż to chyba nie jest wskazówka.
Z pyszczkiem przy ziemi szłam prosto przed siebie, starając się wyłapać słabo odbierającymi zapachy nozdrzami cokolwiek, co mogłoby naprowadzić mnie na ślad kwiatu. Cytrynowy zapach, cytrynowy zapach... Jejciu, nigdy go nie znajdę!
Z włóczącym się za moim pulchnym ciałkiem ogonem krążyłam po Wzgórzach Evendim, wędrowałam po Gondolinie, przeciskałam się przez gigantyczne, acz wąskie korzenie drzew Puszczy Nargothrond, aż w końcu moja podróż skończyła się na tym, iż zatraciłam się w Lesie Magicznych Roślin. Podsumowując, kompletnie straciłam głowę w orientacji w terenie, ale mimo to nie odpuszczałam moich poszukiwań za rośliną. Uparciuch ze mnie niemały, za to leń ogromny.
Kiedy poczułam, że łapy odmawiają mi posłuszeństwa, przystanęłam przy jednym z majestatycznych pni lasu i przycupnęłam pod nim. Fluorescencyjny mech oraz grzyb porastający większość drzew i krzewów zwróciła moją uwagę, ale przez przylegającą do pyszczka mahoniową maskę nie byłam w stanie dostrzec mniejszej, ciekawszej i wartej poświęcenia czasu roślinności u podłoża, wyrastającej ciut bliżej krystalicznie czystego jeziorka.
Chwyciłam w łapki maskę i rozglądając się, czy wokół mnie nikt się nie kręci, z pozytywnym rezultatem ściągnęłam ją z pyszczka, wsuwając ją pod siebie. Wzięłam głęboki wdech noskiem i wypuściłam powietrze pyszczkiem, uśmiechając się od ucha do ucha. Przy jeziorku dojrzałam maciupeńką, wodną wróżkę, która, gdy tylko mnie ujrzała, zniknęła w głębinie jeziorka.
– Hej, poczekaj! Nie zrobię ci krzywdy! – Zerwałam się z miejsca i pochyliłam się mocno nad jeziorkiem, wyglądając za wróżką. – Proszę, wróć do mnie, nic ci nie zrobię...
Smutna barwa tonacji mojego głosu sprawiła, że moje ogromniaste uszy oklapnęły, a dotychczas uśmiechnięty pyszczek przypominał minę zbitego szczeniaczka. Zaczęłam skomleć pod nosem, kiedy poczułam coś mokrego na nosie. Skierowałam wzrok na nos, mimowolnie robiąc zeza, a moim oczom ukazała się ta sama, wodna wróżka. Uśmiech w mig powrócił na mój pyszczek, lecz pod wpływem wodnistej rąsi wróżki zakręciło mi w nosie. Wciągnęłam gwałtownie powietrze i cichutko kichnęłam, a raczej psiknęłam na wróżkę, która pomimo braku głosu zaśmiała się bezdźwięcznie. Zaczęła głaskać mój nos, zwiększając jego wilgotność i bagatelizując łaskotki, rozpoczęłam rozmowę.
– Wybacz, że przeszkadzam, ale widziałaś gdzieś może kwiat Luau? – spytałam, wróżka zrobiła zamyśloną minę, podrapała się po tyciej główce i spojrzała na mnie z nagłym uśmiechem.
Pokiwała energicznie głową i zaczęła wymachiwać niezrozumiale rąsiami, a ja nie byłam w stanie stwierdzić, o co chodzi istotce.
– Przykro mi, ale nic nie rozumiem... – zasmuciłam się i oklapnęłam na trawę, wskutek czego leciutkie jak piórka nasionka wzniosły się w powietrze, dając niesamowity efekt, jednak nie był aż taki fascynujący, jak flora tamtego miejsca. Jednak i tak zwróciła moją uwagę i wywołała zachwyt, o który nietrudno się u mnie postarać.
