W takiej sytuacji znajdował się Humphrey, który na przekór losu nie miał głowy skłonnej do zapamiętywania większej ilości informacji, niż pięć naraz. Sam fakt, iż mówił o sobie w trzeciej osobie, wcale mu nie pomagał. „Upadłem na głowę, w przyszłości zostanę... W sumie już jestem tym, kim się stałem. Debilem” - jęknąłem pobłażliwie w myślach, chyba jednak ruszając ustami.
- I co się lampisz? - warknąłem w stronę osy, która usiadła na liściu i dmuchnąłem w nią parą z nosa. Ta, wyraźnie zezłoszczona, zabzyczała i poderwała się w górę, a za nią pojawiły się, a raczej przyleciały dwie kolejne osy, a za nimi pięć następnych.
Po chwili, przede mną bzyczał rozwścieczony rój.
- Oookej, zrobiło się trochę nieprzyjemnie... Może ja się oddalę, a wy sobie polecicie zbierać miodek...? - wyszczerzyłem się lekko zestresowany, cofając łapę za łapą. Osy zabzyczały rozzłoszczone i zaczęły lecieć w moją stronę, wskutek czego podkuliłem ogon i zacząłem zwiewać, i biec, ile miałem sił w łapach.
Biegłem najszybciej, jak mogłem przez polanę, zwiewając przed rojem os, będących w gotowości wbić swoje tyłki w moje zacne ciałko, a ja, biedny, nie mogłem na to nic poradzić. Osy zaczęły mnie doganiać, a ja, jak biegłem, tak brakowało mi tchu. Kiedy miałem wbić pazury w ziemię, by wykonać zakręt, poczułem ostry, kłujący ból w okolicach zadka. W mig podskoczyłem dwa metry w górę, wydając z siebie zduszony pisk, a co za tym szło, wycie. Poczułem łezkę kręcącą się w oku i zacząłem rozmasowywać obolały, zapewne zaczerwieniony pośladek, podświadomie czując, że wieczorem na jego miejscu znajdzie się ogromna, czerwona, pulsująca, a przy tym swędząca buła.
Użyłem jednej ze swoich mocy — lewitacji — i poszybowałem ponad korony drzew, co jakiś czas wykonując gwałtowne ruchy kończynami, starając się nie spaść i zaliczyć namiętny pocałunek z ciernistymi krzewami, czego bardzo nie chciałem. Ale jak na złość, moje cud-miód moce grawitacji postanowiły mnie i tym razem zawieść, gdyż moje ciało owiał nieprzyjemny wicher, a co było jego powodem, mogłem się łatwo domyślić. Zacząłem spadać.
- Ostatni raz, powiadam, ostatni decyduję się na rozmowę z samym sobą! - krzyknąłem do siebie, a odległość między moim czarnym nosem a twardym gruntem była coraz mniejsza. Nawet nie zdążyłem się zorientować, kiedy zacząłem wrzeszczeć i zdzierać sobie gardło.
Przygotowawszy się na prawdopodobne skręcenie karku, moim ciałem coś szarpnęło. Nie był to nagły podmuch wiatru, a dziwnie znajoma mi siła, którą sam praktykowałem. Przymknąłem oczy, oglądając z bliska zieloną, soczystą trawę, która zaczęła nieprzyjemnie łaskotać mnie w nos. Moje ciało zawisło tuż nad ziemią, dosłownie mniej, niż metr nad nią. Zaciekawiony zacząłem się rozglądać i dopiero tedy zamknąłem jadaczkę, która do tej pory wydawała z siebie skrzekliwy dźwięk paniki i przerażenia. Obróciwszy łeb w lewą stronę, moim oczom ukazała się przeciętnego wzrostu wadera, która przyćmiła mój wzrok swoimi szaro-brązowymi lokami...
Szanowna Kalisto Laguno Merlin? eue