Słońce było piekielnie wysoko. Trawy od jakiegoś czasu były wysuszone z powodu braku deszczu, lasy często pożerał ogień. Tereny zdecydowanie nie należały do bezpiecznych. Przechadzałem się bez konkretnego celu po włościach watahy, a kierowany naturalnym instynktem wybrałem dróżkę prowadzącą do jeziora. Kto by pomyślał, że będę jedynym świadkiem nieudanej próby samobójczej? Czarna wadera ciągnęła ze sobą linę i kamień. Po pewnym czasie, gdy uporała się z niesfornym sznurem, przywiązała go sobie wraz z głazem, a następnie bez zająknięcia wpadła do wody. Cóż czynić, gdy na horyzoncie pojawi się samica w opałach? Wbiegłem za nią do wody, nie zważając na topielce, które mogły się w niej czaić. Kiedy skóra zetknęła się z cieczą, poczułem się jak dawniej. Woda przyjemnie bawiła się moim ciałem, na chwilę zapomniałem, że moim celem było uratowanie tonącego wilka. Odtrąciłem od siebie nieistniejące wspomnienia i popłynąłem wgłąb jeziora. Znalazłem ją leżącą na dnie, była oplątana liną oraz wodorostami. Ble. Chwyciłem ją za kark i mocno pociągnąłem, ale roślina nie ustępowała. Zacząłem się szarpać, nie zwracając uwagi na stan Shenemi. Poznałem ją po nienaturalnie długi ogonie oraz fikuśnych uszach. W końcu materiał pękł, a ja wraz z Shen odbiłem się od dna, ciągnąc ją w górę. Z pewnością na jej szyi pozostaną ślady zębów, ale przynajmniej będzie żyła. Wyciągnąłem ją na brzeg i zacząłem słuchać. Miała wodę w płucach, musiałem się jej pozbyć. Po kilku zamaszystych uderzeniach, którymi ją uraczyłem, zaczęła kaszleć, plując cieczą. Świadomość odzyskała tylko na chwilę. Jej akwamarynowe oczy szybko prześlizgnęły się po mojej sylwetce, a następnie kolejny raz straciła przytomność.
***
Byłem u siebie. Wadera od momentu nad jeziorem nie obudziła się ponownie, ale żyła. Leżałem obok niej na rozgrzanej skale i wpatrywałem się w malowidło na ścianie. Z dnia na dzień patrzenie na nie stawało się nudne. Z wdziękiem zeskoczyłem z legowiska i stanąłem przed jedną z pustych ścian. Okrągła budowa jaskini dawała trójwymiarowy efekt każdemu naściennemu malunkowi. Wyobraziłem sobie Seele Inveth i Heshera. Każde z nich stało dumnie pod niewielkim głazem. Przeszedłem dalej i stworzyłem demoniczną Indy. Jej złote oczy wypalały dziurę w moim sercu. Leżała skulona z otwartym pyskiem, pochylała się nad małą waderą w kolorze grafitu. Na jej sierści widniało pełno złotych plamek. Była to Interstellar. Martwa. Westchnąłem ostatni raz spoglądając na lekko oświetlone ściany i kolejny raz padłem przy czarnej waderze. Jej oddech stał się szybszy, co zwiastowało, że niebawem miała się obudzić.
— Proszę, tylko nie pozwól mi się w tobie zakochać — powiedziałem sam do siebie, spoglądając na śpiącą Shenemi.
Shen?