Wróżka chciała mnie tam zaprowadzić, co wnioskuję po jej zachęcających gestach rączek, jednak gdy miałam się podnieść, ona uciekła. Schowała się pod taflą wodną bez słowa. Chcąc zapytać o powód jej nagłego spłoszenia, zza krzaków wybiegł... Wilk, ale nie byle jaki. Jego umaszczenie nie wyróżniało się jakoś bardzo, jednak mimo to było warte dokładniejszego obejrzenia. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to jego wzrost. Wilk ten zdecydowanie nie należał do gruby niziołków, do których się zaliczałam ja. Miał lekko umięśnione łapy, masywniejszą posturę i dziki błysk w błękitnych oczach. Od razu mogłam wywnioskować, że stoi przede mną basior. Jego futro było mieszanką ametystu, indygo, lilii i oberżyna, oraz bieli. Wyglądał... Całkiem ciekawie. Kłócił się jakby sam ze sobą, tyle że odnosił się w dialogu do siebie imieniem Parasol, czy jakoś tak... Ach, nie mam głowy do zapamiętywania, ani słuchania przedstawiania się istot.
Byłam w lekkim szoku. Wilk ten rozmawiał sam ze sobą, a ilekroć odpowiadał na wcześniejszą zaczepkę, jego głos mutował i stawał się grubszy, mocniejszy i, co najciekawsze, mroczniejszy. Przechyliłam łebek i nie wiedząc, co począć, powoli przysiadłam na trawie i oglądałam całe „przedstawienie”, czekając, aż wilk się uspokoi.
Gdy wilk stawał się agresywniejszy, a był zajęty sobą, wpadłam na głupszy pomysł, niż wplecenie w bródkę Carfida cebuli. Zaczęłam się skradać między wysoką trawą, kierując się między jego rozłożone nogi. Prawie niezauważalnie przeszłam między nimi na jego drugą stronę, gdyż poza niewielkim mostem z pnia wokół nas rozlewał się strumyk, który nie wyglądał na to, aby był spokojny. Dlaczego prawie, zapytasz? Otóż przechodząc pod nim, niechcący zahaczyłam ogonem o jego łapę, co wprowadziło go w chwilową dekoncentrację, aż zauważył mnie. Kiedy usłyszałam westchnięcie spowodowane szokiem z jego strony, zawisłam w pozycji, w której przechodziłam.
– A ktoś ty? – Uniósł brwi do góry, nie kryjąc zdziwienia.
Przez chwilę zawahałam się, czy mam odpowiedzieć. Nie odwróciłam się w jego stronę, gdyż dopiero po założeniu wcześniej wziętej maski zwróciłam łebek w jego stronę. I w tamtym momencie ujrzałam coś, za czym tyle czasu przeszukiwałam tereny Watahy Smoczego Ostrza. W jego grzywie wplątany był kwiat Luau, byłam tego pewna! Tyle że on chyba nie zdawał sobie z tego sprawy...
– Och, najmocniej przepraszam! – Odwróciłam się w jego stronę, kopiąc nerwowo tylną łapą, niczym królik. – Nazywam się Tera, wybacz za...
– Malmazo, zamknij jadaczkę! – przerwał i skrzyczał samego siebie, a ja jedynie mogłam wydać z siebie cichy pomruk ciągnącego się w dalszym ciągu szoku. – Sorry, co mówiłaś?
Przełknęłam ślinę i mimo dziwactwa basiora stojącego naprzeciw mnie, kontynuowałam przerwaną wypowiedź.
– Chciałam przeprosić za tą... Ech, niezręczną sytuację... – zachichotałam, a basior przekrzywił łeb w niewiedzy. – Wiesz, masz na głowie taki kwiatek... Poczekaj, nie! NIE!
Od razu po usłyszeniu wiadomości o tym, że w jego grzywie znajduje się „nieproszony gość”, strzepnął kwiat z głowy i będąc już przy ziemi, został rozdeptany łapą tajemniczego osobnika, pozostawiając mnie w osłupieniu i żałobie po kwiatku, którego zapewne nigdzie już nie znajdę.
Haxemooon?