— Masz rację, nie wybaczyłabym. Nigdy więcej nie wyjdę z jaskini za namową innego wilka, nigdy. — ostatnie zdanie bardziej powiedziałam do siebie, niż do Nathing.
— Okej — spojrzała na mnie, lekko rozbawiona.
— Co cię tak bawi? — mruknęłam, skupiając wzrok na jej ranie postrzałowej. Nie wyglądała za dobrze. — Idź z tym lepiej do medyka.
— Nie potrzebuję. — burknęła, odwracając wzrok. Kiedy chciała postawić krok naprzód, syknęła z bólu, kulejąc na łapę, po której stronie wbita była kulka.
— Właśnie widzę.. — odparłam, niepewnie podchodząc do niej, służąc jako podpora. — Jak będziesz czuła osłabienie, czy coś, to mów. Będę musiała sobie pójść. — dopowiedziałam, na co wadera spojrzała na mnie zdziwiona.
— Ale po co..? — zapytała, mrużąc oczy.
— Wilki w moim, jakże sympatycznym towarzystwie, robią się osłabione, senne. Nie chcę cię mieć później na sumieniu. — uśmiechnęłam się złośliwie, na co ta przekręciła oczyma.
— Najwyżej będziesz mnie niosła do jaskini medyków. — odpysknęła, uśmiechając się dumnie.
— Hah, prędzej zostawię cię tu na pastwę losu. — odpowiedziałam, unosząc brew. Nathing, tak jakby się trochę obawiała, więc zrównała ze mną krok, kiedy wyruszyłam w stronę watahy.
Boi się, że ją zostawię?
Uśmiechnęłam się pod nosem, spoglądając na teren, na którym obecnie się znajdowałyśmy. Góry, lasy, wodospady. Czyżbyśmy znajdowały się w Gondolin?
— Gondolin. — odezwałyśmy się w tym samym czasie. Spojrzałyśmy po sobie zdziwione. Nathing zaśmiała się lekko, ja zaś odwróciłam wzrok speszona.
Zero okazywania emocji.
Nie zapominaj się, Tox.
Kontynuowałam swoją wyprawę do jaskini medyków, z poszkodowaną Nathing u boku. Nie mogę powiedzieć, że mi jej szkoda. Tak samo, nie powiem, że sobie na to zasłużyła. Właściwie, to sama się w to wpakowała. Mogła przede mnie nie wskakiwać, pocisk trafiłby we mnie, a nie w nią. Uparta z niej zwierzyna, przyznać muszę. Szłyśmy w kompletnej ciszy, jaka to była przed awanturą z myśliwymi. Ponownie, była ona przyjemna, niż krępująca. Żadna z nas się nie odzywała, nie dogryzała. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Nagle, usłyszałyśmy szmer zza krzaków. Oby dwie, jak jeden mąż, odwróciłyśmy się w stronę hałasu. Przed nas wyskoczyło.. Ech... Małe, coś? Potworek? Wyglądało jak pomniejszona i dużo bardziej przesłodzona wersja Kyon'a.
— Nathing... — przeciągnęłam, patrząc na nią. Jej wzrok wyrażał obawę, i to wielką.
Skoro i dziecko jest, to matka i też. Skoro jest dorosły Kyon, to zapewne jest ich więcej. Po kilkanaście osobników. Świetnie, po prostu Senrir się nad nami lituje.
— Chodź, spadamy stąd — zarządziła, wycofując się, kulejąc na zranioną łapę.
— Nie, poczekaj. A co, jeśli to się zgubiło? — zwróciłam się do niej, na co ta spojrzała na mnie, jak na wariatkę. — Nie patrz tak na mnie! Pomyśl. Jeśli to już nas spotkało, przesiąknie naszym zapachem. Matka prędzej czy później się zorientuje. Znajdzie nas po zapachu, a w tym i watahę. Jako beta, powinnaś to wiedzieć.. — mruknęłam, uśmiechając się złośliwie.
— Tss.. — wywróciła oczami, trochę czerwieniejąc. — To, co robimy, mądralo? — zadrwiła, podchodząc do minipotworka.
— Zabijamy? — zapytałam, z obojętnością wymalowaną na pysku.
— Ciebie chyba coś straszy! — oburzyła się. — Mam narażać życie watahy?! — krzyknęła, przez co malec cofnął się o krok.
— Zamknij się! — powiedziałam półszeptem.
— Jak ty śmiesz, tak do swojej bet..?! — zatkałam jej usta łapą. — Mmmmph!
— Cicho, bo będą kłopoty! — warknęłam, puszczając Nathing, której zrobiło się nieco słabo po moim dotyku, co wnioskuję po chwiejnej postawie wadery.
Wtem, zza krzewów słychać było donośny ryk. Spojrzałam na waderę, w tym momencie nieco zdezorientowaną nagłym obrotem spraw.
— Już je mamy — warknąwszy, spojrzałam to na młode Kyontko, to na muskularnych rozmiarów potwora, zza którego wypełzły jeszcze dwa, równie ogromne osobniki.
Nathing? Wybacz, że tak długo czekałaś ://