Kolory świata mieszały się ze sobą, dlatego teraz wydawał się być pokryty szarą warstwą; rozmytą, niewyraźną. Gdzieś w górze śpiewały ptaki. Karłowate chmury ścigały się na półprzeźroczystym niebie.
Polana była duża, rozciągała się na dziesiątki, a może i setki, metrów. Z pozoru wszystko było martwe, jedynie źdźbła trawy kołysały się na wietrze, wyginając drobne ciałka na prawo i lewo. Jednak na polanie był placek wyschniętych roślin, na środku tego placka drzewo, a na drzewie suche liście. Pomiędzy nimi wilk. Rozciągnął się na gałęzi, grzbiet podrapał o suchą korę, a potem ziewnął przeciągle i jeszcze chwilę wiercił się, aż w końcu znalazł tę jedną, wygodną pozycję.
Było lato. Leniwe, cudowne, pachnące zbożem i słońcem, ale też szare. To jedno zaprzątało głowę wilka, a właściwie szczeniaka, który wbijał krótkie pazury w gałąź, aby nie spaść. To, że wszystko było szare. Czasami miał wrażenie, że on sam stapia się ze światem i znika na kilka godzin, wdychając zapach lasu. Było tak już od kilku tygodni, bycie mieszało się z nie-byciem, czas zapadał się w sobie i też brał urlop, rozciągając sekundy w minuty, godziny w dni.
On nie narzekał, nigdy mu to nie przeszkadzało. Nie był typem wilka, który śpieszyłby się ze wszystkim. Inni poczekają; świat poczeka. Zawsze czekał.
Jego spokój zmącony został przez człapiącego w dole basiora, również szczeniaka. Nie zdawał sobie sprawy z nie-bycia i bycia Invernessa, co jego samego bardzo cieszyło. Łypał na niego jednym okiem, mocniej przywierając do drzewa. Inverness pomyślał o wilku jako o Nim. On wydawał się oderwany od rzeczywistości; obwąchiwał spokojnie rosnące przy pniu kwiaty, a wszystko wokół niego ożywało. On sierść miał w kolorze czerni, ale w słońcu zdawała się mienić wszystkimi możliwymi kolorami, jakby ktoś oblał ją płynną tęczą. On spojrzał w górę, dostrzegł skrytego pomiędzy liśćmi szczeniaka; Jego oczy były duże, błękitne, skrywały w sobie cały świat. Niebo, wodę, kwiaty. In przypatrywał się jeszcze chwilę, aż tamten nie uciekł, zwieszając łeb ku ziemi. Odprowadzał Go wzrokiem dłuższą chwilę.
Wtedy zakochał się po raz pierwszy, choć jeszcze nie wiedział, co to tak naprawdę znaczy.
Później Inverness znów po prostu był; czasami jedynie znikał. Lato rozkwitło trochę bardziej, kiedy znów Go spotkał. On miał na imię Crendan - mówił, że dziwne, ale nie dziwniejsze niż Inverness - i też lubił drzewa, trochę bardziej kwiaty. Był starszy o pięć miesięcy. Spotykali się często, codziennie, potem praktycznie współistnieli i przez to jedno lato stali się jednym organizmem. Dużo wpatrywali się w gwiazdy, mało rozmawiali. Tak im było dobrze, bez słów, tylko dwa ciche oddechy i rozgwieżdżone niebo. Świat trochę przybrał kolorów, ale i tak był mniej kolorowy niż czarne futro Crendana. Inverness mówił, że go kocha, a tamten uśmiechał się i odpowiadał, że on go też - znaczyło to dla nich wszystko i nic. Szczenięca miłość trwała w byciu i nie-byciu, a skończyła się wraz z latem. Choć może tak naprawdę ich lato nie skończyło się nigdy.
Crendan mówił, że musi odejść. Coś o rodzicach, o watasze, która była niedaleko. Na ostatnie spotkanie Inverness przygotowywał się długo. Nie mógł spać, nie mógł zjeść śniadania, które podał mu ojciec. Obudził się wczesnym rankiem, całą drogę myślał nad tym, co mu powie.
Ostatecznie nie powiedział nic. Stali naprzeciwko siebie w milczeniu, wpatrywali w kolory futra. Obydwoje myśleli nad tym, czy nie powinni się przytulić, ale ostatecznie po prostu stali. Wciąż jedynie współistnieli, żałując, że jutro starszy nie obudzi młodszego, a potem nie pójdą nad rzekę i do lasu, i nie będą polować, i biegać, i robić tego wszystkiego. To Crendan przerwał ciszę, a wraz z nią pewnie wszystko.
- Spotkamy się jeszcze kiedyś?
Odpowiedział, że tak.
- Obiecujesz?
- Przysięgam.
Rozeszli się, w tle szumiały liście dębów.
Obietnicy nie dotrzymał.