Leżałam jeszcze przez chwilę po czym wstałam. Przeciągnęłam zastałe mięśnie i ruszyłam. Zatrzymałam się dopiero koło dowódczyni. Chyba mnie nie zauważyła.
- Nathing? - zaczęłam. Wadera odwróciła się w moją stronę. Chwilę trwałyśmy w ciszy. Sama właściwie nie wiedziałam po co do niej przyszłam. Jednak teraz nie było już odwrotu.
- Co się stało? - ową ciszę przerwała Nathing. Westchnęłam lekko i położyłam się obok niej.
- I co dalej? - to pytanie nurtowało mnie od dłuższego czasu. Właściwie to od momentu gdy zżyłam się z członkami wahaty. O ile w ogóle można to tak nazwać. Wojna trwała w najlepsze. Walka z tymi stworami nie miała większego sensu. Wybijaliśmy je pojedynczo. Ale nadal brakowało nam informacji skąd się biorą i ile ich jeszcze jest. Wieczne ucieczki, obawa o życie swoje i swoich towarzyszy. A ja byłam zmęczona tym wszystkim. Nie miałam już sił trwać w tym wszystkim dalej. Nigdy nie byłam jakoś wyjątkowo odpowiedzialna. I nie chciałam dłużej tego ciągnąć. I tak już za bardzo zaangażowałam się w to wszystko. Dużo bardziej niż chciałam i planowałam na początku. Szczerze mówiąc byłam pewna, że będę tu tak tymczasowo. Trochę się zabawię, poudaję, że jesteśmy jedną wielką, kochającą się rodziną, a następnie zmyję się przy pierwszej lepszej okazji. Tymczasem moje plany uległy całkowitej zmianie. Właśnie dzieki tej uroczej bandzie małych wilczków. Z resztą nie tylko. Inni też pokazali, a właściwie przypomnieli mi jak to jest żyć w grupie. Należeć do watahy, stada, rodziny. Być odpowiedzialnym za siebie, ale i kogoś innego. Ale też Nathing. Powiedzmy, że przygarnęła mnie do swojego oddziału. Co prawda nie miała zbyt wielkiego wyboru, ale mogła przyjąć mnie całkiem inaczej niż to zrobiła. Mimo moich wiecznych złośliwości, uporu i wybuchów złości. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze.
Do Nathnig przyprowadziła mnie Taravia. Alfa poprosiła bym poczekała na chwilę z tyłu, po czym sama podeszła do nieznanej mi wtedy wadery. Rozmawiały chwilę, co jakiś czas rzucając w moją stronę pojedyncze spojrzenia. Taaa... Dyskretne to to nie było, no ale cóż. Gdy już porozmawiały Taravia zostawiła mnie z nią mówiąc tylko, że oficjalnie zostałam uzdrowicielem i należę do oddziału pierwszego.
- Jestem Nathing - zostałam wyrwana z zamyślenia. Spojrzałam na nią kpiąco i odpowiedziałam.
- Fajnie - to było jedyne słowo jakie Nathing w tym dniu usłyszała ode mnie. Mimo prób zagadania do mnie zbywałam ją. A właściwie totalnie ignorowałam. Od tamtego czasu nasze stosunki nie były najlepsze. Można powiedzieć, że z dnia na dzień były coraz gorsze. Nasz kontakt ograniczał się do niezbędnego minimum. I każdy kto widział, że Nathing zbliżała się do mnie w jakiejkolwiek sprawie, ewakuował się jak najdalej. W takich momentach oprócz ciętych ripost zdarzało się, że leciały błyskawice bądź różne inne rzeczy tego typu. Wszyscy wiedzieli, że w takiej sytuacji lepiej wycofać się, gdyż można było oberwać rykoszetem. Ja negowałem rozkazy z czystej złośliwości, co wyjątkowo denerwowało Nathing. Ta znowu, przynajmniej według mnie, rządziła się niemiłosiernie i rozstawiała wszystkich po kątach, co mnie okropnie irytowało. I takie błędne koło. Ja się nie słuchałam, a ona się rządziła. Nijak nie mogłyśmy dojść do porozumienia, chociażby najmniejszego zawieszenia broni. Dopiero sytuacja z Czarnym sprawiła, że coś się zmieniło. Że zaczęłyśmy traktować się inaczej. Jednak jak długo wytrzymamy w takich stosunkach? Nie wiem.
Leżałyśmy obok siebie i każda z nas była zajęta myślami. Ja dodatkowo czekałam na jej odpowiedź. Zastanawiałam się jak i czy w ogóle mi odpowie.
Nathing? Spoko spoko ;3