Powoli zaczęło brakować mi czasu. Za dokładnie piętnaście minut miałam stawić w punkcie medycznym, by pomóc nieco przy cierpiących. Nawet do tej pory nie wiem, skąd Taravia — alfa tutejszej watahy, wiedziała o moich zdolnościach. Nie chciałam zagłębiać się w szczegóły.
W pośpiechu podeszłam do skalnej ściany, w której wyryte zostało kilka wgłębień, przypominających nieco półki. Podobnie jak inne wilki, trzymałam tutaj najróżniejsze rzeczy, począwszy od moich pamiątek z podróży a kończąc na grubych, starych księgach. Wzrokiem omiotłam szczeliny, od razu odnajdując to czego szukałam. Chwyciłam w zęby poręczną torbę, następnie wrzucając do niej kilka fiolek własnego wyrobu, pomocnych przy leczeniu ran i skaleczeń. Zielarstwem pasjonowałam się chyba od zawsze, a to hobby zaszczepiła we mnie moja własna matka. Arwen w swej domowej apteczce posiadała lekarstwa na każdą chorobę i dolegliwość. Była więc cenioną w moich stronach zielarką i uzdrowicielką a jako jej córka, przejęłam od niej wiedzę. Wcale jednak nie żałuję, że nie pełnię jednego z tych stanowisk, do których przygotowana zostałam. Dobrze mi tak, jak jest.
Przełożyłam przez głowę zapakowaną tasz i ruszyłam przed siebie, ku wyjściu z przydzielonej mi jaskini. Mój nowy dom znajdował się dokładnie w centrum watahy i nie różnił się w sumie niczym spośród innych. W tym właśnie tkwił dla mnie problem. Łatwo myliłam swoją grotę z czyjąś, dlatego zawsze musiałam pamiętać, że widok z nory należącej do mnie, pada wprost na Zatokę Mgieł. Takie właśnie rozwiązanie okazało się fenomenalne w swej skuteczności.
Blask wody, bijącej od krajobrazu powitał mnie tuż przy wylocie. Widząc więc to radosne światełko, mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem. Czas jednak mnie gonił. Nie mogłam się na chwilę zatrzymać, by nacieszyć oczy tym widokiem. Nie teraz. Pędem ruszyłam z miejsca, nie bacząc po drodze już na nic. Biegłam lekkim krokiem, oddychając głęboko w równym tempie i mijając co rusz jakieś zamazane postacie. Zapewne ocalałe wilki, wracające do swych domów. Przynajmniej wiadomo, że ktoś został, a wataha nie została całkowicie wybita. Rozpościerające się wokół mnie tereny, zmieniały się wraz z mrugnięciem oka. Raz otaczały moje ciało kolumny drzew, drugi czułam bijący od wody chłód, trzeci — znajdowałam się na nieznanej mi równinie. Dostrzegając więc otwartą przestrzeń i odczuwając nutkę zmęczenia, postanowiłam zwolnić do truchtu. Nic mi w tym nie broniło, ponieważ wiedziałam, że jestem już blisko swego celu. Taravia przecież dokładnie opisała mi jak dotrzeć do ,,obozu", po tym, jak grzecznie odmówiłam oprowadzenia po terenach watahy. Oczywiście, nie żałuje podjętej decyzji. Przez lata samotnie odkrywałam najróżniejsze krainy. Umiem o sobie zadbać...
Zamyślona, nawet nie patrzyłam dokąd biegnę. Podążałam wciąż przed siebie, w niezbyt szybkim truchcie. Okolica wydawała się cicha i opustoszała. Zero żywej duszy. Do czasu. Było już za późno na moją reakcję, gdy nagle nie wiadomo skąd, wyrosła przede mną sylwetka postawnego wilka. Z impetem wpadłam na osobnika, lądują boleśnie tyłkiem na ziemi. Nie syknęłam jednak z bólu. Wiedziałam, że to, to pikuś w stosunku do tego, co czują inni, którzy odnieśli rany podczas wojny. Współczułam im bardzo z tego powodu.
- Coś za jeden? - rzucił cierpko osobnik.
Spojrzałam z lekkim zmieszaniem na potrąconą przeze mnie postać. Był nią basior, o dość specyficznym ubarwieniu futra. W dodatku o niezbyt przyjaznym usposobieniu. Dość popularna duszyczka w dzisiejszych czasach.
Widząc wyprostowaną sylwetkę samca, stojącego już na wszystkich czterech kończynach, poczułam się niezwykle mała. W swoim domniemaniu o wiele za mała. Szybko dźwignęłam się na łapy, przyjmując dogodną do mojego wychowania pozycję. Niestety niewiele to dało, gdyż nieznajomy nadal był ode mnie wyższy o co najmniej dziesięć centymetrów. Przeprosić go jednak ciągle wypadało.
- Przepraszam Pana... - odparłam cicho, następnie poprawiając na boku torbę.
Mimo tego chwilowego zajęcia kątem oka dostrzegłam jak wilk spogląda na mnie ze zdziwieniem. Kompletnie nie wiedziałam o co może mu chodzić.
- Nie jestem żadnym panem.
Słysząc te słowa, przekrzywiłam lekko głowę na bok. Czepia się tego, że nazwałam go z czystej kultury ,,panem''? Niedoczekanie!
- Nie znam Cię, więc jesteś dla mnie Panem... - wytłumaczyłam niedokładnie, przez co miałam ochotę ugryźć się w język.
- Wuwei. Koniec. Żegnam - uciął znienacka, po czym odwrócił się na pięcie.
Przez moment patrzyłam jak odchodzi, nawet nie wysłuchawszy mnie do końca. Przecież tak nie można, czyż nie? Lubi samotność, okey. Ja również, ale to chyba nie powód by przerwać rozmowę w ten sposób. Nie dam mu za wygraną.
- Więc przepraszam Cię Panie Wuwei - paroma szybkimi krokami, dogoniłam go.
Na pysku wilka momentalnie pojawił się grymas. Nie byle jaki. Wkurzyłam go. Ojć.
- Wuwei. Tyle - niemal warknął, lecz nie zrobił kolejnego kroku naprzód.
Zupełnie jakby coś go zatrzymało. Tym kimś byłam ja. Omiótł mnie dokładnie wzrokiem od góry do dołu. Coś mu się nie podoba? A może podpiszę się z nim pod przysłowiem: ,, Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie?''. Tak. Pasowałoby.
- Co tak patrzysz? - zapytałam z lekka szorstko.
Nie odpowiedział. Powitała mnie istna cisza rodem z horroru. Czyżby zatkało, kakao? Możliwe. Ponownie poprawiłam swój tobołek, który jakimś cudem był nieco lżejszy. Zaraz. Co?! Mimochodem odwróciłam się na pięcie. Jeżeli coś zgubiłam, to na pewno gdzieś w pobliżu. Może jak wpadłam na tego całego Wuwei'a? Tak!
Mój wzrok błyskawicznie spoczął na miejscu, gdzie jeszcze kilka minut temu klapłam boleśnie na ogon. Co do kwestii zguby, rzeczywiście tam była. Szklany flakonik leżał wśród trawy, odbijając światło słonecznie. Gdy go zobaczyłam, kamień spadł mi z serca. Szkoda by się zmarnował.
Bez zbędnych ceregieli ruszyłam w jego stronę, aby po kilku sekundach ponownie trafił na swoje miejsce. Przy okazji uzmysłowiłam sobie tez o co mogło chodzić basiorowi, gdy tak na mnie patrzył. A nawet jeśli, to nie to, to wypadałoby się jakoś odwdzięczyć. Znam jego mienię, niech ona zna i moje.
- Cheyenne - mruknęłam, nadal nie odwracając się. Musiałam upewnić się, że nic więcej mi nie zginęło.
- Co-o? - usłyszałam jego zdezorientowany głos.
Krew się we mnie zagotowała. Jest aż tak niekumaty? Nie spodziewałabym się po takim gburze.
- Jestem Cheyenne, głuchy jesteś czy co?! - rzuciłam oschle.
Ukradkiem spojrzałam na niebo. Słońce smętnie wisiało nad lasem, malującym się w oddali. Chol*ra, jestem spóźniona!
Wuwei?